wtorek, 2 maja 2017

Loki i Thor w jednym stali domu…


Książki Gaimana biorę w ciemno, niezależnie od tematyki i klasyfikacji wiekowej. To jeden z tych pisarzy, który mógłby pisać instrukcję sadzenia drzewek, a i tak wylądowałaby ona na moim stoliku nocnym. Ogromny kredyt zaufania Gaiman otrzymał ode mnie po „Nigdzie bądź” i na razie nigdy go nie nadużył. Nawet słabsze książki tego autora, to coś czego nie trzeba wstydliwie chować w drugim rzędzie na półce.
Powiedzmy sobie jednak od razu: „Mitologia nordycka” nie jest najwybitniejszym dziełem brytyjskiego pisarza, który swoje umiłowanie mitów i baśni, pokazał już niejednokrotnie w dużo lepszy sposób, choćby w „Amerykańskich bogach”.
We wstępie Gaiman wyznaje, że nordycka mitologia jest jego ulubioną i to już od czasów dzieciństwa: „Mity nordyckie to mity mroźnych krajów, niemiłosiernie długich zimowych nocy i niekończących się letnich dni. Mity ludy, który nie do końca ufał swoim bogom, a nawet ich nie lubił, choć żywił do nich szacunek i lęk.”
Nic dziwnego, że po latach wplatania wątków mitologicznych do powieści, opowiadań, czy też wierszy, pisarz zdecydował się na opowiedzenie mitologii nordyckiej po swojemu. Jak sam zaznacza, starał się do zrobić z szacunkiem i miłością do oryginału, ale tak, by przenieść go do współczesności i dzięki temu pozyskać dlań nowych odbiorców. Zatem jak wypada retelling tych historii w ujęciu Gaimanowskim? Czy pisarzowi udało się być zarówno wiernym pierwowzorowi, jak i przenieść te historie do XXI wieku?
Większość opowiadanych historii koncentruje się wokół Odyna, Thora i Lokiego, trójkąt ten dostarcza materiału do opowieści aż nadto. Mity z ich udziałem mają różny ciężar: od ponurych i mrocznych, przez nieco weselsze, aż do takich, które trudno nazwać inaczej, jak komedią slapstickową w mitologicznych szatach. Część z tych opowieści zawłaszczyła popkultura i są nam doskonale znane, część Gaiman opowiedział mi po raz pierwszy.
Prowadzeni od powstania wszechświata aż po Ragnarök, przyglądamy się swarliwym bogom, ich spiskom i gierkom, lecz wszystko to pokazane jest nam w tradycyjny sposób, dosyć daleki od stylu, do jakiego przyzwyczaił nas autor „Koraliny”. Podczas lektury miałam z tyłu głowy skojarzenia z Parandowskim i jego mitologią znaną każdemu uczniowi.
Do pełni czytelniczego szczęścia zatem trochę zabrakło, brakowało mi humoru i błyskotliwych dialogów, ale rozumiem, że twórca  ograniczony był materiałem wyjściowym, a także własnym założeniem podejścia z pełnym szacunkiem, co w tym przypadku oznacza minimum zmian i doprawiania „po swojemu”.
Warto przeczytać, bo jednak mitologia nordycka, to nie jest coś, co wykłada się nam w szkole, a kilka sezonów „Wikingów” też nie uczyni z nas specjalistów w tej dziedzinie. Pisarzowi należą się także brawa za lekkie odkurzenie kobiecych sylwetek i nadanie nordyckim boginiom pewnego rysu drapieżności. Wiernym fanom zaś pozostaje czekać na „Amerykańskich bogów 2”, by w pełni rozkoszować się niepowtarzalnym talentem Gaimana do opowiadania nam baśni.