piątek, 7 grudnia 2012

Zima w Siedlisku

Zarówno książka „Siedlisko”, jak i serial na niej oparty podbiły serca Polaków, nie dziwi więc fakt, że Janusz Majewski zdecydował się kontynuować opowieść o losach Marianny i Krzysztofa, małżeństwa w średnim wieku, które osiadło w tytułowym Siedlisku na Mazurach. „Zima w Siedlisku” jest dosyć przewrotną kontynuacją, gdyż już na samym początku w wypadku samochodowym ginie Krzysztof, czytelnik zaś zostaje skonfrontowany z żałobą Marianny. Jak podaje wydawca, na treść książki ogromny wpływ miała śmierć żony Majewskiego, wybitnej fotografki Zofii Nasierowskiej- „(…) to rachunek z utraty wystawiony przez jej męża.” Pisana z perspektywy kobiety opowieść o zmaganiach z smutkiem, żałobą, pustym miejscem w sercu i życiem w pojedynkę, jest próbą przepracowania własnej tragedii. Tym bardziej zdumiewa fakt, że autor „Małej matury” stworzył tym razem książkę miejscami rażąco niesmaczną. Cykl pór roku, następujących za sobą kontrastuje z kolejnymi etapami żałoby Marianny, która decyduje się zostać na Mazurach i prowadzić nadal pensjonat, założony niegdyś z mężem. Otoczona przez pamiątki po nim ciągle wspomina swoje życie z Krzysztofem, również te najintymniejsze z nim chwile. I tutaj następuje pierwszy zgrzyt, kiedy Majewski każe swojej bohaterce żałować, że nie pozwoliła małżonkowi na trójkącik lub skok w bok…
Zastanawianie się nad szczęściem Krzysztofa wynikającym z skoku w bok, to jedno; straszne są także monologi, które autor wkłada w usta swoim bohaterom, jak choćby ten o poprawności politycznej i zakazie używania słowa „Murzyn”- „(…) u nas zdarzały się jakieś pojedyncze incydenty, a wymyślone przez ulicę mają być może trochę obraźliwy czy pogardliwy wydźwięk, ale są bardzo łagodne, a ponadto w pewnym sensie dowcipne, inteligentne: asfalt czy tunel…” Równie niepokojące są przedstawienia Ukrainek, które przewijają się przez kolejne strony książki, pokazane, jako osoby prymitywne i nastawione tylko na zaspokajanie swoich żądz. Nasuwa się refleksja, że niektóre motywy są przez autora drążone wręcz obsesyjnie. Negatywne odczucia budzi także język, jakim autor się posługuje, określenia „młoda dupka” w kontekście pracownicy apteki i pobłażliwa reakcja Marianny na powyższe, to tylko jeden z wielu przykładów deprecjonowania kobiet w powieści. Trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z szowinistyczną mentalnością, z której chyba sam autor nie zdaje sobie sprawy, postacią takiego starszego wujka, którego unika się na imprezach rodzinnych, bo zawsze będzie próbował podszczypnąć, czy też powie jakiś niesmaczny żarcik… W wielu recenzjach „Zimy…” pojawia się stwierdzenie, że jest to książka ciepła i humorystyczna. Czy naprawdę chcemy śmiać się z opisywania chłopów mazurskich, jako brudnych i niedouczonych, z fantazji erotycznych na temat gwałtu, czy żartów na temat czarnoskórych kochanków? Można pisać o utracie bliskiej osoby w zupełnie inny sposób, jak pokazał „Smutek” Lewisa czy też „Opowieść wdowy” Oates. Szczególnie ta druga książka ukazuje znaczne niedostatki powieści Majewskiego. Amerykańska pisarka stworzyła poruszający opis życia po śmierci męża, nie wahając się opisywać najintymniejszych szczegółów, jednak czyniąc to w sposób delikatny i pełen szacunku do zmarłego. Tego dobrego smaku zabrakło w najnowszej książce Majewskiego.

środa, 14 listopada 2012

Saga o rubieżach

Wydawnictwo Prószyński i S-ka pochwalić trzeba za trud włożony w propagowanie fantastyki innej, niż amerykańska, niepodzielnie królującej dotąd na półkach księgarń i w sercach czytelników. Szkoda jedynie, że środkiem to tego są pozycje średnio ciekawe, wbrew temu co głosi wydawca na okładkach. Po przynudnawym „Zakonie smoka”, przybliżającym serbską mitologię, nadszedł czas na „Sagę o Rubieżach”, czyli na: „Kto wie, czy nie najlepsze epickie dzieło fantasy napisane w języku hiszpańskim”. Debiutancka powieść Lilliany Bodoc składa się z dwóch części: Dni Jelenia oraz Dni Pomroki, opowiadających o mieszkańcach Żyznych Ziemi i ich oczekiwaniach na zapowiedziane w gwiazdach okręty. Okręty, którymi przypłynąć mogą przodkowie, ale równie prawdopodobne jest przybycie wrogów, pragnących podbić Żyzne Ziemie.
Autorka głównymi bohaterami czyni ludzi nasuwających skojarzenia z rdzennymi Amerykanami, przez co motyw nadpływających statków nabiera podwójnie złowrogiego wymiaru. Bodoc niezwykle dużo miejsca poświęca zwyczajom i rytuałom swoich bohaterów, czyniąc z nich postacie zakorzenione w tradycji i koegzystujące z prawami przyrody. Ludność zamieszkująca Żyzne Ziemie żyje na nich spokojnie i w sposób nie naruszający praw natury, do momentu gdy pojawia się zagrożenie: okrutny Misaianes, syn Śmierci oraz jego potężna armia okrutnych istot i ze Starych Ziem. Brak jest zatem jakiegokolwiek dramatycznego napięcia wynikającego z snucia domysłów, kim naprawdę są pasażerowie przybywających okrętów, skoro autorka na początku wykłada kawę na ławę i opisuje demonicznego antybohatera i jego złowrogich pomagierów. „Saga o Rubieżach” wnosi co prawda pewien powiew świeżości, ale pisarka nie wykorzystuje całego potencjału swojego pomysłu. Wprowadzony negatywny bohater jest mocno sztampowy, zbyt dużo jest statycznych scen, niewiele wnoszących do powieści, miejscami za to nużących. Konwencjonalni, by nie rzec- papierowi- bohaterowie, wpisują się idealnie w baśniowy charakter całej opowieści, ale nie powodują, że czytelnik jest w stanie się z nimi w jakikolwiek sposób utożsamić. Nie pomaga także język, miejscami mocno patetyczny i operujący kiczowatymi porównaniami, czy też metaforami godnymi Paulo Coelho- „Dzieci przylgnęły do nóg matki, a matka wtuliła się w ramiona męża, który z kolei trzymał się kurczowo własnej duszy”. Podsumowując: „Saga o Rubieżach” jest niewątpliwie warta uwagi, ale czy jest książką, która odpowiada w pełni szumnym opisom z okładki? Chyba jednak nie…

poniedziałek, 15 października 2012

Stan zdumienia

Ann Patchett jest uważana za jedną z najwybitniejszych współczesnych pisarek w Ameryce, jej najnowsza powieść „Stan zdumienia” już została w Stanach okrzyknięta literackim objawieniem, porównywanym z „Jądrem Ciemności” Conrada. „Stan zdumienia” można czytać, jako fascynująca opowieść o podróży do brazylijskiej dżungli, podróży podjętej przez główną bohaterkę w celu wyjaśnienia zagadkowej śmierci kolegi z pracy. Marina Singh zostaje oddelegowana przez swoich przełożonych z koncernu farmaceutycznego, do odnalezienia doktor Swanson, zajmującej się w brazylijskiej dżungli badaniami nad lekiem potęgującym płodność kobiet. Poprzednik Mariny miał za zadanie przyspieszyć badania i przywieźć jakiekolwiek wyniki, niestety umarł w tajemniczych okolicznościach. Jego następczynią ma być Singh, zmierzająca w serce amazońskiej dżungli, by zmierzyć się z nieobliczalną doktor Swanson, niegdyś swoją mentorką, a także jedną z niewielu osób znających mroczny sekret samej Mariny. Brazylia nie jest Kongiem z powieści Conrada, ale także staje się papierkiem lakmusowym dla zachowań białego człowieka stykającego się z siłami i miejscami, których nie rozumie. Sama bohaterka porównuje swoją podróż, zwłaszcza w końcowych etapach, do zstępowania ku piekłu, gdzie każdy kolejny krok wydaje się być ponad jej siły. Stopniowe poznawanie otaczającego ją świata i praw nim rządzącym na końcu okazuje się być tylko pozorne, a za błędy Mariny płacą w ostatecznym rozrachunku inni. Podroż nie przynosi nic poza poznaniem granic swoich możliwości i smutną konstatacją, że ingerencja białego człowieka zawsze okazuje się być brzemienna w negatywne skutki. Kolejne strony mnożą pytania: o uczciwość cywilizacji ingerującej w życie pierwotnych plemion, o granice tej ingerencji, o to jak wiele można zmieniać w imię nauki i postępu ? Autorka porusza także niezwykle ważny dla niej watek macierzyństwa, a raczej świadomej rezygnacji z posiadania potomstwa. Patchett wielokrotnie podkreślała w wywiadach, że współczesny świat tak naprawdę niewiele się zmienił i od kobiet ciągle wymaga się przede wszystkim, by rodziły dzieci, motyw ten powraca w powieści w karykaturalnej formie- plemienia Lakaszi , którego kobiety są w stanie rodzić dzieci nawet do 70 roku życia.
Patchett umiejętnie konstruuje opowieść pełną niedopowiedzeń, tajemnic i zaskakujących zwrotów akcji. Cel podróży Mariny jest miejscem obfitującym w niebezpieczeństwa, ale także niezwykle pięknym i hipnotyzującym. Surowe reguły umożliwiające egzystencję stają się po pewnym czasie pozornie łatwe do zaakceptowania i w pełni przyswajalne, a życie w miejscu, gdzie na każdym kroku czai się zagrożenie, jest też życiem pięknym w swojej prostocie. Czytelnik, tak jak Marina daje się uwieść zwodniczemu pięknu dżungli, by pod wpływem dramatycznych końcowych wydarzeń znaleźć się w koszmarze…

piątek, 12 października 2012

Warta tronu?

„Nigdy nie szukałam sobie miejsca w historii, teraz jednak miałam je zapewnione-ohydne miejsce wyrąbane przez ślepe uprzedzenia”- te gorzkie słowa są autorstwa Wallis Simpson, kobiety dla której Edward VIII zrezygnował z tronu, jednej z głównych postaci jednego z największych skandali obyczajowych XX wieku.
Gdy patrzymy na jej zdjęcia: „ (…) trudno wyobrazić ją sobie jako bohaterkę jednej z największej historii miłosnych wszechczasów”. Przeciętnej urody i inteligencji, dwukrotnie rozwiedziona Amerykanka potrafiła jednak owinąć wokół jednego palca następcę tronu i stać się przyczyną jego abdykacji, gdy okazało się, że królewska rodzina i naród nie są w stanie zaakceptować tego mariażu. Anne Sebba dokonuje mozolnej rekonstrukcji wydarzeń, które niegdyś mocno wstrząsnęły Anglią, starając się przybliżyć czytelnikowi ten niecodzienny związek. Siłą książki nie jest styl, gdyż miejscami jest to biografia mocno bez polotu, lecz rzetelna próba przedstawienie wersji każdej ze stron i bogata dokumentacja, zawierająca głównie listy samej Wallis. Autorka nie staje po żadnej ze stron, nie oszczędzając zarówno swojej bohaterki, jej ukochanego, jak i rodziny królewskiej. Pokazuje, że oskarżenia o czary, czy też zahipnotyzowanie księcia są absurdalne, lecz sama księżna nie jest postacią, którą można polubić. Z przedstawionych dokumentów wyłania się obraz dziwnej pary, w której jedna strona dba tylko o pieniądze i splendor, a druga jest niemalże ogarnięta obsesją na punkcie swojej wybranki. Wyrachowana i miejscami cyniczna Wallis jest przedstawiona, jako kobieta, która nie przewidziała skutków swojego kolejnego romansu, zamiast kolejnego trofeum zdobywając ślepo zakochanego mężczyznę i nienawiść całego narodu. Nie lepiej przedstawia się sam Edward, prezentujący całą gamę zachowań jasno wskazujących na lekką chorobę psychiczną; słaby mężczyzna poszukujący za wszelką cenę akceptacji. Całość to fascynująca lektura, nie tyle wyjaśniająca fenomen tego związku, ale podkreślająca jego złożony charakter, rzucająca trochę światła na postać „tej kobiety".

czwartek, 11 października 2012

Codzienność rozpisana na trzy głosy.

