piątek, 26 września 2014

Pokrzepiająca bajka.

Urocza i bezpretensjonalna, takie słowa najlepiej oddają treść najnowszej powieści Darien Gee.
            Pisarka powraca do herbaciarni Madeline Davies, by pokazać nam tym razem cztery zupełnie różne kobiety, których losy splatają się w zaskakujący nieraz sposób. Isabel remontuje swój dom, by móc go sprzedać i opuścić miasteczko w którym jej zmarły mąż znalazł sobie kochankę. Młodziutka Ava samotnie wychowuje synka i stara się związać koniec z końcem po śmierci ukochanego. Niezwykle atrakcyjna pani hydraulik, Yvonne zmaga się z demonami przeszłości i stara się odciąć od toksycznej rodziny. Z kolei Frances za wszelką cenę pragnie dołączyć do swojej rodziny córeczkę: adopcja małej Chinki przebiega w niezwykle dramatyczny sposób, a trudności dosłownie piętrzą się w oczach.


            Cztery bohaterki poznają się bliżej dzięki niezwykłej starszej pani: wielbicielce scrapbookingu i dobrych rad, Bettie Shelton. Jej niezwykłe albumy, tworzone na kanwie najlepszych wspomnień każdego z mieszkańców, mają dosłownie magiczną moc leczenia ran, łączenia ludzi i pokonywania barier między nimi, czy to jednak wystarczy, gdy sama Bettie potrzebować będzie kogoś, kto pomoże jej dokonać rozrachunku z bolesną przeszłością?
            W atmosferze wzajemnego szacunku, choć nie bez paru zgrzytów, mijają kolejne dni, a bohaterki uczą się od siebie, jak walczyć z przeciwnościami i godzić się z tym, co nieuniknione. Małe miasteczko pełne jest ekscentrycznych postaci, wyposażonych w dosyć charakterystyczne cechy, czasami lekko uciążliwych, ale w ostatecznym rozrachunku sympatycznych, jak choćby lekko zwariowana Bettie, za nic mająca konwenanse i dobre maniery.
            Avalon okazuje się być miasteczkiem z bajki, gdzie każdy mieszkaniec może liczyć na sąsiedzką pomoc, a wszelkie niedogodności wynikające z mieszkania w zamkniętej społeczności znikają w obliczu zalet takiej egzystencji. Trochę utopijna wizja amerykańskiego miasteczka rodem z bajki, nie każdemu przypadnie zapewne do gustu, ale Darien Gee nie tworzy realistycznych powieści, co udowodniła już „Herbaciarnią Madeline”. Konwencja powieści pokrzepiającej i podnoszącej na duchu, została doprowadzona w obu książkach do perfekcji i z takim zastrzeżeniem trzeba je czytać.



            Nieco wyidealizowana rzeczywistość, gdzie nawet najgorsze katastrofy nie łamią ludzi, a szczęśliwe zakończenia są na porządku dziennym, przypominają nieco powieści Fannie Flagg.     „Uśmiech…” nie serwuje wprawdzie tylu śmiesznych scen i zabawnych sytuacji, co choćby „Smażone zielone pomidory”, ale i tak jest naprawdę przyjemną lekturą, godną polecenia.
Recenzja dla portalu: dlaLejdis.pl

