poniedziałek, 24 maja 2010

A Ty jak kochasz swoje książki?

Przez następnych trzydzieści lat dojrzewała we mnie świadomość, że tak jak człowieka można kocha na więcej, niż jeden sposobów, tak istnieje więcej, niż jeden sposób kochania książek. Pokojówka wierzyła w miłość dworską. Fizyczna istota książki była dla niej święta, jej forma nierozdzielna z treścią: kochanek winien jej platoniczne uwielbienie i szlachetne, acz z góry skazane na niepowodzenie wysiłki zachowania po wieczne czasy stanu nieskalanej czystości, w jakim książka opuściła księgarnię. Rodzina Fadimów wierzyła w miłość zmysłową. Dla nas święte były słowa książki- ale służące im papier, tkanina, karton, klej, nici i farba drukarska stanowiły zaledwie naczynie, i wolno było obchodzi się z nimi tak rozpustnie, jak dyktowała żądza lub pragmatyzm, bez obawy popełnienie świętokradztwa. Bezlitosne używanie nie świadczyło o braku szacunku, lecz o zażyłości.
Anne Fadiman „EX libris. Wyznania czytelnika”

Cóż…zdecydowanie należę do pierwszej kategorii czytelników, nad czym niestety boleję. Nieskazitelny stan mojego księgozbioru napawa mnie dumą, ale czasami też lekkim wstydem: na kiego grzyba mi tony książek, po których nie widać śladu czytania? Normalnie jestem niepoprawnym bałaganiarzem, ale książki mam poukładane tematycznie, na żadnej nie ma śladu podkreślenia, wszystkie moje uwagi porobione są na żółtych, samoprzylepnych karteczkach…delikatnie przyklejonych do stron. Zaginanie stron zamiast włożenia zakładki? Nie do pomyślenia! Znajomi wiedzą o mojej lekkiej paranoi, przyjaciółka kiedyś z własnej woli odkupiła mi pożyczoną książkę, kiedy zorientowała się, że zanotowała swoje przemyślenia na marginesie…ołówkiem…Tak, jestem psychopatą...

czwartek, 13 maja 2010

Wszechwiedza księgarza

Wiara w moc księgarza jest wielka. Coś każe mi podejrzewać, że w mniemaniu przeciętnego klienta dysponuję wszechmózgiem, który nie tylko pozwala mi odczytywać tytuły pożądanych książek na podstawie numeru buta, ale także pamiętać, co dana osoba kupiła w zeszłym roku w księgarni na rynku w Krakowie (żeby nie było wątpliwości-nie pracuję w takowej i nigdy nie pracowałam).
Inaczej się nie da wytłumaczyć następujących rozmów, przeprowadzonych przeze mnie i moich współpracowników:

-Wie pani, ja tutaj ostatnio kupiłam taką książkę, taki kryminał, no i chciałam teraz drugą część, no tego kryminału, co kupiłam ostatnio
- Ale co to był za kryminał?
- No, nie pamiętam, ale ma drugą część chyba
- A pamięta pani autora? może bohatera, tytuł, wydawnictwo ?
- No nie, ale to kryminał był..

-Dzień dobry, ja poproszę książkę tego pana, co go teraz w radio (sic) czytają
-eeeeeeeeeeeee….

-Żona tu wczoraj kupowała książkę i jej się podoba, to ja proszę tego autora coś jeszcze.
-A co to była za książka? (pytanie zadane z niemal stuprocentową pewnością, co do odpowiedzi).
- Nie pamiętam, ale ona tu wczoraj była, taka blondynka.
-…………………….