Małgorzata Kalicińska swoim debiutem z miejsca zdobyła serca czytelniczek i czytelników w całej Polsce. Od momentu wydania pierwszej książki minęło już dobrych parę lat, a grono zwolenników sagi znad Rozlewiska stale się powiększa. Jak przyjmą wierni fani najnowszą powieść, tym razem napisaną wspólnie z córką, Barbarą Grabowską? „Irena” jest kolejną wariacją Kalicińskiej na temat stosunków damsko-męskich, współczesnych kobiet i ich wyborów, a także relacji między członkami pewnej nietuzinkowej rodziny. Bohaterkami są trzy kobiety, które różni między sobą praktycznie wszystko. Najstarsza Irena, właśnie została wdową, w jej poukładaną dotąd codzienność wkracza żałoba i konieczność zrewidowania pomysłów na dalsze, samotne życie. Pomocą w zmaganiach ze smutkiem służą zaprzyjaźnione Dorota i jej córka Jagoda, kobiety nie potrafiące odnaleźć wspólnego języka już od bardzo dawna. Matka jest ekstrawagancką, pełną szalonych pomysłów właścicielką sklepu z biżuterią; z kolei córka dobiega trzydziestki w kieracie korporacyjnym, gdzie odnosi znaczne sukcesy, ale kosztem życia prywatnego. Rodzinne spotkania obu pań przeradzają się zwykle w pełne wzajemnej niechęci i oskarżeń kłótnie, wynikające ze skrajnie odmiennych pomysłów na siebie. Autorka dodatkowo komplikuje ich wzajemne relacje, poprzez wprowadzenie pewnej tajemnicy, skrywanej skrzętnie przez Dorotę i zatruwającej jej, szczęśliwe zdawałoby się, relacje z innymi. Małgorzata Kalicińska wielokrotnie podkreślała w wywiadach, że interesuje ją badanie kobiecych pragnień i odnajdywanie swojej drogi, niezależnie od płci, czy też wieku. Siłą książek autorki były zawsze wiarygodne bohaterki, przemawiające do wyobraźni czytelniczek, mogących się z nimi utożsamiać. Nie inaczej jest tym razem: Irena, Dorota i Jagoda są pełnokrwistymi, realistycznie wykreowanymi postaciami, poszukującymi swojego pomysłu na siebie.
Czytelniczkom spodoba się zapewne fakt, że autorka ponownie zdecydowała się na podkreślenie ogromnej roli wzajemnych relacji damsko-damskich, kreując mini matriarchat, w którym silne kobiety wiedzą czego chcą (jak Irena), pomagającym tym młodszym i mniej doświadczonym. Zarówno Dorota, jak i Jagoda wielokrotnie przychodzą do Ireny po radę, pomoc, czy też po odrobinę pociechy, dla obu wdowa jest ostoją i swoistą wyrocznią. Afirmacja kobiecego słowa, docenienie mądrości nabytej z wiekiem i doświadczeniem, splata się spójnie z dowartościowaniem kobiecej wspólnoty. W najnowszej powieści autorka po raz kolejny pokazuje, że w dowolnym wieku i dowolnym momencie można przeprowadzić prawdziwą rewolucję w swojej codzienności, gdyż jak mówi sama autorka: „(…) Bo prawda jest taka, że często my, kobiety, jesteśmy wychowywane dla świata, a nie dla siebie. A współczesna psychologia i filozofia mówią, że najpierw sama musisz być szczęśliwa, żeby móc uszczęśliwiać świat i dobrze się w nim czuć. Więc najpierw warto jest się zabrać za siebie.”

poniedziałek, 8 października 2012

Deszczowa konstatacja

Za oknami ciemno, buro i pada deszcz, typowa jesień. Paskudna niedziela, która aż prosi sie o schowanie pod kocem i spędzenie jej w ciepłym domu- z książką, filmem. Tymczasem za szybą witryny przewijają się ogromne tłumy, tłumy ludzi dla których to idealny dzień, na spędzenie go w centrum handlowym. Całe rodziny szwędające się smętnie od sklepu, do sklepu. Dzieci przyzwyczajane do przewalania stosów towarow w ramach dnia spędzonego z rodzicami. Wiem, że weekend to dla niektórych jedyna okaza , by zrobic zakupy, ale przez cały dzien ogladam te same twarze ludzi, ktorzy spędzają tutaj po kilka godzin! Serce rośnie, gdy patrzy się na rodziny scalające więzi podczas dreptania po pasażu, małe dzieci ciągane po kilka godzin po kolejnych sklepach, by odbębnic jakąś cudaczna parodię spędzania wspólnie czasu...Naprawdę nie można posiedzieć w domu i poczytać jakiejś bajki?zagrać w coś, albo porysować? Frytki w KFC zamiast wspólnego niedzielnego obiadu, można i tak.... Nie poczuwam sie do bycia strażnikiem tradycji, ale szlag mnie trafia, gdy patrzę, na kilkulatka siedzącego 40 minut na ławce przed sklepem, podczas gdy rodzice smętnie pałętają się po sklepach, ewidentnie zabijając czas, a nie robiąc zakupy. Serio nie można inaczej spędzić wolnego dnia?

wtorek, 2 października 2012

Malazańska Księga Poległych

Cykl Stevena Eriksona, od momentu pojawienia się na półkach księgarń w 1999 roku, zdobył już rzesze fanów na całym świecie, zaś autora „Malazańskiej Księgi Poległych” porównywano już do takich tuzów pióra, jak G.R.R. Martin, czy też Glen Cook. Monumentalną sagę Eriksona, składającą się z 10 tomów, otwierają „Ogrody księżyca”.
Całość książki koncentruje się na podbojach, jakich dokonuje Imperium Malazańskie, które dokonuje ekspansji na kolejnych krainach, do momentu, gdy celem jego staje się bogate miasto Darudżystan, wtedy sprawy zaczynają się mocno komplikować. Autor wydarzenia te opisuje z obu stron barykady: z jednej strony mamy więc elitarną kompanię Imperium (Podpalaczy Mostów), z drugiej, zaś mieszkańców miasta i ich sojusznika-niezwykle potężnego maga i zarazem władcę miasta w chmurach Anomander’a Rake’a. Warto także wspomnieć o całej plejadzie mniejszych i większych bogów, którzy z lubością mieszają się w sprawy ludzi. Wszyscy ci bohaterowie, pierwszo- i drugoplanowi biorą udział w skomplikowanej intrydze, chcąc tego, czy nie. Kanadyjski twórca miejscami kreuje zbiorowego bohatera- poznajemy np. zwyczaje i etos Podpalaczy Mostów, by po chwili skoncentrować się na poszczególnych jednostkach, tworzących elitarną kompanię Cesarzowej. Podążamy za dzielnym kapitanem Paranem, by za moment przyglądać się rozgrywkom całej koterii magów. Pierwszoplanowi bohaterowie pojawiają się i znikają, zwłaszcza, że autor nie waha się zabijać swoich postaci, nawet tych, które zdawałyby się być niezniszczalne; kreując tym dobitniej wizję ponurego i okrutnego świata, w którym nic nie jest pewne. Monumentalna powieść Eriksona należy do odmiany high fantasy, zawiera zatem stałą obecność magii i niezwykle rozbudowany świat, w całości wymyślony przez autora, zamieszkiwany przez różnorakie rasy. Na tym polu kanadyjski pisarz spełnia się wyśmienicie: wykreowana z niezwykłym rozmachem rzeczywistość zachwyca bogactwem szczegółów i różnorodnością; poszczególne krainy i ich mieszkańcy mają swoje zwyczaje, tradycje i sięgająca wiele lat wstecz historię. Autor znacząco odbija od wielu swoich kolegów po piórze, osadzających swoje powieści w realiach żywcem ściągniętych z Tolkiena, bądź tworzących je w oparciu o zaledwie kilka pomysłów. Skrupulatność opisów i wielość wątków może początkowo utrudniać lekturę. Zwłaszcza, że Erikson nie decyduje się na powolne wprowadzanie czytelnika w swój świat, lecz wrzuca go w sam środek wydarzeń. Jednak po pewnym czasie wszystko staje się spójną całością, a poszczególne elementy doskonale do siebie pasują. Niezwykle rozbudowana, wielowymiarowa intryga jest jednocześnie wciągającą opowieścią o meandrach walki o władzę. Intrygi, spiski, zdrady, to chleb powszedni bohaterów cyklu, niezależnie od tego, czy są zwykłymi żołnierzami, magami, czy też bogami. Nikt nie jest wolny od przemożnego pragnienia posiadania władzy nad innymi, dążąc do tego za wszelką cenę.

niedziela, 30 września 2012

Wiek cudów

Efektownych wizji końca naszego świata zaprezentowano na przestrzeni dziejów już mnóstwo: zarówno literatura, jak i film z lubością powracają do tematu końca cywilizacji, ludzkości, Ziemi. Szczególnie kino upodobało sobie spektakularne wyobrażenia tego, jak mógłby wyglądać przysłowiowy koniec świata: gigantyczne kataklizmy pogodowe, nagłe zlodowacenie czy też ogromny meteoryt zbliżający się do Ziemi. Tymczasem świetnie przyjęty przez krytyków, „Wiek cudów” jest zgoła odmienną wizją pewnej katastrofy i jej rezultatów. Karen Walker snuje rozważania na temat potencjalnych skutków spowolnienia kuli ziemskiej, kreując rzeczywistość w której dzień zaczyna się powoli wydłużać, co wpływa nieodwracalnie na życie mieszkańców planety. Całość opowiedziana jest z perspektywy głównej bohaterki- kilkunastoletniej dziewczynki, która obserwuje i komentuje powoli rozpadający się świat. Fascynująca opowieść o dojrzewaniu na amerykańskich przedmieściach wzmocniona jest dodatkowo niecodziennymi okolicznościami. Autorka nie sięga po klasyczne chwyty z kina katastrofalnego, czy też literatury dystopicznej; trudno w tej prozie doszukać się spektakularnych zwrotów akcji, czy też zapierających dech w piersiach opisów bohaterskich wyczynów. „Wiek cudów” jest niespiesznie opowiedzianą, bardzo spokojną i nostalgiczną książką.
Powolne wydłużanie się doby, nieprawidłowości w przyciąganiu ziemskim, dziwne choroby, na które zapadają ludzie w związku ze zmianami w przyciąganiu ziemskim, to tylko początek przeobrażania się planety. Obserwacje, jakimi dzieli się z nami Julia, pokazują przeróżne reakcje ludzi, którzy zmierzyć się muszą z końcem tak dobrze znanej im rzeczywistości: negowanie oczywistych faktów, alienacja, bunt, agresja; te wszystkie postawy występują obok siebie, prowadząc nieuchronnie do katastrofy. W tle zadziwiających przemian pozostaje dojrzewanie, pierwsza miłość, rozpadające się szkolne przyjaźnie, zanikające więzi rodzinne, nowe wyzwania, jakie czekają w nowej rzeczywistości: „Częściej ryzykowaliśmy. Rzadziej poskramialiśmy żądze. Coraz trudniej było oprzeć się pokusie. Niektórzy z nas podejmowali decyzje, których w innych okolicznościach by nie podjęli”. Autorka decydując się na zabieg pokazania historii globalnej katastrofy z perspektywy jednej osoby, nadała jej bardzo osobisty, niemalże intymny wymiar, co dodatkowo przekłada się na emocje wypływające z lektury tej niezwykłej, bardzo melancholijnej książki. Recenzja pierwotnie ukazała się w serwisie dlaLejdis.pl

piątek, 14 września 2012

Książka zamiast kwiatów- heh, ci dziwni państwo młodzi!