czwartek, 25 września 2014

Kulinarnie i bez polotu

„Podróż na sto stóp”, to kolejna książka potwierdzająca smutny fakt: im większy zachwyt recenzentów z okładki, tym większe rozczarowanie czytelnika naiwnie wierzącego w słowa, że ma do czynienia z genialną powieścią.
Morais stworzył historię  lekką i dosyć przyjemną w odbierze, mimo wielu niedociągnięć, ale z rodzaju tych, które zapominamy zaraz po przeczytaniu. Główny bohater, Hassan Haji, jest obdarzonym genialnym wyczuciem smaku, synem właściciela indyjskiej restauracji. Hassan urodzony w Indiach, tam poznaje smaki i bogactwo kuchni hinduskiej: pełnej aromatów, pikantnych przypraw, wonnej i aromatycznej; tam kształtuje się jego gust kulinarny. Bohater pochodzi z rodziny o wielkim apetycie na życie, ambitnych i zdeterminowanych, co przekłada się bezpośrednio na odnoszone przez nich sukcesy w prowadzonych interesach. Niestety, dramatyczne wydarzenia odbierają chłopcu matkę i ojczyznę, Haji wraz  bliskimi emigruje: najpierw do Anglii, potem do Francji, gdzie ostatecznie postanawiają się osiedlić.
Ojciec naszego bohatera wraca do sprawdzonej metody na zarobek i wkrótce  oczom spokojnych mieszkańców małego miasteczka ukazuje się głośna i pachnąca przyprawami Maison Mumbai, ściągająca rzesze klientów doskonałymi daniami gotowanymi przez Hassana. Pech chce, by w miasteczku znajdowała się już typowo francuska restauracja prowadzona przez kostyczną Madame Mallory, szczycącą się wyśmienitym smakiem i zamiłowaniem do eleganckich potraw, serwowanych w kunsztowny sposób. Nietrudno się domyślić, że głośny i niechlujny lokal nowych mieszkańców nie przypada do gustu eleganckiej starszej pani. Narasta konflikt nie tylko między dwoma szefami kuchni, ale także dwoma odmiennymi stylami życia: spokój i opanowanie kontra żywiołowość i spontaniczność.


Kulinarna wojna zdominowała większą część opowieści, rozpadającą  się dalej na szereg historii o mniejszej i większej wadze. Kolejne wydarzenia opisują trudną drogę, jaką przejść musi chłopak ze zwykłej rodziny, by stać się kimś, kto zadziwi cały świat. Niestety, późniejsze strony nie są już tak zajmujące, jak część książki poświęcona aklimatyzacji we Francji.
Niewątpliwą zaletą powieści są smakowite opisy, każda strona poświęcona kucharskim dokonaniom Hassana jest niezwykle plastyczna, kipiąca wprost od zapachów, smaków, te fragmenty mogą naprawdę skłonić kogoś do wycieczek w kierunku lodówki: czytelnik praktycznie czuje smakowite zapachy, aromatyczne przyprawy, słyszy skwierczący olej… Niestety, kiedy tylko autor musi wyjść poza opisy kulinarne, książka staje się mdłą opowiastką, wypełnioną niedopracowanymi bohaterami.
Większość postaci naszkicowana jest bardzo grubą kreską i miejscami sprawia wrażenie mocno karykaturalnych. Madame Mallory raz kreowana jest na prawdziwą damę, by za chwilkę zachowywać się, jak prostaczka, powodując znaczący dysonans u odbiorcy. Główny bohater wyposażony w kilka zaledwie charakterystycznych cech, rzadko sprawia wrażenie wiarygodnego, tak samo jest niestety z resztą postaci. Kilka powiedzonek, karykaturalnych gestów, to jedyne środki jakimi dysponuje  Morais w kreowaniu swoich antagonistów.
Dialogi czasami są bardzo toporne, w czym nie pomaga także tłumaczenie, momentami naprawdę niedbałe: dziwne zwroty pojawiające się co jakiś czas, a także nieudolne próby oddania slangu, czy też niezgrabnej angielszczyzny  nowych mieszkańców Londynu.  Brak jest również konsekwencji w prowadzonej narracji: wysoki ton sąsiaduje z prymitywnymi odzywkami np. na temat kobiecego ciała, a wszystko to w obrębie jednego akapitu.
„Podróż na sto stóp” jest idealnym przykładem na to, że miłość do kuchni i książek nie zawsze przekłada się na dobrą powieść o gotowaniu.
Recenzja dla portalu: dlaLejdis.pl