-Dobry, ja chciałem podręcznik do geografii (powiada młodzian z lekką kępką zarostu, dużą porcją pryszczy i gumą do żucia pracowicie międloną w ustach)
-Dzień dobry, która klasa? Jaka szkoła? Które wydawnictwo? Tytuł?
- No pierwsza gimnazjum przecież (mlask, mlask)
- A tytuł znasz? (dodam, że rozmowa toczy się w okolicach grudnia, czyli rzeczony młodzian miał trochę czasu, by się podręcznikowi przyjrzeć, choćby na ławce obok)
- Nooooooooo…(mlask, mlask) taka pomarańczowa chyba…
- (Hamując ochotę walnięcia młodziana encyklopedią szukam „pomarańczowej” książki i pokazuję)
- Nooooooooo, ja chciałem tylko o cenę zapytać (mlask, mlask)

I mój „ulubiony” rodzaj klientów: zazwyczaj są to panie w średnim wieku, dosyć samokrytycznie podchodzące do swojej osoby:
- Hihihihi (cieniutkim głosikiem) pewnie nic pani to nie powie, ale czytałam o takiej książce, takiego młodego autora
- (Uprzejma cisza i znak zapytania na mojej twarzy)
- Hihihihihi, taki młody autor napisał teraz książkę i czytałam jej zapowiedzi, ale zupełnie mi z głowy wyleciało, jak się nazywa ta książka
- A autor?
- Hihihihihi, jakoś też nie zapamiętałam
- Może coś więcej o tej książce mi pani powiedzieć? (ciągle z uprzejmym wyrazem twarzy)
- Hihihihihih, pewnie pani pomyśli, że jestem głupia (moja droga pani...) ale nic nie pamiętam
- (Z mojej strony wymowna cisza)
- Hihhihihihi, to ja wrócę, jak sobie przypomnę

Ludziska drogie, to naprawdę nie brak dobrej woli z naszej strony! Ale jakim cudem mamy pamiętać Wasze zakupy sprzed roku, zwłaszcza dokonane w innej księgarni? Kolor okładki także niewiele nam mówi, zwłaszcza, gdy okazuje się, że pomarańczowy, to tak naprawdę ciemny brąz

poniedziałek, 10 maja 2010

Smutna pani


Pierwsza biografka Billie Holiday popełniła samobójstwo, pozostawiając po sobie ogromny i nieuporządkowany materiał faktograficzny: relacje przyjaciół, wywiady z ludźmi znającymi artystkę nawet tylko przelotnie, wycinki prasowe, dokumentację szpitalną i sądową. Julia Blackburn wykorzystała to archiwum, jako punkt wyjścia do stworzenia własnej opowieści o wielkiej piosenkarce.
Z relacji przyjaciół, muzyków, sąsiadów, policjantów nie wyłania się jeden spójny obraz piosenkarki- autorka biografii pozwala każdemu ze świadków przemówić, z osobna. Te wszystkie głosy ukazują wiele twarzy piosenkarki, jak gdyby nie było jednej Billie Holiday, lecz kubistyczna, różnorodna postać, mieniąca się wieloma odcieniami. Każdy może złożyć własną wersję losów artystki- zdecydować samemu, czy chce ją zapamiętać, jako nieszczęśliwą samotną kobietę o wielkim sercu. A może ordynarną, wiecznie przeklinającą pijaczkę i narkomankę? Lub spróbować scalić te dwa wizerunki w jeden.
Biografka po kolei oddaje głos ludziom, przez których życie przewinęła się piosenkarka- z taką samą uwagą wysłuchując kolegi z dzieciństwa, burdel- mamy, czy też drugiego męża Billie.
Relacji jest dużo, niektóre sprzeczne ze sobą, niektóre jednomyślne w pewnych kwestiach.
Z wszystkich jednak wyłania się przerażający obraz samotnej kobiety, która nie potrafiła dać sobie rady ze swoim talentem, ze swoim życiem…
Uzależniona od alkoholu, narkotyków i nieodpowiednich mężczyzn; bita, upokarzana i wyzyskiwana przez wielu „przyjaciół”. Wychowywana wśród prostytutek i ich alfonsów, znała tylko ten jeden model relacji kobieta- mężczyzna, i tylko na takiej zasadzie koegzystowała ze swoimi kolejnymi „partnerami”. Naiwna jak dziecko i jak dziecko bezradna w wielu kwestiach życiowych, była jednocześnie w pełni świadomą bojowniczką o prawa czarnoskórych.
„Umiała tylko śpiewać. Jedynie to ją naprawdę uszczęśliwiało.” Niezwykle muzykalna, kochała operę, co dziwiło tych, którzy uważali ją za niewychowaną prostaczkę. Otoczona ludźmi nagminnie ją wykorzystującymi: „Każdy czegoś od niej chciał. Ściągała to na siebie”. Wiecznie w tarapatach finansowych, mimo, że jej płyty wspaniale się sprzedawały: ciągle okradana i naciągana na „pożyczki”.
Billie Holiday przeszła długą i trudną drogę: od dziewczyny prostytuującej się za kilka dolarów- do artystki w niebieskim futrze za kilkanaście „kawałków”. Jej przemiana została szczegółowo opisana przez biografkę, która także nie poskąpiła czytelnikowi szerokiej panoramy społecznej ówczesnej Ameryki: rasistowskiej i z pogardą traktującej śpiewające czarne kobiety. Znajdziemy tu, nie tylko opis Harlemu w latach trzydziestych, ale także rozdział o pracy agentów do spraw narkotyków, którzy z upodobaniem nękali piosenkarkę.
Te szczegóły mają niewątpliwie walor dokumentalny i przybliżają czytelnikowi realia epoki.
Szkoda tylko, że konstrukcja całej książki staje się po jakimś czasie nużąca- każdy rozdział jest szczegółową relacją jednego z rozmówców Blackburn, po jakimś czasie natłok informacji powoduje, że przestajemy ich od siebie odróżniać.
Autorka rzadko też starała się bardziej szczegółowym śledztwem, doprowadzić do weryfikacji pewnych faktów, ograniczając się w zamian jedynie do ich przytoczenia. Przez co otrzymaliśmy, ciekawy wprawdzie, ale dosyć niejednorodny kolaż wielu otwartych kwestii i pytań bez odpowiedzi. Braki mi też było jakiejś szerszej analizy fenomenu twórczości Billie Holiday, to wszystko jednak nie kładzie się zbytnim cieniem na całości książki, która jest niewątpliwie udaną próbą ukazania trudnego życia „Pierwszej Damy jazzu”.