Ostatnio coraz częściej wpadają do nas klienci poszukujący zamiennika dla zwyczajowej wiązanki kwiatów dla państwa młodych w dniu ślubu. I tutaj powstaje problem, przeważnie wygląda to tak, że młoda para zaprasza ludzi o których mniema, że ci doskonale znają ich gust czytelniczy. Rzeczywistosc jednak jest zupełnie inna: - Czy pomóc coś znaleźć? -Taaaaaaaaaaaaa....wie pani szukam czegoś zmaiast kawiatków na ślub.....książki jakiejś... -A z jakiego gatunku to ma być? czy wie pan, co czytają państwo młodzi? - No włąśnie problem jest taki, że ja ich prawie nie znam... Po tym wyznaniu następuje galopada myśli pod tytułem- "Jak ich nie znasz, to po kie licho idziesz na ich ślub???" Następuje gorączkowe szukanie jakiejś pozycji i klient wychodzi zazwyczaj z bezpieczną książką kucharską lub jakimś albumem. Ci "dowcipniejsi" kupują kamasutry, zazwyczaj nie najwyższego sortu.
Specyficzną odmianą klienta przedweselenego są starsze panie, które nie tylko nie mają pojęcia, co czytają państwo młodzi, ale także przez cały pobyt w księgarni mruczą pod nosem niecenzuralne zwroty skierowane pod ich kierunkiem: "Też wymyślają...", "A skąd mam wiedzieć co ona czyta?"itd. Ostatnio z ust nobliwej staruszki usłyszałam: "A po cholerę im tyle książek?" Takie utyskiwania uświadamiają mi dwie rzeczy: nikogo w naszym kraju nie dziwi prośba o przyniesienie alkoholu zamiast wiązanki i zdecydowana większość gości weselnych nie ma zielonego pojęcia, jakimi ludźmi są państwo młodzi. Pomocnicze pytania z naszej strony- o zainteresowania, tryb życia, wprawiają klientów w konsternację, kończąc się standardowym: "A bo ja tam wiem..." Zatem drodzy państwo młodzi: jeżeli nie chcecie dostać stu ksiązek kucharskich, lub albumów o Polsce, zróbcie listę książek i podarujcie ją druhnie lub drużbie.

czwartek, 13 września 2012

Gdybym była tobą.

Lektura „Gdybym była tobą” stała się dla mnie wycieczką w świat, którego nie rozumiem i mam nadzieję nigdy nie rozumieć: świat kobiet, których jedynym celem w życiu jest znaleźć mężczyznę i za wszelką cenę utrzymać go przy sobie.
Julia Llewellyn jest popularną dziennikarką i pisarką, której książki odnoszą spore sukcesy w Anglii. „Gdybym była tobą” opowiada o perypetiach dwóch przyjaciółek: Natashy i Sophie, których losy splotły się ze sobą w dzieciństwie. W momencie, gdy toczy się akcja, obie są dorosłymi kobietami, które różni praktycznie wszystko: wygląd, praca, poglądy na życie. Natasha robi karierę w firmie produkującej seriale, a jej życie osobiste sprowadza się do romansu z zajętym mężczyzną, podczas gdy Sophie obijająca się w administracji, za wszelką cenę usiłuje doprowadzić do ołtarza swojego długoletniego narzeczonego. Autorka serwuje nam historię, która nie wyróżniałaby się spośród setek lekkich obyczajowych powieści, gdyby nie fakt, że jej bohaterki sprawiają wrażenie żywcem wyjętych z XIX wieku. Jedynym celem są ramiona ukochanego mężczyzny, do których dąży się za wszelką cenę. Inteligentna, zdawałoby się, Natasha godzi się na upokarzający romans z zajętym mężczyzną, podczas gdy Sophie nie zawaha się przed niczym, by wcisnąć na swój palec obrączkę. Czytelnikowi zaprezentowane zostaje całe spectrum nieciekawych zachowań, które doprowadzić mają do tej najważniejszej na świecie rzeczy: zmiany statusu matrymonialnego. Infantylne zachowania godne nastolatek prezentują zresztą wszystkie bohaterki powieści angielskiej pisarki, niezależnie od wykształcenia, czy też wieku. To, co było śmieszne kilkanaście lat temu w powieści Helen Fielding, w książce Llewellyn przybiera karykaturalne formy: Bridget Jones i jej starania usidlenia ukochanego opisane były z przymrużeniem oka, Llewellyn kreuje postacie kłamliwych egoistek, które nie wahają się przed niczym w drodze po swoje szczęście. Całość byłabym nawet dosyć przejmującym obrazem kobiet tkwiących mentalnie w XIX wieku, gdyby nie cukierkowy koniec, pozostawiający niesmak u czytelnika liczącego na jakąkolwiek ewolucję postaci pod wpływem dramatycznych wydarzeń, jakie miały miejsce na tych ponad 500 stronach. Recenzja dla portalu dlaLejdis.pl

sobota, 11 sierpnia 2012

Zakon smoka- Serbskie mity w nieciekawym opakowaniu.

Powieść osadzona w świecie ścierających się frakcji religijnych, gdzie chrześcijaństwo zdobywa palmę pierwszeństwa, a narratorem jest stary mnich, niegdyś waleczny wojownik- sprawia, że zaczynamy się zastanawiać: czyżby na rynku pojawił się kolejny tom historii arturiańskiej Cornwella? Nie, to pobieżne streszczenie debiutanckiej książki Aleksandra Tesica, serbskiego tłumacza, obecnie pracującego w telewizji. Autor postanowił zebrać serbskie wierzenia, funkcjonujące głównie w formie ustnej, koncentrując się na narodzinach legendy największego serbskiego bohatera- księcia Marko. Całość rozgrywa się w roku 1435, w momencie gdy Serbii zagraża najazd turecki, co jest tylko zaczątkiem kłopotów, zbliża się bowiem moment, gdy hordy potwornych demonów opuszczą Hades i zaatakują mieszkańców , nie tylko Serbii, ale całego świata. Do konfrontacji z piekielnymi stworami ludzie są przygotowywani od dawna; pradawny Zakon Smoka trenuje swoich rycerzy, by sprostali walce z potworami. Na czele ludzi stanąć ma wojownik z przepowiedni, którym okazuje się być książę Marko. Edukację nieco już leciwego ucznia (książę ma w okolicach 50 lat), w błyskawicznym tempie przeprowadzić musi mnich Gabriel, człowiek, który spędził dużo czasu, jako więzień Hadesu.
Dwóch bohaterów podejmuje zatem podróż po Serbii, by zdobyć magiczną broń i przygotować się do ostatecznego starcia. Autor prowadzi nas po autentycznych miejscach, które w każdej chwili możemy zobaczyć nie tylko oczyma wyobraźni, ale także w dowolnym przewodniku. Siłą opowieści jest wplecenie w narrację tradycyjnych wierzeń i zwyczajów, z których część funkcjonuje do tej pory w kulturze serbskiej. Fascynujące są także fragmenty opierające się na wierzeniach i mitologii tak bliskiej sercu autora. Niestety, proza Tesica nie oferuje nic więcej. Liniowa narracja po pewnym czasie zaczyna nużyć, kolejne rozdziały przebiegają dokładnie wedle tych samych etapów: pobudka, przygoda, pijaństwo, sen. Główny bohater sprawia wrażenie niedouczonego ignoranta, gdyż autor zdecydował się, by to ciekawość Marko była motorem napędowym wielu scen. Jednak ciągłe pytania księcia i liczne wyjaśnienia praw rządzących światem ze strony mnicha, sprawiają, że czytelnik zastanawia się, gdzie się ten niedołężny książę do tej pory podziewał, skoro nie wie nic o swoim kraju? Magiczne stwory, demony i cały ten fantastyczny sztafaż robią tylko małe wrażenie z powodu niedostatków warsztatowych autora, który mocno stereotypowo przedstawia choćby elfy. Całość dodatkowo psują niezwykle pompatyczne dialogi, zajmujące większość książki. Liczne powtórzenia i naiwność niektórych rozwiązań fabularnych także nie poprawiają oceny powieści. Trudno się oprzeć wrażeniu, że ambicjom pisarza nie poszedł w sukurs talent; „Zakon Smoka” jest zaledwie poprawną powieścią fantasy, którą odróżnia od setek innych tylko umieszczenie w niej rodzimej mitologii. Recenzja pisana dla portalu dlaLejdis.pl i tam pierwotnie publikowana

środa, 8 sierpnia 2012

Labirynt odbić.

Jak pisał Zagajewski: "Smutno żyć bez utopii, mieć oczy szeroko otwarte, za wcześnie rozumieć to, co inni poznali dopiero po śmierci. Żyć bez nadziei, stwarzając się codziennie od nowa (…)". Nic dziwnego, że krainy szczęścia, te magiczne miejsca, niemalże od początków ludzkości funkcjonują w literaturze, filozofii, sztukach pięknych. U Łukjanienki krainą spełnionych marzeń miała być Głębia, wirtualna rzeczywistość wykreowana na potrzeby powieści "Labirynt odbić". Miejsce, w którym każdy może być kim zechce, rzecz jasna pod warunkiem posiadania dostatecznej ilości gotówki i komputera. W Głębi nieśmiały dzieciak może stać się potężnym wojownikiem łamiącym serca niewieście, a zakompleksiona kura domowa - właścicielką ogromnej korporacji. Płeć, wyznanie, wiek, rasa nie mają znaczenia, gdyż można je dowolnie zmieniać przy każdej wizycie. Program oddziaływujący na podświadomość sprawia, że nie ma mowy o wrażeniu obcości: Głębia jest jak najbardziej realna, tutaj naprawdę można przeżywać cudowne chwile. Rzecz jasna, można również uzależnić od tego lepszego życia, ale od tego byli nurkowie: ludzie, którzy potrafili w dowolnym momencie opuścić Głębię bez pośrednictwa programu. Gdy zapominałeś o rzeczywistości, gdy siedziałeś godzinami przed komputerem, zapominając o podstawowych potrzebach – nurek wyciągał Cię z Głębi. Drugi tom dylogii Łukjanienki rozpoczyna się w momencie, gdy nurkowie przestali istnieć. Głębia już ich nie potrzebuje, a oni sami w dużym stopniu utracili swoje umiejętności. Leonid, znany nam z poprzedniej części, jest jednym z tych, którzy nie potrafią się z tym pogodzić – nie potrafi sobie także radzić w "prawdziwym" życiu. Godzi się na upokarzającą pracę, byle tylko jak najdłużej pozostawać w Głębi. Powoli traci kontakt z żoną, nie odnajduje się w moskiewskiej rzeczywistości, wykorzystując każdą chwilę, by wrócić do wirtualnego świata, gdzie kiedyś był Strzelcem, żyjącą legendą. Sam o sobie mówi, że przynależał do "Specyficznej kasty, która wrosła w swój wymyślony świat i niemal zapomniała o prawdziwym." Wirtualny świat jednak pewnego dnia upomina się o nurka. Ginie człowiek, co się zdarza codziennie: jednak ten ginie w Głębi, miejscu wydawałoby się najbezpieczniejszym na świecie. Pojawiają się plotki, że istnieje broń, która potrafi zabijać w wirtualności. Broń trzeciej generacji; taka która nie spali Ci dysku, czy też nie "wyrzuci" Cię z gry. Leonid postanawia odnaleźć zabójców i zniszczyć broń, doskonale wiedząc, że pojawienie się prawdziwej broni w Głębi, to śmierć tej ostatniej. Kto zaryzykuje wejście w wirtualny świat, gdy w każdej chwili może zostać zabity? Konieczne stanie się wejście na ostatni poziom gry Labirynt Śmierci. Po drodze Leonid koptuje swój mały oddział: ekscentrycznego bogacza Czyngiza, hakera słusznie nazywanego Maniakiem, małolata Pata i osobnika o wdzięcznej ksywce Padlina. Przy okazji okaże się, że tajemnicza broń nie jest najważniejszym i jedynym zagrożeniem dla obecnego status quo Głębi.
Łukjanienko wykorzystuje klasyczny motyw zbierania drużyny i wyciska z niego, co tylko się da. Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z kryminalną intrygą, osadzoną w wirtualnym świecie, nietrudno jednak dostrzec to drugie dno, w którym gdzie Łukjanienko zdaje się być moralizatorem, grzmiącym do nas z ambony. Bardzo dobitnie pokazuje, co przynosi bezrefleksyjne korzystanie ze zdobyczy technologii, przy okazji bezlitośnie piętnuje współczesnego człowieka, który odcina się od świata rzeczywistego nowinkami technicznymi - coraz bardziej samotny, coraz bardziej nieszczęśliwy. Utopia po raz kolejny nie przynosi ukojenia… Przy okazji dostaje się także rzeczywistości, której nieciekawe oblicze powoduje, że coraz więcej ludzi ucieka w różne używki: narkotyki, alkohol czy też wirtualne światy, które eksplorowane są kosztem życia "tu i teraz". Udało się także w wiarygodny sposób ukazać problem uzależnienia, nie tylko na przykładzie Leonida. Na wszystko to patrzy Łukjanienko z punktu widzenia mieszkańca Rosji, dzięki czemu powieść miejscami czyta się jak literaturę obyczajową, choć scen z życia codziennego w Rosji jest tutaj zdecydowanie mniej, niż na przykład w trylogii o Nocnym i Dziennym Patrolu. Trochę za dużo tutaj moralizatorstwa i zadęcia, patos miejscami bywa nieznośny, a Leonid kreowany na Ostatniego Sprawiedliwego śmieszny. Na szczęście Łukjanienko potrafi kreować wiarygodnych bohaterów, skomplikowanych i niejednoznacznych, którzy w trakcie trwania powieści wielokrotnie nas zaskakują. Podobał mi się także motyw desperackiej próby ocalenia Głębi która, choć niedoskonała, była najbliższa prawdziwej utopii. I to wydaje się najważniejsze w powieści rosyjskiego pisarza – nie fajerwerki akcji, czy też śmieszne już dzisiaj opisy wymagań sprzętu komputerowego: gdy skoncentrujecie się na tym ile giga bajtów ma dysk komputera Leonida, coś wam umknie.

