piątek, 25 kwietnia 2014

Nowy głos w temacie urban fantasy.


            Wydawałoby się, że w temacie urban fantasy nie można powiedzieć nic nowego, czego nie przeczytalibyśmy już dawno temu u Jima Butchera, Gaimana, czy też Łukjanienki.
Co więcej, ostatnimi czasy romans paranormalny wtargnął na pole tego subgatunku, zniekształcając go i wprowadzając zamieszanie w jasne kryteria, które zaserwował niegdyś Andrzej Sapkowski: „Utwory, w których magia wśród kwadrofonicznego łomotu rock and rolla i ryku Harleyów wkracza do betonowo- asfaltowo-neonowej dżungli naszych miast. Magia wkracza. Wraz z nią wkraczają mieszkańcy magicznych krain. Najczęściej po to, by cholernie narozrabiać.”
            „Rzeki Londynu” na szczęście trzymają się jasno określonych ram gatunku i nie czynią wycieczek w kierunku romansu w wilkołakiem i wieżowcem w tle. Dodatkowo serwują kawałek niezłej rozrywki, zaostrzającej apetyt czytelnika na kolejne części serii. Główny bohater, posterunkowy Peter Grant pewnego dnia odkrywa drugie oblicze swojego ukochanego Londynu. Miasta, w którym, jak się okazuje funkcjonuje magia, żyją wampiry i tego typu stwory, a specjalny wydział policji składa się z jednego tajemniczego jegomościa o skomplikowanej przeszłości.

Peter, zamiast szorować krawężniki, zostaje rzucony na głęboką wodę: rozkopywanie cmentarzy, przesłuchiwanie duchów, egzekucje wampirów i prowadzenie negocjacji z wszelkiej maści bóstwami, to tylko wycinek jego zakresu nowych obowiązków. Do tego dodajmy naukę reguł magii, która czerpie garściami z  fizyki i chemii, a także nieco enigmatycznego mentora, w postaci ostatniego angielskiego czarodzieja…
            Głównym motorem akcji jest śledztwo w sprawie pewnego zdekapitowanego mężczyzny oraz tajemniczych wybuchów agresji nękających miasto, które próbuje rozwikłać  Grant w towarzystwie nauczyciela, zdobycznego psa i spersonifikowanej rzeki. Fabuła nie jest specjalnie skomplikowana i nowatorska, ale sposób prowadzenia narracji wynagradza to po stokroć. Miłość do miasta nie jest tylko domeną bohatera, klimatyczne opisy różnorodnego etnicznie Londynu porywają od pierwszych stron, stając się literackim hołdem, równym temu, jakie oddał stolicy Gaiman- jak przystało na porządne urban fantasy, Londyn jest równoprawnym bohaterem powieści.


Peter, to sympatyczny protagonista, mówiący o sobie: "Jestem zaprzysiężonym posterunkowym [...] a to czyni mnie stróżem porządku. Jestem także uczniem czarodzieja, co czyni mnie strażnikiem tajemnego ognia, ale przede wszystkim jestem wolnym obywatelem Londynu, a to czyni mnie Księciem Miasta". Dociekliwy, inteligentny, a także prezentujący naprawdę otwarty umysł młodzieniec jest także sarkastycznym komentatorem otaczającej go rzeczywistości. Równie ciekawi są drugoplanowi bohaterowie, z moją ulubienicą Molly na czele. Tajemniczy i zdystansowany mentor, zdystansowana i sceptyczna koleżanka policjantka Lesley, czy też zwariowana Beverley tworzą sympatyczną kompanię, wspierającą młodego posterunkowego w jego działaniach.
            Fantastycznie przedstawiona jest miejska mitologia, sięgająca swoimi korzeniami do afrykańskich emigrantów: co powiecie na przykład na to, że Mama Tamiza jest Nigeryjką? Sam Peter jest czarnoskórym młodzieńcem, synem sprzątaczki z Sierra Leone oraz muzyka jazzowego;  z kolei Tata Tamiza prowadzi koczownicze życie, przywodzące na myśl Irish Travellers. Dodatkowo, całość okraszona jest sporą dawką humoru, makabreski i nawiązań do popkultury. Miejmy tylko nadzieję, że kolejny tom będzie już wkrótce osiągalny

czwartek, 24 kwietnia 2014

Amerykański patos w kosmosie


Był czas, kiedy amerykańscy astronauci byli prawdziwymi idolami całego narodu. Wyścig kosmiczny USA i ZSRR doprowadził do tego, że ogromnym zainteresowaniem objęto nie tylko dzielnych mężczyzn podbijających kosmos, ale także ich żony. I właśnie na współmałżonkach astronautów skoncentrowała się Lily Koppel, po raz pierwszy w historii oddając im głos.
Materiał zgromadzony przez autorkę odsłania mechanizm kreowania idealnych żon i matek, kobiet sprowadzonych do roli ozdobnika: pięknych, uśmiechniętych i dobrze ubranych, zawsze u boku męża, dbających o szczęście rodzinne. Zmuszonych do życia w świetle reflektorów, wiecznie udających i grających swoje starannie wyreżyserowane  role.