środa, 5 maja 2010

Inaczej o wampirach


Dziś prawdziwych wampirów już nie ma. Krwiożercze istoty, którym nie można było jednak odmówić jakiejś złowrogiej atrakcyjności, zostały wyparte przez mdłych bohaterów o śnieżnobiałych zębach i czystych serduszkach. Wystarczy wstąpić do księgarni i obejrzeć nowości wydawnicze: "Naznaczona", "Jak poślubić wampira milionera", "Pamiętniki wampirów", to zaledwie kilka tytułów oferujących nam ugrzecznioną wizję wampiryzmu. Obecne pokolenie łagodnych krwiopijców, gremialnie występujące w najnowszych książkach i filmach, nie pasożytuje na ludziach oraz nie morduje dla zabawy. O nie, wszyscy oni grzecznie chodzą do szkoły, bądź pracy, pięknie wyglądają w modnych ciuchach, niektórym zdarza się nawet błyszczeć w świetle dziennym. Nosferatu przewraca się w grobie…

Jestem dosyć otwarta na reinterpretację pewnych archetypów, ale trudno mi się oprzeć wrażeniu, że romans krwiopijcy z kulturą popularną, nie wyszedł temu pierwszemu na dobre. Trudno mówić o abiektalności tego gatunku, gdy jego ogół pije sztuczną krew, uczy się w liceum i namawia swoje sympatie do pozostawania w czystości! Gdzie się podział ten dreszczyk, gdy na ekranie bladolicy mężczyzna wbijał zęby w odsłoniętą szyję jakiejś piękności?

Chyba nie tyko ja odczuwam tęsknotę za Dziećmi Nocy w starym, porządnym stylu. Autor "Nekrofikcji" w jednym z wywiadów wyraził ubolewanie z powodu, iż: " (…) po nieszczęsnym "Zmierzchu" wampir stał się wręcz pieszczochem gimnazjalistek i gospodyń domowych. Trochę mi go szkoda. Nie zasłużył na tak podły los".