piątek, 3 sierpnia 2012

Koszmarne rodzeństwo.

W momencie, gdy bierzemy do ręki powieść, której głównymi bohaterami są hieny cmentarne, musimy przygotować się na dosyć specyficzną lekturę. A po dodaniu do tego średniowiecznych realiów, iście sowizdrzalskiego humoru i dużej porcji makabry, otrzymamy składniki debiutanckiej powieści Jesse’go Bullington’a. Tytułowi bracia zarabiają na chleb rabowaniem grobów, co w ich rodzinie jest profesją dziedziczną, tak samo jak mankamanety urody i zdecydowanie parszywy charakter. Manfried i Hegel, to prawdziwi antybohaterowie, których poznajemy w momencie, gdy dokonują krwawej rzezi na rodzinie swojego dawnego wroga. Brutalna masakra jest zaledwie wstępem do dalszych poczynań uroczego rodzeństwa, które próbuje się przedostać do Egiptu -gdzie jak głosi rodzinna legenda- pełne bogactw groby tylko czekają na odkrywcę. Przy okazji , jakby mimochodem wplątują się w całą serię niecodziennych wydarzeń. Wędrówka przez średniowieczną Europę pełna jest niebezpieczeństw, nie tylko ze strony innych ludzi, ale także magicznych stworów, którymi autor zapełnia kolejne strony. Rzeczywistość, w jakiej egzystują bohaterowie, jest równie brutalna i mroczna, jak oni sami. Przerażające potwory kryjące się po lasach, śmiertelna choroby czyhające na każdym kroku, okrutni ludzie, którzy skłonni są zamordować dla zawartości chudej sakiewki- to wszystko sprawia, że lektura powieści nie jest przyjemnością w klasycznym tego słowa znaczeniu.
Bullington stworzył makabryczną mieszankę literatury łotrzykowskiej i powieści fantasy, doprawionej solidną porcją humoru spod znaku Rabelaisa. Świat na opak, rządzący się własnymi, miejscami wynaturzonymi zasadami, gdzie na każdym kroku wyśmiewane i naruszane są podstawowe (przynajmniej we współczesnym rozumieniu) wartości. Miejscami obsceniczny, zawsze czarny humor jest idealnym dopełnieniem tego mrocznego i zwyrodniałego świata, gdzie opryszki spod ciemnej gwiazdy z tą samą zawziętością mordują ludzi, co oddają się filozoficznym rozważaniom. Motyw wędrówki służy doskonale ukazaniu całego spectrum świata, przy okazji dając asumpt do rozważań, którymi straszni bracia dzielą się z czytelnikiem i napotkanymi bohaterami. Autor sprawnie realizuje wizję świata na opak, realizacja koncepcji „świata na opak”, w którym wszystko zdaje się kłócić ze zdrowym rozsądkiem, a także naszymi normami moralnymi i obyczajowymi; wyzwolona wyobraźnia pisarza kreuje makabryczne, przemawiające do wyobraźni obrazy. Niezwykła jest też warstwa językowa, która wrażliwszego czytelnika może przyprawić o rumieniec: obsceniczność i wulgarność, to główne cechy zarówno narracji, jak i dialogów. Pełne odrażających szczegółów opisy doskonale wpisują się w długa tradycję zarówno średniowiecznych utworów jarmarcznych, jak i głośnego utworu Rabelaisa. Począwszy od wszechobecnej groteski, przez eksponowanie fizyczności, aż po wybór nietypowych głównych bohaterów- Bullington udowadnia, że sprawnie posługuje się konwencją, jednocześnie wciągając czytelnika w emocjonującą akcję. „Smutna historia…” jest propozycją niewątpliwie ciekawą i wartą uwagi, lecz z zastrzeżeniem, że nie każdemu przypadnie do gustu. Czerpanie z tradycji literackich, które z kolei były głęboko zakorzenione w kulturze niskiej, udało się autorowi wyśmienicie. Na tyle wyśmienicie, że może być to jednocześnie zaletą, jak i wadą powieści, o czym bez wątpienia warto się przekonać samemu.

czwartek, 2 sierpnia 2012

Kolejna Szwedka pisze kryminał

Ogromny sukces trylogii Millenium pociągnął za sobą skutki w postaci niezwykłej popularności skandynawskich pisarzy na całym świecie. Od kilku lat systematycznie wrasta liczba wydań ich książek także na polskim rynku, co nie zawsze kończy się dobrze. Walka o czytelnika prowadzi czasami do wydawania pisarzy drugo- i trzeciorzędnych, których pomimo znikomych umiejętności literackich, reklamuje się głośno, jako nowych następców Stiega Larssona. „Dziewczyna ze śniegiem we włosach”, na szczęście, nie jest produktem rozdmuchanej reklamy i tworem przeciętnego rzemieślnika, chociaż do ideału brakuje jej sporo. Debiutancka powieść Ninni Schulman opowiada o małej, ale jakże malowniczej, mieścinie Varmland, do której po latach wraca dziennikarka Magdalena Hansson. Główna bohaterka próbuje się pozbierać po trudnym rozwodzie i ułożyć na nowo życie w miejscu, gdzie się wychowała i z którym wiąże mnóstwo dobrych wspomnień. Prowincjonalne miasteczko, będące dumą Szwecji, wydaje się idealne do spokojnego wychowania syna i zregenerowania sił. Czy jednak na pewno?
Magdalena szybko przekonuje się, że pod powierzchnią sielskiej i spokojnej mieściny skrywa się wiele ludzkich dramatów, kipiących i tłumionych zbyt długo negatywnych uczuć, które muszą pewnego dnia wybuchnąć. Kulminacyjnym momentem okazuje się być sylwestrowa noc, w trakcie której znika młoda dziewczyna, 16-letnia Hedda wychodzi z domu i od tej pory słuch po niej zanika. Po kilku dniach intensywnych poszukiwań, policja znajduje ciało młodej dziewczyny… Zatrudniona w lokalnej gazecie Hansson podejmuje własne śledztwo, które szybko doprowadzi ją do odkrycia prawdziwego oblicza mieszkańców idyllicznego miasteczka, które miało być ostoją dla znerwicowanej rozwódki. Autorka „Dziewczyny ze śniegiem we włosach” sprawnie rozgrywa, niestety mocno oklepany już, motyw pozornie sielskiej miejscowości będącej tak naprawdę istną wylęgarnią dla psychopatów. Czyni to jednak mocno w stylu „Gotowych na wszystko”, powierzchownie i bez ciekawszych rezultatów. Rozwojowi akcji nie pomaga także przesadne namnożenie wątków i wprowadzenie zbyt wielu postaci. Miejscami debiutantka nie panuje nad nimi i powieści nie zaszkodziłoby przykrojenie kilku scen. Główna bohaterka jest postacią sympatyczną , ale miejscami brakuje jej ikry, miejmy nadzieję, że ta postać zostanie bardziej dopracowana w kolejnych tomach. Pomimo wymienionych niedociągnięć, Schulman udało się stworzyć wciągającą historię kryminalną, którą czyta się z przyjemnością, sekundując poczynaniom wścibskiej dziennikarki. Recenzja napisana dla portalu dlaLejdis.pl, pierwotnie się tam ukazała.

środa, 27 czerwca 2012

Ich rzecz-iść w bitew dym

Cykl „Pierwsze Prawo” autorstwa Abercrombie zaskarbił pisarzowi sympatię czytelników na całym świecie. Pełnokrwiści bohaterowie, mroczny i brutalny świat, sarkastyczny czarny humor- te wszystkie cechy można odnaleźć również w najnowszej powieści amerykańskiego pisarza. „Bohaterowie” na ponad siedmiuset stronach opowiadają historię jednej bitwy, ryzykowny pomysł, który na szczęście opierał się na solidnym warsztacie autora i dzięki temu zmienił się w barwną iw ciągającą opowieść. Zarys fabuły nie jest skomplikowany- trwa walka o tron Północy między Czarnym Dowem, a królem Unii, wspierającym swojego kandydata na opuszczony tron. Dwie ogromne armie zbierają się zatem w okolicach małego miasteczka Osrung, by stoczyć decydująca batalię.
Abercrombie kreuje zbiorowego bohatera, nie koncentrując się na żadnej z licznych postaci na dłużej, dbając jednak, by każdy z bohaterów miał wyraziste cechy i skupiał na sobie uwagę czytelnika. W kilku słowach kreśli biografię, przekształcając literacki twór w pełnowymiarową, żywą i interesująca postać. Definiowani poprzez swoje zachowanie w obliczu zbliżającej się śmierci kolejni protagoniści zjawiają się i znikają, budując rozległą panoramę krwawej bitwy. Wielowątkowa opowieść świetnie oddaje gorączkową atmosferę przygotowań do bitwy i samego starcia. Bardzo realistyczne obrazy pełne przemocy rozbijane są na małe scenki, dobitnie punktujące bezsens wojny. Abercrombie ukazuje dwie strony konfliktu, mężczyzn i kobiety, bohaterów i tchórzy, prostych żołnierzy i wyrafinowanych strategów. Szybkie, niemal filmowe zmiany perspektywy ukazując bohaterów, których zdążyliśmy polubić, przewrotność autora sytuuje ich jednak po obu stronach konfliktu, każąc się nawzajem zabijać. Pisarz nie waha się zabijać pierwszoplanowych postaci, by tym dobitniej ukazać prawdziwe oblicze wojny sprowadzone do „ambicji bogaczy i grobów biedaków”. Czarny humor i ironiczne poczucie humoru powodują, że kilkaset stron wypełnionych mozolnym wyrzynaniem się nawzajem, jest mieszanką nie tak ciężkostrawną. Imponująca jest maestria, z jaką Abercrombie dawkuje w idealnych ilościach patos, czarny humor, groteskę, tworząc przykuwającą uwagę mieszankę z wieloma efektownymi scenami i bohaterami, którzy nawet jeśli pojawiają się na krótko, to zapadają w pamięć. Recenzja powstała dla portalu dlaLejdis.pl i tam się pierwotnie ukazała.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Euro vs. książki