wtorek, 16 września 2014

Pornografia przemocy

Do momentu postawienia ostatniej kropki, nie wiedziałam, jaką ocenę postawić książce Ketchuma. W każdej recenzji „Dziewczyny z sąsiedztwa” pojawiają się przymiotniki: wstrząsająca, poruszająca, przerażająca.
Fakt, byłam wstrząśnięta: swoim brakiem reakcji po lekturze. Ketchum nie opowiedział mi historii, która  zmieniłaby moje postrzeganie świata, nie poruszył żadnej czułej struny, nie wstrząsnął mną do głębi. Być może jestem do cna pozbawiona wszelkich złudzeń. Być może dlatego opowieść Ketchuma nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, jak na innych recenzentach szafujących dramatycznymi przymiotnikami.
Człowiek to nie jest piękne zwierzę, nie ma chyba na świecie tragiczniejszego osądu, który nie byłby jednocześnie truizmem. Zaprzeczyć temu mógłby tylko skrajny fantasta, bądź niepoprawny optymista.
Ketchum jako inspirację wymienia „Władcę much” oraz wydarzenia, który miały miejsce naprawdę: kiedy to Gertrude Baniszewski, razem ze swoimi dziećmi i dziećmi sąsiadów zakatowała na śmierć w piwnicy Susan Likens. Narratorem powieści jest David Moran, niegdyś słodki dzieciak, obecnie pozbawiony złudzeń dwukrotny rozwodnik, powracający wspomnieniami do koszmarnego lata, kiedy to dane było mu się przekonać o prawdziwości stwierdzenia profesor Skargi. Cofamy się  do magicznego czasu dzieciństwa Davida, kiedy to łowił raki, pił ogromne ilości coli i poznał tytułową dziewczynę z sąsiedztwa, starszą od siebie Meg. Megan wraz z siostrą, po tragicznej śmierci rodziców, przeprowadziła się do swojej najbliższej krewnej, Ruth. Pierwowzorem tej postaci była Baniszewski. Początkowa niechęć starszej kobiety do dziewczynki zmieniła się niepostrzeżenie w wyrafinowane torturowanie dziecka: zarówno psychiczne, jak i fizyczne. W krąg przemocy zostały wciągnięte okoliczne dzieciaki, które pod batutą Ruth stały się małymi oprawcami. Gdzieś z boku pozostał David, na tyle silny by nie brać udziału w torturach, zbyt słaby by je przerwać. Betonowy schron, tak charakterystyczny dla domostw amerykańskich z lat pięćdziesiątych, stał się prawdziwym piekłem dla nastolatki i jej siostry. 
Ketchum stworzył sugestywną opowieść o narastającym szaleństwie, kręgu przemocy powoli pochłaniającym coraz większa ilość ludzi. Tortury, jakim poddawana była Megan, stawały się coraz bardziej wymyślne: Ruth, jak stręczycielki z powieści De Sade’a, nie ustawała w wymyślaniu kolejnych sposobów, by „ukarać dziewczynę”. Powieść Ketchuma jest rodzajem „120 dni Sodomy” w miniaturze, gdzie jedno ciało dostarczyło „zabawy” kilkunastu uczestnikom, zaś Ruth jawi się, jako pilna uczennica słynnego markiza. Dzieci tracą niewinność, ktoś ginie, świat nigdy nie będzie taki sam. Ketchum każe nam postrzegać jako tragedię, nie tylko fakt przerażających czynów dokonanych w małej piwnicy, ale także opłakuje utraconą niewinność okolicznych dzieciaków. Ale chyba nikt już nie wierzy w czyste dziecięce duszyczki… Dzieci nie są złośliwe, są złe, słowa Freuda zobrazował Golding i uczynił to bardziej przekonywająco, niż Ketchum. Jeżeli chodzi o przerażające obrazy bezsensownej przemocy, pokazujące dobitnie zło czające się w zwykłym obywatelu, cóż: w tej materii trudno przebić „American Psycho”.


Nie chodzi mi o wyliczanie, kto i kiedy bardziej przekonywająco opisał tą ciemną stronę ludzkości. Nasuwa mi się proste pytanie: po co powstała ta książka? Powieści De Sade’a były równie okrutne i epatowały przemocą, ale były jednocześnie wykładnią filozofii życiowej, której markiz hołdował i którą wcielał w życie. Być może odpowiedzią na moje pytanie miał być odautorski komentarz, w którym Ketchum wyznaje, że ludzie pokroju Mansona go wkurzają… Trywializacja wymowy całej książki została dokonana przez jej autora: Nie chodzi o to, że wczuwam się w sytuację ofiar, ale ja też mam przecież sutki – wypowiedź w nawiązaniu do Teda Bundy’ego, który je odgryzał swoim ofiarom…
Po lekturze zarówno książki, jak i komentarza autora trudno mi uwierzyć w jego społeczne zaangażowanie. Nie, jest dla mnie raczej kimś pokroju autorów książek „Stu najohydniejszych zbrodniarzy świata”, dziełek które pod pretekstem uczenia historii sprzedają coś w rodzaju pornografii przemocy. I tym dla mnie jest „Dziewczyna z sąsiedztwa”: żerowaniem na ludzkiej tragedii, pod płaszczykiem wzniosłych haseł. Efekciarską pornografią, nie wnosząca nic nowego do literatury.
Polscy czytelnicy czekali dwadzieścia lat na głośną książkę Ketchuma, nie potrafię jednak oprzeć się wrażeniu, że było to trochę za długo…


