wtorek, 16 września 2014

Pornografia przemocy

Do momentu postawienia ostatniej kropki, nie wiedziałam, jaką ocenę postawić książce Ketchuma. W każdej recenzji „Dziewczyny z sąsiedztwa” pojawiają się przymiotniki: wstrząsająca, poruszająca, przerażająca.
Fakt, byłam wstrząśnięta: swoim brakiem reakcji po lekturze. Ketchum nie opowiedział mi historii, która  zmieniłaby moje postrzeganie świata, nie poruszył żadnej czułej struny, nie wstrząsnął mną do głębi. Być może jestem do cna pozbawiona wszelkich złudzeń. Być może dlatego opowieść Ketchuma nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, jak na innych recenzentach szafujących dramatycznymi przymiotnikami.
Człowiek to nie jest piękne zwierzę, nie ma chyba na świecie tragiczniejszego osądu, który nie byłby jednocześnie truizmem. Zaprzeczyć temu mógłby tylko skrajny fantasta, bądź niepoprawny optymista.
Ketchum jako inspirację wymienia „Władcę much” oraz wydarzenia, który miały miejsce naprawdę: kiedy to Gertrude Baniszewski, razem ze swoimi dziećmi i dziećmi sąsiadów zakatowała na śmierć w piwnicy Susan Likens. Narratorem powieści jest David Moran, niegdyś słodki dzieciak, obecnie pozbawiony złudzeń dwukrotny rozwodnik, powracający wspomnieniami do koszmarnego lata, kiedy to dane było mu się przekonać o prawdziwości stwierdzenia profesor Skargi. Cofamy się  do magicznego czasu dzieciństwa Davida, kiedy to łowił raki, pił ogromne ilości coli i poznał tytułową dziewczynę z sąsiedztwa, starszą od siebie Meg. Megan wraz z siostrą, po tragicznej śmierci rodziców, przeprowadziła się do swojej najbliższej krewnej, Ruth. Pierwowzorem tej postaci była Baniszewski. Początkowa niechęć starszej kobiety do dziewczynki zmieniła się niepostrzeżenie w wyrafinowane torturowanie dziecka: zarówno psychiczne, jak i fizyczne. W krąg przemocy zostały wciągnięte okoliczne dzieciaki, które pod batutą Ruth stały się małymi oprawcami. Gdzieś z boku pozostał David, na tyle silny by nie brać udziału w torturach, zbyt słaby by je przerwać. Betonowy schron, tak charakterystyczny dla domostw amerykańskich z lat pięćdziesiątych, stał się prawdziwym piekłem dla nastolatki i jej siostry. 
Ketchum stworzył sugestywną opowieść o narastającym szaleństwie, kręgu przemocy powoli pochłaniającym coraz większa ilość ludzi. Tortury, jakim poddawana była Megan, stawały się coraz bardziej wymyślne: Ruth, jak stręczycielki z powieści De Sade’a, nie ustawała w wymyślaniu kolejnych sposobów, by „ukarać dziewczynę”. Powieść Ketchuma jest rodzajem „120 dni Sodomy” w miniaturze, gdzie jedno ciało dostarczyło „zabawy” kilkunastu uczestnikom, zaś Ruth jawi się, jako pilna uczennica słynnego markiza. Dzieci tracą niewinność, ktoś ginie, świat nigdy nie będzie taki sam. Ketchum każe nam postrzegać jako tragedię, nie tylko fakt przerażających czynów dokonanych w małej piwnicy, ale także opłakuje utraconą niewinność okolicznych dzieciaków. Ale chyba nikt już nie wierzy w czyste dziecięce duszyczki… Dzieci nie są złośliwe, są złe, słowa Freuda zobrazował Golding i uczynił to bardziej przekonywająco, niż Ketchum. Jeżeli chodzi o przerażające obrazy bezsensownej przemocy, pokazujące dobitnie zło czające się w zwykłym obywatelu, cóż: w tej materii trudno przebić „American Psycho”.


Nie chodzi mi o wyliczanie, kto i kiedy bardziej przekonywająco opisał tą ciemną stronę ludzkości. Nasuwa mi się proste pytanie: po co powstała ta książka? Powieści De Sade’a były równie okrutne i epatowały przemocą, ale były jednocześnie wykładnią filozofii życiowej, której markiz hołdował i którą wcielał w życie. Być może odpowiedzią na moje pytanie miał być odautorski komentarz, w którym Ketchum wyznaje, że ludzie pokroju Mansona go wkurzają… Trywializacja wymowy całej książki została dokonana przez jej autora: Nie chodzi o to, że wczuwam się w sytuację ofiar, ale ja też mam przecież sutki – wypowiedź w nawiązaniu do Teda Bundy’ego, który je odgryzał swoim ofiarom…
Po lekturze zarówno książki, jak i komentarza autora trudno mi uwierzyć w jego społeczne zaangażowanie. Nie, jest dla mnie raczej kimś pokroju autorów książek „Stu najohydniejszych zbrodniarzy świata”, dziełek które pod pretekstem uczenia historii sprzedają coś w rodzaju pornografii przemocy. I tym dla mnie jest „Dziewczyna z sąsiedztwa”: żerowaniem na ludzkiej tragedii, pod płaszczykiem wzniosłych haseł. Efekciarską pornografią, nie wnosząca nic nowego do literatury.
Polscy czytelnicy czekali dwadzieścia lat na głośną książkę Ketchuma, nie potrafię jednak oprzeć się wrażeniu, że było to trochę za długo…


4 komentarze:

  1. A Pani już nie ma co czytać tylko jakieś takie badziewia? Polecam "Białe" o Szpicbergenie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Badziewie czasami się samo w łapy wsunie;) "Białe" też mam w planach czytelniczych, więc spokojnie;)

      Usuń
  2. To jest takie żerowanie na tym, że ludzie uwielbiają czytać o przemocy. Krew się sprzeda, seks się sprzeda. Fuj.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najgorsze jest to, że pomysł chwycił i wszystkie książki tego autora, to jedno wielkie babranie się w tej tematyce i to w najgorszy możliwy sposób, że Cię zacytuje: fuj!

      Usuń