Wypowiadać się na temat piłki nożnej nie zamierzam, kwestię swojej ignoracji w tej materii przemilczając. Samo Euro jednak mocno namieszało w mojej pracy. Po godzinie 17:00 nigdzie żywej duszy, kiedy grała Polska, miasto a co za tym idzie-także wszystkie okoliczne sklepy, świeciły pustkami. Hipermarket wypełniony kobietami dźwigającymi zakupy i mężczyznami zebranymi w grupkach w tzw. strefie kibica. Wielki ekran, kilka krzeseł i przaśne dekoracje nie przeszkadzały płci brzydkiej przesiadywać tam przez całe zakupy ich małżonek. Kobiet, które wchodziły do księgarni i zrezygnowanym tonem prosiły o coś grubego. Tak zapamiętam nasze Euro:) Kilka wypowiedzi, które szczególnie utkwiły mi w pamięci: "Mówi pani, że to ma osiem tomów? dobrze, to wezmę wszystkie, jak ta moja sierota będzie się darła na fotelu przed telewizorem" "Jakiś kryminał się przyda, najlepiej krwawy, to może porzucę chćęć zamordowania męża" "Poproszę to ksiażkę, ale w miękkiej oprawie, bo jak rzucę w narzeczonego, to twardą mogę zabić" Jak widać nie tylko mężczyźni sa przygotowani na kibicowanie:) Dwukrotnie zwiększony obrót tzw. literatury kobiecej mówi sam za siebie:)

czwartek, 7 czerwca 2012

Egipska legenda

Stacy Schiff udała się rzecz niesłychanie trudna: w swojej książce, słusznie docenionej przez krytyków na całym świecie, zweryfikowała legendy i plotki, które narosły na biografii Kleopatry, jednocześnie tworząc wciągającą opowieść o życiu i śmierci najsłynniejszej z królowych Egiptu. Mimo, że postać kruczowłosej Egipcjanki zawładnęła wyobraźnią ludzi na całym świecie, tak naprawdę niezmiernie mało wiemy na jej temat- tendencyjni historycy i brak udokumentowanych źródeł są prawdziwą plagą dla biografa, który podejmuje ten jakże wdzięczny, ale trudny zarazem temat. Schiff mozolnie dokopuje się do faktów, rekonstruując historię Kleopatry. Kochanka Cezara urodziła się w 69 r. p.n.e.; pochodziła z rodu, który wydał wiele silnych i niezależnych kobiet, jednak jej udało się przewyższyć ich dokonania po tysiąckroć. Gdy w wieku osiemnastu lat wstępowała na tron zapowiadała się na doskonałą władczynię, inteligentną i wykształconą nawet jak na wysokie, egipskie standardy. Znająca dziewięć języków, wyrafinowana znawczyni sztuki i doskonały strateg, potrafiła zajmować się z równą pasją gospodarką, jak i finansami. Swój tron wywalczyła sobie w równej mierze umiejętnościami politycznymi, jak i zimną krwią- śmierć rodzeństwa walczącego o władzę z Kleopatrą mówi sama za siebie. Dokonaniami przewyższyła swojego ojca i to już na początku swojego panowania, pod jego koniec była najbogatszą i najpotężniejszą kobietą świata, przyprawiającą Rzymian o wściekłość. Nic dziwnego, reprezentowała sobą wszystko, czym nie były kobiety w Rzymie- wyrafinowaną kobiecość, nie ustępującą w niczym mężczyznom. Za jej panowania Aleksandria była ówczesnym Paryżem- kulturalnym centrum świata, przyćmiewającym swoim blaskiem wszystko inne. Dokładnie tak, jak błyszczała na tle innych kobiet Kleopatra. Amerykańska pisarka wyjaśnia, jak wiele zabiegów i geniuszu politycznego wymagało sprawienie, że 22 lat panowania Kleopatry, to prawdziwy złoty okres dla Egiptu, przezywającego swój rozkwit mimo zakusów żarłocznego Rzymu, rosnącego z każdym rokiem w potęgę. Sugestywny język jakim opisuje autorka rzeczywistość sprawia, że dajemy się bez reszty pochłonąć opowieści o spiskach, zdradach, morderstwach i wielkiej miłości. Kleopatra przestaje mieć twarz Elizabeth Taylor, stając się pełnokrwistą postacią. Bez pardonu rozprawia się Schiff ze stronniczymi rzymskimi historykami, wytykając im typowo męskie uprzedzenia i rozbijając ich nieporadne kłamstwa w pył. Zdrapuje z całej historii patynę nie tylko historii, ale także szowinistycznych zapatrywań na rolę kobiety, które sprawiły, że Cyceron kreślił sylwetkę królowej w wielce niepochlebnych barwach. Recenzja napisana dla portalu dlaLejdis.pl

niedziela, 3 czerwca 2012

Ta trzecia...

Karolina Macios postanowiła w sposób lekki i zabawny opisac perypetie kobiety zdradzanej przez męża z ...piłką nożna. Temat jakże na czasie w kontekście zbliżających się mistrzostw, kiedy to rzesze pasjonatów opuszczą swoje domy, by udać się w kierunku stadionów i pubów . W pustych mieszkaniach zaś zostaną słomiane wdowy skazane na samodzielne borykanie się z codziennością. Główną bohaterkę poznajemy w przełomowym momencie jej życia: jest w zaawansowanej ciąży z drugim dzieckiem i właśnie została autorką poczytnej powieści dla kobiet. W życiu jej drugiej polówki także dużo się dzieje- głównie na kanapie przed telewizorem... Powierzchowne od dawna kontakty małżeńskie zaczynają się przekształcać w nieobecność męża i ojca. Marta, prawie czterdziestoletnia wdówka futbolowa zaczyna wnikliwie analizować swoje życie i zastanawiać się nad wprowadzeniem radykalnych zmian. Zabawne i złośliwe obserwacje męża, zalegającego na kanapie i emocjonującego się piłką nożna, stają się przyczynkiem do refleksji nad ogólną kondycją małżeństwa z długim stażem. Siedmiomiesięczna ciąża nie przeszkadza Marcie w zapakowaniu walizki i rozpoczęciu trasy promocyjnej książki. Chwilowe odcięcie się od domu i bycia kurą domową pozwala na podjęcie ostatecznej decyzji. Jaka ona będzie?
Karolina Macios zaczynała swoją karierę literacką, jako pisarka z nurtu chick lit, czyli lekkich i pogodnych opowieści konstruowanych wedle jednego wzoru: młoda i piękna dziewczyna w wielkim mieście szuka swojego księcia z bajki, jednocześnie stosując diety i wydając oszałamiające sumy na zakupy. Taka była właśnie Ada z „Wszystkich mężczyzn mojego kota” i „Pieskiego życia…” Tym razem perypetie miłosne kobiet i mężczyzn przedstawione zostają zgoła inaczej. Autorka "Wdówek futbolowych" ma rzadko spotykaną umiejętność mówienia o trudnych sprawach w lekki i dowcipny sposób. Pod płaszczykiem historii statystycznego polskiego kibica stawia umiejętne diagnozy i przekonująco opisuje powolny rozpad związku w którym dominuje nuda. Nowe hobby męża jest tak naprawdę tylko katalizatorem pretensji, żalów i wszystkich tych negatywnych uczuć o których zazwyczaj się nie mówi, a które powoli zatruwają małżeństwo.

piątek, 25 maja 2012

Stracony poranek

Literatura rumuńska nie jest czymś, z czym spotykamy się na co dzień, dokonując wyborów kolejnej lektury, a szkoda -gdyż jak pokazuje „Stracony poranek”, ominąć w ten sposób możemy książką wartościową. Debiutancka powieść Adameştean w melancholijny sposób ukazuje losy przed- i powojennej Rumunii z punktu widzenia kobiet. Niezwykła wrażliwość literacka, plastyczny język i umiejętne zastosowanie różnorodnych planów czasowych przyniosły książce i jej autorce rozgłos oraz światowy sukces. Historia rozpoczyna się w Rumunii lat osiemdziesiątych: Vica Delca siedemdziesięcioletnia kobieta wyrusza w miasto; odwiedzanie znajomych , rodziny to jeden z nielicznych rytuałów jakie jeszcze staruszce pozostały. Wymiana plotek, narzekań, podjadanie i pożyczanie pieniędzy- to codzienność biednej kobiety, podejmującej trud pokonywania miasta zimą. Głównym celem zawsze jest Ivona Scarlat, córka dawnej pracodawczyni, wypłacająca naszej bohaterce rentę- gdy Ivona jest w domu poranek nie jest stracony. Samotnie przemierzającą staruszkę zajmuje przeżuwanie wspomnień, delektowanie się urojonymi krzywdami, wspominanie tragedii, jakie były jej udziałem, zaklinanie rzeczywistości. Fenomenalny jest ten strumień świadomości, towarzyszący kolejnym, ostrożnym krokom bohaterki. Vica cofa się do momentu dołączenia Rumunii do pierwszej wojny światowej, roztrząsa koszmar tamtych wydarzeń, gdy jako jedenastolatka musiała walczyć o przeżycie, nie tylko swoje ale także pięciorga rodzeństwa. Losy zwyczajnych, ubogich ludzi w trakcie koszmaru wojny, to jedna strona opowieści. Poznajemy także historię wojennej Rumunii widzianą oczyma Ivony, gdy autorka oddaje głos kobiecie wychowanej w bogatym, znaczącym mieszczańskim domu. Kolejne wydarzenia historyczne zmieniają nasze bohaterki, wpływając na ich życie, odbierając możliwość decydowania o swoim losie. Niezależnie od tego, czy jest się żoną kupca, czy znamienitego profesora- wszystkie bohaterki Adameştean na równo zostają uwikłane w wydarzenia targające Rumunią.
„Stracony poranek” jest doskonałym przykładem powieści polifonicznej, z całą liczbą równoprawnych świadomości, gdzie kolejne bohaterki są podmiotami własnego słowa, tworzącymi równorzędne punkty widzenia. Dzień dzisiejszy i wczorajszy wyglądają zupełnie we wspomnieniach Vicy i Ivony, każda z kobiet rości sobie prawo do posiadania tej jednej, prawdziwej wizji przeszłości, podczas gdy autorka pokazuje, jak kruchą i skłonną do zafałszowań jest pamięć. Sugestywne postacie, głównie kobiece, szeroka panorama społeczna, a do tego umiejętnie przekazana wiedza historyczna, to wszystko sprawia, że powieść Adameştean jest z pewnością literaturą godną uwagi.

czwartek, 3 maja 2012

Majówka

Raz na jakiś czas wypada smutny dzien, kiedy trzeba przyjść do pracy drugiego maja.Kiepskiego samopoczucia nie poprawiało wyobrażanie sobie pustego centrum handlowego, gdzie w piękny słoneczny dzień nie zagląda pies z kulawą nogą, ani też czytelnik z dwiema sprawnymi. Ku mojemu zdziwieniu-tłumy; tłumy na pasażu, tłumy w sklepach, rykoszetem tłumy w księgarni. Największa ilość sprzedanych książek o grillowaniu od początku roku, sporo typowych czytadeł i jak zwykle pomocy maturalnych (maturzysta wieczny optymista to typ powszedni) Nie powinnam narzekać, dzień zapowiadał się na nudny, a okazał się całkiem pracowitą środą, obawiam się tylko, że przez cały czas miałam na twarzy wypisane: "człowieku co ty tutaj robisz?" Naprawdę to taka frajda spędzić swój wolny dzień pałętając się po dusznym hipermarkecie, wśród tłumów spoconych ludzi, smętnie pchających wózki wyładowane kiełbasą i piwem?