poniedziałek, 15 września 2014

Romans i kangury

Rozpuszczona dziewczyna pozostawiona sama sobie dokładnie w centrum australijskiej pustyni- taki jest punkt wyjścia powieści najnowszej powieści Elizabeth Haran.
            Autorka słynąca z książek o Australii, tym razem opowiedziała historię osadzoną w ciężkich latach 40 XX wieku. Główna bohaterka, o jakże niedorzecznym imieniu Arabella, jest rozpuszczoną jedynaczką zamożnych rodziców, przyzwyczajoną do przepychu, nadmiernej troskliwości i pobłażania samej sobie. To „urocze” dziewczę w takcie podróży po australijskiej pustyni wpada na, jakże genialny, pomysł opuszczenia pociągu w trakcie jego postoju: nie mówiąc nikomu dziewczyna wymyka się na chwilę, by z przerażeniem zorientować się, że pociąg odjechał…
            Uratowana przez Aborygenów od pewnej śmierci, Arabella trafia do małego miasteczka, gdzie zmuszona jest przeczekać swoją nieszczęśliwą przygodę: pech chce, że na wskutek uszkodzenia trakcji na powrotny pociąg trzeba czekać nawet miesiąc… Marree zamieszkane przez malowniczą gromadę jest miejscem znacząco odbiegającym od przyzwyczajeń dziewczyny: pobyt w jedynym hotelu trzeba ciężko odpracować, kurz wdziera się dosłownie wszędzie, słońce pali delikatną skórę bez litości, a mieszkańcy wydają się grubiańscy i mało wyrafinowani. Rozpuszczone dziewczę powoli zaczyna jednak przekonywać się do miasteczka, czemu na pewno sprzyja fakt bycia adorowaną przez dwóch miejscowych przystojniaków.
            Piszcząca bez przerwy i przerażona hipochondryczka, o wielkomiejskich manierach, skonfrontowana zostaje z prostymi ludźmi przyzwyczajonymi do ciężkiej pracy i samodzielności kobiet, co naturalnie rodzi sporo konfliktów i nieprzyjemnych dla obu stron sytuacji. Codzienność mieszkańców Marree, to prawdziwa walka o byt i taka egzystencja zaczyna odciskać swoje piętno także na Arrabelli. Czy ten krótki czas wystarczy jednak, by zmienić radykalnie rozpuszczoną pannicę?
            Książkę czyta się lekko, ale całość zyskałaby wiele na przycięciu kilku wątków i pozbyciu się nienośnej maniery powtarzania jednej historii na kilka różnych sposobów. Niczym w telenoweli, każde wydarzenie relacjonowane jest po kolei wszystkim bohaterom, a czytelnik zmuszony jest do brnięcia przez kolejne strony nie wnoszące nic nowego do opowieści. Nie można też mówić o przesadnej oryginalności w przypadku książki, której finał da się przewidzieć już po kilkudziesięciu stronach. Kiczowate sceny i sztampowe rozwiązania zdecydowanie osłabiają pozytywne wrażenia z lektury, która w połowie zmienia się z mało prawdopodobnej w zupełnie oderwaną od rzeczywistości, a cukierkowe zakończenie niebezpiecznie balansuje na granicy kiczu.