Praca doktorska Ciećwierza jest analizą mitu wampira, nazywanego przezeń wymiennie pasożytem, w kulturze popularnej, przy okazji będąc także próbą dowartościowania literatury fantasy. Autor odrzuca na wstępie wszelkie horrory, koncentrując się jedynie na fantastyce, nad czym niestety ubolewam, bo Ciećwierz pisze niezwykle interesująco i ciekawa jestem jego wniosków dotyczących także innej literatury.

Całość zaczyna się doprecyzowaniem używanych pojęć, więc czytelnik przebrnąć musi przez "definicyjne uporządkowania" terminów takich jak mit, czy też wzniosłość. Przyznam, że ta część była dla mnie najbardziej męcząca: automatyczne skojarzenia z pierwszym rokiem studiów i wkuwaniem pewnych definicji nie pozwoliły mi się cieszyć w pełni lekturą. Dalej było już zdecydowanie lepiej: krótki zarys ewolucji fantasy, ze szczególnym naciskiem na znaczącą rolę kobiecej twórczości, a także wskazaniem na naturalne podobieństwa między fantastyką, a mitem jako takim.

Fantasy "realizuje funkcje mitologii", głosi Ciećwierz, by przejść do fragmentu poświęconemu samemu pasożytowi. To rozdział w którym autor wskazuje na jego rodowód, z naciskiem na biblijnych rodziców: Kaina oraz Lilith. Ta część wydała mi się najbardziej wtórna, ale być może to wynik niedawnej lektury książki Marii Janion. Trudno jednak, by krótka rozprawa Ciećwierza mogła konkurować z monumentalnym dziełem pani profesor.

Jest tutaj jeszcze miejsce na "omówienie wampira Kantem i Kanta wampirem", czyli w kategoriach opozycji piękno/wzniosłość; a także interpretację historii wampira z perspektywy Camusa i jego człowieka zbuntowanego. Koniec to przekonywujące zestawienie "narracji wampirycznej i narracji postmodernistycznej". Lektura kończy się konkluzją, że współczesny człowiek, żyjący w ponowoczesnym świecie bez Boga i wszelkich wskazówek, jest niepokojąco podobny do wampira właśnie… Całkiem sporo wątków, jak na niecałe 250 stron, prawda?

Chwała autorowi za chęć polemizowania z zamykaniem fantastyki w getcie literackim, za "nieśmiałą próbę jej estetycznego dowartościowania". Każdy głos w tej sprawie, wywodzący się ze środowiska naukowego jest cenny, nawet, jeżeli czasami zmienia się w głośne pokrzykiwanie na polskich krytyków literackich. Przydałoby się też nieco powściągliwości w ferowaniu wyroków skazujących literaturę głównego nurtu na wymarcie, bądź też nieco bardziej wyważone opinie dotyczące współczesnej sztuki: naprawdę nie można sprowadzać wszystkich dokonań artystów XXI do podwieszania się na hakach, czy obrzucania odchodami.

Pragnęłabym poszerzenia niektórych wątków, na przykład fragmentu o feminizacji fantastyki, gdzie zadowolić się musiałam jedynie zarysowaniem problemu. Do pełni szczęścia zabrakło mi także większej ilości przykładów literackich i filmowych: te zaprezentowane przez Ciećwierza powtarzają się w kolejnych rozdziałach do znudzenia. Rozumiem, że rezygnacja z horrorów wymusiła niejako na autorze ograniczenie bibliografii, ale momentami odczuwałam pewien niedosyt.

Sprowadzenie wampira do pewnego tropu interpretacyjnego, pozwalającego na wnikliwą analizę kondycji człowieka ponowoczesnego i jego kultury, to pomysł naprawdę frapujący. Tym lepiej, jeżeli przy okazji dokonuje się próby dowartościowania fantastyki. Aż strach pomyśleć, że rośnie nam pokolenie czytelników dla których wampir to piękny uśmiech, czarujące maniery i pretensjonalne imię. Ciećwierz wraca do początków tej czarującej i niebezpiecznej rasy, przypominając nam, że wampir był zawsze usposobieniem najgorszych ludzkich koszmarów, a nie tylko marzeń o nieśmiertelności.