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Tańczący z wilkołakami

Jim Butcher jest autorem cyklu o jedynym magu figurującym w chicagowskiej książce telefonicznej, Harrym Dresdenie, zajmującym się sprawami nadprzyrodzonymi, a przez to trudnymi do wyjaśnienia przez zwykłych stróżów prawa. Sarkastyczny humor i niezwykłe zdolności bohatera w połączeniu z wartką akcją i nietuzinkowymi zagadkami, szybko zyskały Butcherowi grono fanów oraz doprowadziły do zekranizowania jego książek. „Pełnia księżyca” rozpoczyna się w momencie, gdy Harry Dresden rozpaczliwie szuka jakiegoś zarobku. Jego kariera konsultanta Wydziału Śledczego do Spraw Specjalnych w Chicago wisi na włosku, klientów nie ma w całym mieście , a jedyna osoba która mogłaby załatwić mu jakąś fuchę- jest na niego obrażona. Szybko jednak widmo śmierci głodowej zostaje odpędzone przez serię zagadkowych morderstw, które wstrząsają miastem. Policja jest bezradna wobec krwawych wydarzeń odbywających się w czasie każdej pełni, gdy giną ludzie a na miejscu zbrodni znalezione zostają ślady wilczych łap. Sugestia pojawienia się wilkołaka sprawia, że Harry szybko przestaje być bezrobotny.
W momencie, gdy Dresden włącza się w śledztwo sprawy nabierają szybkiego tempa: nasz bohater naraża się nie tylko wilkołakom, policji, ale także agentom FBI i lokalnemu mafiosie. To jednak tylko początek kłopotów: ginie coraz więcej ludzi, a mag zaczyna podejrzewać, że jego siły mogą okazać się niewystarczające w starciu z potężnym monstrum pustoszącym Chicago… Książki Butchera charakteryzują się wciągającą akcją i sporą dawką okrucieństwa, niewątpliwym walorem serii jest główny bohater wygłaszający na każdym kroku zjadliwe i sarkastyczne komentarze, zaś Mroczne Chicago zamieszkiwane przez wampiry, magów i wilkołaki wykreowane jest sugestywnie i przemawia do wyobraźni. Wciągająca lektura z ciekawym antagonistą, czegóż chcieć więcej?

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Światowy Dzień Książki-podsumowanie

Trzy dni rabatów, każda książka tańsza o 1/4 i co? Kilka kart stałego klienta wyrobionych od ręki za gigantyczne paragony, zakupy robione już z myślą o Dniu Dziecka, bieganie po księgarni z naręczem książek i leciutkim obłędem w oczach, momentami nie było nas widać spoza stosów ułożonych na ladzie. Najprzyjemniejszy widok, to cała rodzina wybierająca starannie lektury-od mamy po kilkuletniego szkraba, który z namaszczeniem podawał mi "Reksia" do skasowania. Kilka godnych zapamiętania obrazków: Pan poinformowany o rabatach wyniośle odpowiada: "Wiem, że jest taniej, przecież dlatego weszłem"....Ale nie, nie kupił słownika:) Nastolatka stojąca przed księgarnią i obdzwaniająca koleżanki z informacją o poromocji. Starsze małżeństwo pakujące trzy reklamówki książek, przy czym pani z rozbrajającym usmiechem mówi: "Nienormalni jesteśmy, możemy już nie zdążyć" i porozumiewawczo mruga do mnie. A ja? Wstyd się przyznać, ale kupiłam tylko jedną książkę....

czwartek, 19 kwietnia 2012

Niuch

Książki Terry’ego Pratchetta powinny być obowiązkową lekturą dla wszystkich, którzy traktują fantastykę jako literaturę drugiego sortu.


Na jego powieści składają się: wyrafinowany humor, złożone postacie, ewoluujące z tomu na tom, umiejętne odnoszenie się do pop kultury, intertekstualność, zabawy językowe, a wszystko to osadzone w spójnym i oryginalnym świecie rozpoznawalnym na pierwszy rzut oka.

„Niuch” przynależy do cyklu poświęconego Straży miejskiej i koncentruje się na postaci sir Samuela Vimesa, komendanta straży, w tym tomie odesłanego na przymusowe wakacje. Urlop nie jest tym, za czym przepada prawdziwy glina, ale nie mogąc jednocześnie walczyć z żoną i przełożonym, nieszczęsny Vimes udaje się z rodziną do wiejskiej posiadłości swojej utytułowanej małżonki. Wszyscy wielbiciele literatury kryminalnej wiedzą doskonale, że policjant na urlopie, to policjant znajdujący zwłoki przy pierwszej nadarzającej się okazji. I tak jest tym razem, bo piękne okoliczności przyrody skrywają w sobie mroczne tajemnice, które nie dają spokoju naszemu bohaterowi już od pierwszego dnia „wypoczynku”.

Pratchett powoli rozwija akcję, pozwalając nam na chwilę zapomnieć o zgiełku miasta i kreśląc w zamian niepokojącą wizję prowincji. Wszędobylskie spojrzenia sąsiadów, lokalni notable nadużywający władzy przy milczącej zgodzie okolicznych mieszkańców, małe dramaty rozgrywające się za zamkniętymi drzwiami- zdecydowanie nie możemy mówić o „wsi spokojnej, wsi wesołej”. Prowadzenia śledztwa nie ułatwia fakt, że nasz bohater jest z dala od swojej jurysdykcji, zamiast swojego zespołu ma do pomocy jedynie lokaja, a wszelkie poczynania mogą narazić na niebezpieczeństwo rodzinę komendanta.

Pratchett znowu przemyca ważne kwestie pod płaszczykiem powieści o goblinach, krasnoludach i smokach, pisał już o feminizmie, wojnie, rasizmie, dyskryminacji wszelkiego rodzaju. Tym razem opisuje katastrofalne skutki, jakie niesie za sobą traktowanie innych, jako pośledniejszego gatunku. Ten sposób postępowania zostaje pokazany nie tylko, jako wyniszczający „niższą„ rasę, ale także powodujący moralną degrengoladę rasy traktującej siebie, jako lepszą. Po raz kolejny pisarz udowodnił, że jego siłą jest umiejętność tworzenia mocnych obrazów, zapadających na długo w pamięć.



Tych, którzy obawiają się coraz mroczniejszych akcentów w powieściach Pratchetta, śpieszę uspokoić- wielbiciele specyficznego humoru na pewno się nie zawiodą i będą zadowoleni nie tylko z licznych potyczek słownych, charakterystycznych porównań, kultowych już przypisów, odwołań do kultury popularnej, ale także z fragmentów poświęconych lokajowi komendanta; postaci, która rozwinęła się w dosyć charterystyczny sposób.

Recenzja dla portalu dlaLejdis.pl

wtorek, 17 kwietnia 2012

Krótka instrukcja jak nie być bucem w księgarni.

-Odpowiedz łaskawie na moje "dzien dobry", zamiast udawać, że mnie nie widzisz

-Nie narzekaj na płatne reklamówki, to nie moja prywata i nie kupię sobie samochodu za te Twoje 20 groszy,

- Gdy stoisz przy kasie i odbierasz telefon wystawiasz sobie kiepskie świadectwo,chyba wytrzymasz te kilka minut bez gadania przez komórkę?

-Gdy na jednym wdechu mówisz, że nie potrzebujesz pomocy i zarazem zadajesz pytanie, powodujesz nieco schizofreniczną sytuację,

-Gdy mówię, że nie mamy jakiejś książki, nie idź do mojej kolezanki i nie pytaj się o to samo, pracujemy w jednej czasoprzestrzeni, więc jak książki niema, to nie ma...

-Nie wpadaj do księgarni i nie drzyj japy od drzwi: "co macie za darmo", bo automatycznie nasuwa mi się odpowiedź "w łeb, proszę szanownego pana"

-Pilnuj swojego potomka, ktory lata, jak pokopany i rozrzuca ksiązki dookoła i nie kwituj jego zachowania: "Pani sobie to posprząta", bo usłyszeć możesz: "Pani sobie to wychowa".

Ciut frustracji się polało, ale to chyba taki kiepski tydzień byl ostatnio, trzymajcie kciuki, by takich gorzkich żali nie było coraz więcej.

czwartek, 12 kwietnia 2012

W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka

Mark Hodder swoją debiutancką powieścią zaskarbił sobie uznanie zarówno krytyków literackich, jak i sporego grona czytelników.
Przypadła im do gustu świetnie napisana steampunkowa historia, zręcznie łącząca wątki kryminalne z elementami powieści grozy.

Gwoli wyjaśnienia: stempunk jest odmianą fantastyki naukowej, opierającej się na mechanice, większość powieści z tego gatunku rozgrywa się w epoce wiktoriańskiej, ale epoce wiktoriańskiej różniącej się zdecydowanie od tej, którą znamy z lekcji historii; stempunk jest bowiem także częścią nurtu historii alternatywnych. Jak wygląda zatem Londyn w powieści Hoddera? Królowa Wiktoria nie żyje, zamordowana niedługo po koronacji, ciemnymi uliczkami miasta przemykają wilkołaki, a po niebie latają rotofotele. Anglia podzielona jest przez dwie zwalczające się frakcje: inżynierów i eugeników, a każda z nich sukcesywnie zapełnia miasta swoimi „dziełami”: zmutowanymi zwierzętami i monstrualnymi maszynami. Steampunkowe elementy wprowadzone są z doskonałym wyczuciem, nienachalnie, lecz idealnie stylizując tekst i tworząc spójne tło dla toczących się wydarzeń.

Głównym bohaterem uczynił Hodder postać autentyczną: lingwistę i badacza sir Richarda Burtona, którego poznajemy w momencie załamania się jego podróżniczej kariery. Burton traci dobre imię, rzecz niebagatelnego znaczenia w epoce wiktoriańskiej i staje przed wyborem życiowej drogi: może poślubić narzeczoną lub przyjąć propozycję pracy od samego króla. Spokojne życie i domowe pielesze, czy przygoda? Na szczęście dla czytelnika- Burton wybiera to drugie, stając się kimś w rodzaju jednoosobowego Archiwum X, mającego za zadanie badać serie tajemniczych zjawisk nękających Londyn. Jego praca nie należy do najłatwiejszych, gdyż jak mówi jeden z bohaterów: „Żyjemy w burzliwych czasach. Technicy przekraczają granice etyki, libertyni przekraczają granice moralności”, a gdzieś w tle pojawia się tajemnicze monstrum napadające na kobiety i znikające w mgnieniu oka.




Autorowi udało się stworzyć pełnowymiarową rzeczywistość, precyzyjnie opisaną i stanowiącą doskonale funkcjonującą całość - pełną smaczków w rodzaju wyszczekanego Oskara Wilde’a jako małego gazeciarza. Burton i jego pomocnik poeta Swinburne (łączący w sobie masochistyczne zapędy oraz niepowstrzymany pociąg do alkoholu i wpadania w tarapaty) prowadzą nas przez eleganckie salony, zagracone pracownie inżynierów i mroczne uliczki londyńskich slumsów, by odkryć niezwykłą tajemnicę groteskowej postaci Skaczącego Jacka, a przy okazji także całej otaczającej ich rzeczywistości.

Recenzja dla portalu dlaLejdis.pl

czwartek, 5 kwietnia 2012

stereotypy

O stereotypowym wizerunku bibliotekarzy pisały niegdyś "Wysokie Obcasy", jeżeli chodzi o księgarzy, to nie jesteśmy grupą społeczną postrzeganą w jakiś schematyczny sposób, choć zdarzały mi się sytuacje, gdy ledwo poznany ktoś lustrował mnie bacznie i z niedowierzeniem pytał "ale jak to....pracujesz w księgarni??" Jakby krwistoczerwona fryzura, wygolony bok głowy i żółte okulary nie pasowały do portretu typowej "pani z księgarni".

Gorzej jest niestety z tym, co według klientów powinniśmy czytać i na czym się znać. Nasz kolega ostatnio został delikatnie oddelegowany w moją stronę, gdy chciał pomóc nobliwej pani wybrać kolorowanki dla wnuczki. Starsza pani stwierdziła, że poczeka aż ja skończę polecać komuś innemu książkę, bo na pewno znam się lepiej na literaturze dziecięcej .I tak jest zawsze, gdy do księgarni wchodzi ktoś po lektury dziecięce. Z racji bycia niewiastą, automatycznie jestem klasyfikowana, jako ktoś, kto z pewnością doskonale zna się na przygodach Tupcia Chrupcia, czy innej pierdołowatej myszy.

Tymczasem: ja dzieci nie posiadam i szczególnie za nimi nie przepadam, a w wieku lat siedmiu czytałam „Trylogię”, bo była krwawa i panowie machali szablami, więc średnio się nadaję na autorytet w dziedzinie książek dla dzieci. Tak jest zresztą z całą naszą ekipą: filigranowa dziewczyna zaczytująca się w "męskiej"literaturze górskiej, łagodna blondynka w okularach uwielbiająca krwawe opowieści i umięśniony blondyn potrafiący godzinami opowiadać o Murakamim. Nie zapominajmy także o moim mentorze księgarnianym- łagodnie uśmiechniętej właścicielce największej chyba kolekcji książek o drugiej wojnie światowej i Hitlerze.