            Po stronie plusów niewątpliwie zaliczyć można: przedstawione wierzenia i legendy rdzennych Australijczyków; autorka daje wiarygodny obraz tego, jak wyglądało życie Aborygenów na odebranych im przez białych ziemiach. Haran kreśli obraz ludzi zniszczonych przez chciwość innych, ale starających się zachować godność nawet w najbardziej poniżających sytuacjach.
            „Pod płonącym niebem” miało szansę, by stać się dobrą powieścią obyczajową, niestety nie spełniając tych nadziei i pozostając tylko kolejnym romansem osadzonym w egzotycznych realiach.
Recenzja dla portalu: dlalejdis.pl

niedziela, 7 września 2014

Jazz i duchy

„Ludzie umierali dla tej muzyki. Nie można podejść do sprawy z większą powagą.”
            „Rzeki Londynu” były świetnym wprowadzeniem w świat wykreowany przez zdolnego pisarza, potrafiącego tchnąć życie w nieco wyeksploatowany już temat urban fantasy. Młody posterunkowy, uczący się magii pod czujnym okiem najstarszego angielskiego czarodzieja, był naszym przewodnikiem po Londynie i w tej roli sprawdził się doskonale: czytelnicy polubili pyskatego Granta i z radością przywitali kolejną odsłonę jego przygód.
            Od wydarzeń z pierwszej części minęło kilka miesięcy: rany, odniesione w trakcie starcia z potężnymi nadprzyrodzonymi siłami, powoli się już goją i można przystąpić do kolejnego niezwykłego śledztwa. Tym razem Grant prowadzi równolegle dwie sprawy. Jedna z nich, to zagadkowe zgony muzyków jazzowych, wydawałoby się zdrowych i pełnych wigoru mężczyzn. W pobliżu ciała słychać jazzowy standard, kostnica rozbrzmiewa muzyką, a Grant już wie, że szykuje się coś poważnego -jak się okaże korzeni zagadki szukać można już w czasie drugiej wojny światowej. Drugie śledztwo jest równie niezwykłe, gdyż zamieszana jest w nie tajemnicza blada dama i jej vagina dentata


            Pierwszy tom przygód młodego policjanta był między innymi hołdem oddanym teatrowi, tym razem Aaranovitch skoncentrował się na muzyce, widać to już na pierwszej stronie: tytuły kolejnych rozdziałów, to tytuły znanych piosenek, bliskich sercu każdemu melomanowi. Również postać ojca naszego bohatera pozwala pogłębić temat: wszak mowa jest o legendarnym muzyku, którego dawne występy nadal tkwią w świadomości współczesnych. I tak w ”Księżycu…” syn żyjącej legendy musi się zmierzyć z potworami żerującymi na muzycznym talencie.
            Ponownie autorowi udało się połączyć ciekawą akcję, sympatycznych bohaterów i tajemnicę, w zaskakującą całość powodującą, że od książki trudno się oderwać. Aaranovitch także w tej części oddał hołd swojemu ukochanemu miastu, tym razem koncentrując się na miejscach związanych z bohemą, prowadząc nas w miejsca odwiedzane nie tylko przez współczesnych artystów, ale także cofając się do czasów drugiej wojny światowej. Pisarz z łatwością stworzył  niesamowity klimat jazzującego Londynu pozostający z czytelnikami na długo.


            Drugi tom cyklu zaspokoi także oczekiwania tych, którym podobał się wykreowany w „Rzekach…” świat, w którym magia odczuwalna jest niemal na każdym kroku. Oczywiście jeśli wie się, gdzie jej szukać i jak patrzyć na rzeczywistość, by odsłonić jej niezwykłe oblicze.  Poza znanymi nam już bohaterami pojawiają się nowe postacie, niektóre z nich skrywają mroczne tajemnice, inne z kolei posiadają niezwykłe zdolności, które Grant niebawem pozna, czasami na własnej skórze.
            Akcja toczy się bardzo dynamicznie, co nie dziwi: poprzednio spora część książki poświęcona została na ekspozycję realiów i nakreślenie sylwetek bohaterów, w tej Aaranovitch mógł skoncentrować więcej uwagi na toczącej się historii, bez konieczności wyjaśniania na każdym kroku pokazywanych wydarzeń. Dzięki czemu pasjonujące śledztwo wciąga jeszcze bardziej, a kolejne wydarzenia biegną jedno po drugim w naprawdę szybkim tempie aż do zaskakującego i nieco gorzkiego finału…