Dlatego warto się zastanowić nad poproszeniem pani w księgarni o książkę dla mamy słowami : „Poproszę coś co pani czytała, coś kobiecego”, bo matczysko może się zdziwić, gdy dostanie „Dziewczynę z sąsiedztwa” .

czwartek, 29 marca 2012

Inwentaryzacja

Co jakis czas przychodzi smutny moment w życiu każdego księgarza, gdu musi pracowicie wyliczyc, ileż to książek wspaniali mieszkańcy miasta wyniesli cichaczem, z miłości do literatury rzecz jasna...

Inwentaryzacja nie wypadła najgorzej, pocieszaliśmy się faktem, że wbrew statystykom Polacy nie tylko czytają, ale nawet kradną, by czytać- trochę fantastyki, kilka mang, parę nowości.Rzekłabym norma- fantastyka jakoś przyciąga lepkie paluszki wszędzie. W największe osłupienie wprawił nas jednak brak kartki z życzeniami ślubnymi...
Hm...Widzę taką piękną scenę: "Wszystkiego najlepszego, a tutaj macie karteczkę dziabniętą w pobliskiej księgarni", mam nadzieję, że po imprezie doliczono się wszystkich widelców...

środa, 21 marca 2012

Igrzyska śmierci

Odgrzebana recenzja, może skłoni kogoś do wybrania się na seans?:)

Igrzyska były niegdyś okrutną rozrywką dla spokojnych rzymskich obywateli. Dzisiaj rzeklibyśmy, że zabawą barbarzyńską, ale wizja zwykłego mieszkańca miasta, pasjonującego się rozlewaną dla jego uciechy krwią, jest czymś, co pojawia się w literaturze bardzo często.

Ludzie zabijający się dla uciechy widzów występują także w powieściach dla młodzieży, czego przykładem są Igrzyska śmierci. Autorka przedstawia nam upiorną wizję przyszłości, w której Ameryka podzielona jest na dwanaście dystryktów, podporządkowanych Kapitolowi. Dystrykty te przypominają raczej obozy pracy, których nadzorcą jest stolica: bogata i zachłanna. W przeszłości bunt jednej prowincji zapoczątkował okrutny zwyczaj składania krwawej daniny. Co roku każdy z dystryktów musi wylosować dwójkę dzieci (do 18 roku życia), które będą ze sobą walczyć na arenie, ku uciesze telewidzów, do momentu gdy zostanie tylko jedno. Cały ten krwawy zwyczaj ma być przestrogą i karą jednocześnie. Kapitol, jak Minotaur, wymaga od podległych ofiar, by udowadniać swoją siłę i bezradność podległych mu dystryktów.






Naszym przewodnikiem po totalitarnej wizji przyszłości jest Katniss Everdeen. Dziewczyna z miejsca zyskuje sobie sympatię czytelnika swoją zaradnością i hartem ducha. Katniss mieszka z matką i siostrą w jednym z najbiedniejszych dystryktów, przyzwyczajona jest więc do codziennej walki o przetrwanie. Gdy mała siostra bohaterki zostanie wylosowana i Katniss zdecyduje się ją zastąpić, rozpocznie się dla niej prawdziwa walka o życie. Wraz z drugim „zawodnikiem” dziewczyna wyrusza do stolicy, wziąć udział w „zawodach”. Całość prezentuje się jeszcze bardziej dramatycznie, gdy odkrywamy, że jej towarzysz, a jednocześnie rywal, to Peeta: chłopak, który kiedyś uratował ją od śmierci głodowej. Oboje mają świadomość, że wygrać może tylko jedno z nich, to zdecydowanie nie ułatwia wzajemnych relacji. Autorka umiejętnie steruje naszymi emocjami: od początku przecież wiadomo, że naszej bohaterce nic się nie stanie, mimo tego przewracamy kolejne strony z narastającym niepokojem. Collins nas nie oszczędza, wprowadzając kilka równie sympatycznych postaci drugoplanowych, a przecież wygrać może tylko jedna!




Nieczęsto spotyka się książkę, która pod płaszczykiem romansu, sensacji i fantastyki przemycałaby tyle istotnych treści: krytykę totalitaryzmu i wyścigu mediów, które nie wahają się przed niczym, by zdobyć oglądalność. Collins zadaje także pytania: jak zachować się w sytuacjach, które wymagają od nas podłości, czy warto walczyć za wszelką cenę? Mądra i przejmująca książka, nie tylko dla młodzieży.

Recenzja napisana dla Wirtualnej Polski.

sobota, 3 marca 2012

Orgia krwi

Wyobraźcie sobie wyrafinowane intrygi zaczerpnięte rodem z „Hrabiego Monte Christo” , skrzyżowane z niezwykle krwawą wizją zemsty, jaką zafundowała swoim wrogom Panna Młoda z „Kill Bill’a”, a wszystko to osadzone w okrutnym uniwersum, gdzie każdy dzień to walka o przetrwanie; zapowiada się ciekawie, prawda? Taka właśnie jest powieść „Zemsta najlepiej smakuje na zimno”.
Główną bohaterką jest Monza Murcatto, sławna najemniczka i dowódca bandy oprychów, znanych lepiej jako oddział Tysiąca Ostrzy. Monza i jej ludzie pracują dla pewnego księcia i niezwykle efektywnie rozprawiają się z jego wrogami, czym powinni zasłużyć sobie na dozgonną wdzięczność, zapewniając mu dominację nad pozostałymi księstwami wielkiego państwa Styrii. Jednakże w powieści brytyjskiego pisarza nic nie jest takie, jak być powinno i Monza zamiast podziękowań, dostaje nóż w plecy. Książę Orso, jak na prawdziwego drania przystało, dochodzi do wniosku, że niezbyt odpowiada mu konkurencja w postaci sławnej i kochanej przez pospólstwo wojowniczki, która owszem była pomocna w walce, ale nikt nie da gwarancji na to, że dziewczyna nie postanowi wykorzystać swojej popularności i umiejętności przeciw księciu. Murcatto i jej brat dostają kilka ciosów nożem, a książę i jego sześciu popleczników wyrzuca zwłoki pomordowanych przez okno , z naprawdę wysoka…
Brat ginie, jednak potwornie okaleczona najemniczka uratowana zostaje przez tajemniczego jegomościa, który z wielką wprawą zajmuje się połataniem jej ciała. Lekko podkurowana Monza szykuje się do swojej ostatniej misji, jaką jest zabicie zdrajcy i jego pomagierów. Pamiętacie listę na której Żółta Mamba odznaczała nazwiska zabitych ? Murcatto też ma taką, konsekwentnie dążąc do wyeliminowania wszystkich siedmiu morderców.
„Zemsta…” nie byłaby w pełni powieścią fantasy, gdyby autor nie dołożył naszej bohaterce drużyny, jednak czytelnicy przyzwyczajeni do grupy zaprzyjaźnionych ze sobą ludzi, narażających dla siebie życie, mogą się nieco zdziwić. Ludzie pomagający naszej bohaterce, to galeria naprawdę obrzydliwych postaci, wystarczy wymienić choćby wiecznie zapijaczonego i nielojalnego byłego kompana; enigmatycznego osobnika, charakteryzującego się odmianą zespołu Aspergera i skłonnościami do wpadania w krwawy szał; truciciela z ogromnym ego i ciążeniami ku zdradzie; nie mówiąc już o barbarzyńcy zmieniającym ludzi w krwawą miazgę.




Cała ta malownicza, niedobrana i nie znosząca się nawzajem kompania zatapia Styriię w krwi, zdradzona kobieta nie waha się przed żadnymi środkami, by wyeliminować swoich wrogów, zazwyczaj podejmowane przez nią kroki kończą się wielką rzezią i śmiercią postronnych .Abercrombie wykreował bezlitosny świat zamieszkany przez bezlitosnych ludzi, pozbawionych wszelkich skrupułów. Udało mu się jednak spowodować, że czytelnik nie tyle lubi jego bohaterów, co sympatyzuje ich poczynaniom, a jest to naprawdę spore osiągnięcie, jeżeli weźmiemy pod uwagę, jakimi draniami jest większość z nich.

Monumentalna opowieść wciąga od pierwszej strony, wydarzenia gonią jedno za drugim, nie pozwalając odetchnąć nawet na chwilę od scen pełnych przemocy, potyczek, intryg i spisków, by w końcu osiągnąć dosyć niespodziewany finał. Nie jest do opowieść idealna, nie zaszkodziłoby nieco pogłębić postaci, przynajmniej głównych bohaterów, okroić miejscami wysilony humor, czy też pozbyć się paru scen, sprawiających wrażenie wklejonych na siłę. Jednak, mimo tych niedociągnięć „Zemsta…” naprawdę mi smakowała.

niedziela, 26 lutego 2012

Stosik, czyli jak luty sypnął książkami.



Powyższy obrazek jak zywo pasuje do mnie (zresztą, nie ma na sali nikogo, do kogo by te slowa nie przemawialy, prawda?)zatem poniżej prezentacja stosu z lutego.




Większość, to wyprzedaż, jedna okazja upolowana na allegro (autobiografia Ellen Terry), prezent urodzinowy od pracowników ("Kino klasyczne"), "Zemsta smakuje.." od wydawnictwa Mag, "Stracony poranek" od portalu "dlaLejdis", brakuje tylko dwóch części trylogii Pacyńskiego upolowanych w Krakowie, ale gdyby stos był wyższy, to by jeż spadł;)

poniedziałek, 13 lutego 2012

Gdyby księgarz mógł, to by gryzł...

Dwie nowe pracownice w księgarni, dziewczęta dysponujące sporą wiedzą na temat książek, niestety wciąż za małą jeżeli chodzi o skróty myślowe niektórych klientów. Dialog Księgarza i Starszego Pana:

SP- Poproszę tę książkę "Piecyk"

K. nerwowo przeszukuje bazę naszych książek, gdy to nie skutkuje znalezieniem rzeczonego tytułu, zaczyna szukac w Internecie.

SP- Przeciez to taka popularna książka, żona czytała i chce dalsze tomy.

K.-Nietety w tej chwili nie mamy takiej pozycji.

SP- Eeeeeeeeee tam, to ja zadzwonię do żony. (krótka rozmowa telefoniczna i SP wraca do lady)

SP z triumfalną miną- No przecież mówiłem, że jest taka książka, poproszę drugi tom "Cukierni pod Amorem".

poniedziałek, 6 lutego 2012

Ręce opadają...

Wczoraj zostałam trzy razy zapytana o poezję: "...tej, no tej Wisłockiej", I niestety w żadnym z tych przypadków nie było mowy o cytowaniu pewnej pani....

środa, 1 lutego 2012

O krytykach, nie tylko literackich.

"Ach ten talent...dar rodzenia dany od Boga, wieczny cud na wiecznie żywej ziemi...I kręcą się bezpłodne mądrale wokół świętych rodzących, główkują,oceniają i ważą noworodka, przewijają go i kołyszą do snu. Gorzkie doprawdy zajęcie-opiekować się cudzym dzieckiem..."

Dina Rubina
"Na Górnej Masłowce"

wtorek, 31 stycznia 2012

Księgarniany Casanova

Księgarniany Casanova może mieć zarówno 50, jak i 20 lat, być pryszczatym nastolatkiem, bądź dobrze ubranym, przystojnym mężczyzną. Jednak jego znakiem firmowym jest przekonanie o byciu najprzystojniejszym i najdowcipniejszym facetem w promieniu kilku kilometrów. Niestety, te kilometry najczęściej znajdują się w pobliżu jakiejś biednej dziewczyny, która miała tego pecha, że znalazła się w pobliżu emitującego samczy urok pana. W przypadku spotkania z takowym nie ma mowy, by na pytanie: „Czy pomóc coś znaleźć?”, padła normalna odpowiedź.
O nieeeeee… „Czarujący” pan nie przepuści okazji, by nonszalancko rzucić: „Tak, proszę mi znaleźć jakąś kartkę, bym zapisał pani numer telefonu” , z kolei pytanie o reklamówkę zostanie skwitowane: "Droga pani, wystarczy mi pani przepiękny uśmiech”. *

Miła rozmowa na temat jakiejś książki zostaje odbierana, jako ewidentny przejaw zainteresowania ze strony dziewczęcia, ostatnio po moim wywodzie na temat kryminałów pani Link usłyszałam od takowego pana: „Zazwyczaj nie wierzę pięknym kobietom, ale tym razem dam się przekonać…” (tutaj brakowało podkręcenia wąsa i wymownego ruszania brwiami).

Nie zliczę ile razy ja i moje koleżanki uciekałyśmy na zaplecze, gdy przychodził jakiś wyjątkowo namolny pan, który nasza pracę zinterpretował w kategoriach flirtu. Każda ze znajomych pracujących w księgarni kobiet (niezależnie od wieku, urody i stanu cywilnego) ma w zanadrzu jakąś straszno-śmieszną historię o księgarnianym Casanovie. Chociaż nikt nie pobije opowieści o facecie czekającym 12 godzin w samochodzie na parkingu…. Koleżanka do tej pory ma dreszcze, jak o tym opowiada.


Osobną sprawą są niezręczne podarunki, kwiaty znoszone przez niechcianych absztyfikantów, „hitem” na mojej liście jest wielgachne, szklane serce na różowej tasiemce, koleżanka z kolei dostała wielki plakat Elvisa. Propozycje pójścia na kawę , czy też inny rodzaj napojów są również na porządku dziennym.
I nie bardzo wiemy o co chodzi, rozmowy z dziewczynami pracującymi choćby w sklepach z odzieżą, pokazują, że w ich przypadku takie sytuacje są naprawdę bardzo rzadkie, w naszym przypadku nagminne. Może trudno uwodzić kobietę kupując u niej skarpetki? A jak człowiek kupuje sobie biografię Miłosza, to mu poziom testosteronu skacze?


Drogi Casanovo, lepiej, żebyś wiedział, że w momencie, gdy ty smęcisz o moich pięknych oczach- ja myślę sobie „A idź w piguły oblechu"

sobota, 28 stycznia 2012

Przesłodzona historia pewnego miasteczka.

Są książki, które darzę ogromnym uczuciem, bez względu na ich wartość literacką, Przeczytane raz w dzieciństwie, niosą ze sobą tak ogromny ładunek pozytywnych emocji, że przesłania mi on ewentualne braki w warsztacie autora, czy też wprowadzane przez niego schematyczne rozwiązania fabularne. Przykładem są „Smażone zielone pomidory”- jedna z ukochanych książek mojego dzieciństwa. Ciepło, optymizm i humor wylewające się z każdej strony powieści Fannie Flagg zauroczyły mnie na długo. Lektura kolejnych powieści przyniosła jednak smutną konstatację: amerykańska pisarka po sukcesie „Smażonych zielonych pomidorów” eksploatuje bez końca ten sam zestaw chwytów literackich, czasami z opłakanymi wręcz skutkami. Nazwisko Flagg stało się gwarantem lektury ciepłej i przyjemnej, niekoniecznie absorbującej większą ilość szarych komórek.
Tak jest w przypadku książki „Święta z kardynałem”, opowieści o zbawiennym wpływie przeprowadzki do małego miasteczka, gdzie ludzie zaglądają sobie do okien i wiedzą o sobie wszystko. Główny bohater, samotnik i maruda Oswald T. Campbell, dowiaduje się, że jego choroba płuc daje mu niewiele czasu, by nieco odwlec nieuniknione lekarze radzą przeprowadzkę w miejsce z łagodniejszym klimatem, niż Chicago. Oswald wybiera Lost River, niewielką mieścinę w Alabamie. Jak zwykle w powieściach Fannie Flagg- im mniejsze miasto, tym większe oryginały go zamieszkują. Cambell nie przypuszcza nawet, że trafi w miejsce, gdzie w jedynym sklepie spożywczym mieszka oswojony kardynał znający sztuczki, okoliczne damy mają swoje tajne bractwo, a pokrzywdzona przez los sierotka w mig znajduje ciepły i kochający dom. Mieszkańcy miasteczka szybko zweryfikują podejście do życia naszego bohatera, przywracając mu oczywiście wiarę w ludzi i świat.
Dawka lukru wylewającego się z każdej strony byłaby nieznośna, gdyby nie poczucie humoru autorki, które pozwala jej kreować absurdalne sytuacje i mocno charakterystycznych bohaterów. Największa nawet dawka humoru nie ratuje jednak powieści przed byciem lukrowaną błahostką, pełną nieprawdopodobnych rozwiązań fabularnych i papierowych postaci.



Alabama, jako raj na ziemi: miejsce zamieszkane przez prostych, dobrych ludzi, których jedynym celem jest umilanie życia innym, taką wizję od lat sprzedaje w swoich książkach autorka. Niestety, „Święta z kardynałem” są jak folder reklamowy wczasów w luksusowym hotelu: przerysowane i nachalnie oferujące swoje wdzięki, lektura w obu przypadkach może i jest przyjemna, ale nijak się ma do rzeczywistości…


Recenzja napisana dla portalu "dlaLejdis.pl"

piątek, 27 stycznia 2012

Księgarza zatrudnię- część druga...

Jestem po pierwszym etpie rekrutacji, zjawiło sie mnóstwo osób, więc same rozmowy trwały trzy dni, stwierdzilismy, że damy sobie czas, by znaleźć nie tylko pasjonatów książek, ale także kogos, z kim "zaskoczymy" od razu na poziomie czysto towarzyskim. Trzeba przecież wytrzymać z tym kims dobre parę godzin:)

Drugi etap własnie się rozpoczął- wybrane dziewczyny (tak się akurat złożyło, że płeć piękna jest bezkonkurencyjna) powoli zaznajamiają się z tajnikami pracy księgarza, a ja powoli wychodzę z szoku, jakim było kilka spotkań.

Ogólnie poziom był wysoki, przychodzili konkretni ludzie, z konkretną wiedzą i szerokimi zainteresowaniami, nie tylko lietarackimi, ale rzecz jasna, nie obyło się bez paru kwiatków.

Śliczne dziewczę z rozbrajającym uśmiechem powiedziało mi "Nie czytam, nie bedę ściemniać, ostatnio to jakies lektury, chyba..."Długowłosy młodzieniec przez cała rozmowę uparcie wracał do faktu, że cały tok jego studiów odbywa się w języku angielskim i powinnam byc pod wrażeniem tego faktu; na pytanie co czyta, odpowiedział, że podręczniki akademickie po angielsku. Gdy usiłowałam drążyć temat zainteresowan literackich okazało się, że ulubionym autorem przyszłego pana inżyniera jest Masterton, czytany oczywiście w oryginale. Niedoszły pracownik mojej księgarni swój wybór uzasadniał bogactwem języka i oryginalnym kreacjami postaci...U Mastertona....

Szerokie grono młodych ludzi zaraz po maturze, prezentowało sobą wybitną postawę: bedącą uroczą mieszanką braku jakichkolwiek kompetencji, zainteresowań i postawy wybitnie roszczeniowej. Fakt, że nie czytają, nie mają takiej potrzeby, nie spowodował żadnych zahamowań w stawianiu żądań co do wysokości płacy itp. Radosna młodzież radosnie kalecząca język polski ("zachwycił mię" powiada jedna niewiasta) kręciła nosem na wysokośc proponowanej stawki i szczególnie zainteresowana była jedynie mozliwościami awansu.




Reasumując: nie jest źle, ludzie czytają, szkoda tylko, że najmłodsze pokolenie legitymujące się maturą sprawia wrażenie niedouczonych ciołków.

niedziela, 22 stycznia 2012

Wyprzedażowy stosik

Miałam sie ograniczać, nie kupować nowych książek, skoro tyle nieprzeczytanych leży dookoła, ale nowa dostawa do mojej księgarni rozwaliła w jednej chwili te postanowienia- jak nie kupić nowej książki w cenie dwóch złotych?

Stosik, który widzicie jest i tak mocno okrojoną wersją, tego co początkowo chciałam zakupić, ale rozsądek zwyciężył (mimo wszystko).




Sparafrazuję klasyka i napiszę, że to stosik na miarę moich możliwości i tym stosikiem zadaję kłam obiegowemu stwierdzeniu, że książki są drogie:)

niedziela, 15 stycznia 2012

Księgarza zatrudnię.

Szukamy nowego pracownika, wymagania niezbyt wygórowane-naprawdę wystarczy znajomość literatury, całej reszty dotyczącej pracy księgarza można się łatwo i szybko nauczyć. Ogłoszenie wywieszone i zaczęło się...

Kilkanaście razy zostałam zapytana, czy "ta znajomość literatury jest konieczna, bo wie pani, ja to nieszczególnie lubię czytać". Nasuwa sie pytanie- to po co wchodzisz dziwny człowieku do księgarni i składasz swoje Cv??

Cudowna była też małolata, która przez całą rozmowę z moim zastępcą wysyłała smsy, nie odrywając oczu od komórki, ledwo różowe dziewczę zniknęło za zakrętem, a kolega z kamienną twarzą zwinął jej Cv w kulkę i wyrzucił do śmieci, twierdząc, że nie ma najmniejszego zamioaru nawet myśleć o zatrudnieniu kogoś z tak elementarnymi brakami w kulturze osobistej

Trzymajcie kciuki za resztę procesu rekrutacyjnego.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Tam, tadaaaaam nowy King:)

Najnowsza powieść S. Kinga pokazuje, że szufladkowanie go jedynie, jako autora horrorów jest dlań bardzo krzywdzące. Amerykański pisarz pokazał już kilkakrotnie, że doskonale odnajduje się w różnych gatunkach literackich, tym razem tworząc monumentalną powieść oscylującą między fantastyką, a thrillerem politycznym.

Punkt wyjścia całej historii jest banalny i często wykorzystywany w literaturze: główny bohater cofa się w czasie. Na szczęście autor oszczędza mu przygód pewnego Jankesa i nie rzuca w średniowieczne realia, Jake Epping (narrator i zarazem protagonista) dostaje szansę powstrzymania zabójcy Kennedy’ego, a co za tym idzie: zmiany całej historii amerykańskiej i światowej. Czytelnicy obeznani nieco z literaturą fantastyczną zapytają: a co z „efektem motyla”? Jak wydarzenia, które prowokuje Epping naprawdę wpłyną na losy świata? Cóż, walka z przeznaczeniem, to trudny kawałek chleba i nasz bohater przekona się o tym na własnej skórze.



King po raz kolejny wykorzystuje motyw everymana, zwyczajnego Amerykanina z którym może utożsamić się przeciętny czytelnik i stawia go w obliczu niezwykłych wydarzeń. Tak samo jak bohaterowie „Pod kopułą”, czy też „Mgły”, Jake staje twarzą w twarz z czymś, co przekracza ludzkie pojmowanie świata. Na ponad 800 stronach autor pokazuje, jak zwykły nauczyciel angielskiego ulega pokusie zbawiania całej ludzkości, przyjmując na siebie rolę anioła stróża ingeruje w losy bliskich mu osób oraz wszelkie konsekwencje wynikające z tego postępowanie.


Amerykański pisarz nie byłby też sobą, gdyby nie skoncentrował się na odmalowaniu realiów, wraz z głównym bohaterem cofamy się w lata wielkich samochodów, czystszego powietrza, rock and rolla, a także wszechobecnego rasizmu i zbliżających się wielkimi krokami przemian społecznych. Drobiazgowe opisy rzeczywistości są specjalnością Kinga, dzięki czemu nasza obecność w przeszłości staje się bardzo namacalna. Pisarz rozkłada także na czynniki pierwsze mit słodkich i niewinnych lat 60, pokazując bite kury domowe skazane na smutną egzystencję u boku swoich mężów, jedynych prawdziwych władców patriarchalnego światka amerykańskiej prowincji. Na każdym kroku Epping natyka się na przejawy rasizmu i homofobii, tak skrzętnie zwalczanej we współczesnej Ameryce. Potoczne stwierdzenie głosi, że śmierć prezydenta była końcem niewinności Ameryki, King dowodzi, że Ameryka nigdy taką nie była. Podróż w przeszłość w towarzystwie Kinga może i jest doświadczeniem bolesnym, ale na pewno warto się w nią udać.


Recenzja dla portalu dlaLejdis.pl