Książka rozpoczyna się od opowieści o żonach żołnierzy, wybranych do programu lotów załogowych w kosmos. Projekt Mercury zwrócił oczy całej Ameryki na siedem małżeństw, dla których  od momentu ogłoszenia nazwisk astronautów przestało istnieć coś, takiego jak życie prywatne. Podział obowiązków oddaje ówczesne realia: mężczyźni podbijali kosmos, ich żony wierne i piękne czekały w idealnie wysprzątanych domach.
Wraz z rozwojem systemu lotów kosmicznych, do grupy astro-żon dołączały kolejne, ucząc się trudnej sztuki opanowania w momencie, gdy cały świat obserwował ich reakcje na sukcesy i niepowodzenia mężów. Bycie żoną kosmicznego kowboja, to nie tylko strach o drugą połówkę, ale także sesje zdjęciowe, kosztowne podarunki, obiady w Białym Domu. To także konieczność ciągłego udawania, tworzenia precyzyjnych kłamstw na użytek prasy, gotowej rozdmuchać każdą kłótnię do rozmiarów rozwodu. Uśmiech, uśmiech i jeszcze raz uśmiech…
Lily Koppel trafiła na doskonały materiał- nikt przed nią nie wpadł na pomysł, by przedstawić ten, niezwykle ważny dla amerykańskiego społeczeństwa, moment w historii, z punktu widzenia kobiet, tak mocno przecież w to wszystko zaangażowanych. Nie udało się jednak stworzyć całości emocjonującej czytelnika i oddającej sprawiedliwość żonom astronautów. Monotonna wyliczanka kolejnych postaci pojawiających się na scenie sprawia, że gubią się indywidualne cechy każdej z kobiet, zlewających się na naszych oczach w jedną. Autorka nie oddała także w pełni grozy tamtych dni, wszechobecnej paranoi powodującej, że ludzie budowali schrony przeciwatomowe na swoich podwórkach; nie udało się także oddać przejmującej trwogi kobiet czekających przed odbiornikiem radiowym na szczęśliwe lądowanie męża.
Autorka nie sprostała także przekazaniu nam w pełni metamorfozy, jakiej w błyskawicznym tempie poddane zostały gospodynie domowe: jednego dnia żony i matki, drugiego celebrytki, skupiające na sobie oczy wszystkich. Koppel niezwykle dużo miejsca poświęciła na szkicowanie scenek rodzajowych, które niewiele tak naprawdę mówią o dramatach, jakie rozgrywały się w rodzinach pozbawionych normalności. Szkoda, że tyle samo miejsca poświęcone zostało opisom „kosmicznych” fryzur, co alkoholizmowi jednej z żon i dramatycznemu samobójstwu innej…
Całość miała być opowieścią o „ (…)  kobiecej przyjaźni i amerykańskiej tożsamości. Kiedy ich mężów wysłano w kosmos, one były wysłane na świecznik, stając się wzorem współczesnej amerykańskiej kobiety. Możliwe, że gdyby nie żony, silne kobiety, które dyskretnie oferowały niezbędne wsparcie swoim mężom, człowiek nigdy nie dotarłby na Księżyc". Pomijając niezwykła przesadę ostatniego zdania, książka nie przekazuje nam niezwykłej więzi, jaka powstała na przestrzeni tych trudnych lat.
            „Żony astronautów” sprawiają wrażenie pobieżnego szkicu pełnego amerykańskiego patosu i kwiecistych opisów sukienek, zamiast stanowić dokument fascynujących czasów i hołd, oddany niezwykłym kobietom.

Recenzja napisana dla portalu: dlaLejdis.pl

wtorek, 22 kwietnia 2014

ŚBK-kulinarnie


Uwielbiałam czytać i przy tym jeść. Jedną kanapkę za drugą, jedno ciastko za drugim, słodkie i słone na zmianę. To było cudowne: romanse z serem gouda, powieści przygodowe z czekoladą z orzechami, tragedie rodzinne z muesli, bajki z miękkimi karmelkami, opowieści rycerskie z markizami. (...) Jak długo tak jadłam i czytałam, było dobrze"

"Smak pestek jabłek"
K. Hagena

Nie będę chyba przesadnie oryginalna pisząc, że zdecydowanie wolę czytać o jedzeniu, niż je przygotowywać. Zamiast długich godzin spędzonych przy garach i z mizernym rezultatem, wolę zagłębiać się w smakowite opisy posiłków wyczarowanych przez bohaterów i bohaterki literackie, przy okazji podjadając coś, co przygotował ktoś inny;)
Przed Wami mój stosik książek, których nie powinnam  czytać zbyt często, bo każda z nich, to tysiące kalorii pochłanianych przeze mnie w okamgnieniu.

Książki M. Grimes, to nie tylko świetne kryminały z zajmujacą bohaterką, ale także prawdziwa orgia kulinarna. Matka głównej bohaterki jest czarodziejką kuchni, w swoim hotelu serwującą klientom niesamowite potrawy. Również jej córka powoli eksperymentuje ze smakami, choć przyznać trzeba, że dziewczynka koncentruje się raczej na przyrządzaniu niecodziennych drinków, którymi poi na potęgę zwariowaną krewną, by wydobywać z niej cenne informacje. 


Wspomnienia J. Child, to prawdziwy koszmar dla odchudzającej się wiecznie czytelniczki, pamiętam, że lekturę przerywały mi co chwila wycieczki do kuchni, gdzie tworzyłam sobie namiastki wspaniałych posiłków opisywanych w tak plastyczny sposób, że groził mi poważny ślinotok.





"Smażone zielone pomidory", to nie tylko tytułowe danie, ale także serwowane w knajpce smakowite posiłki, przyciągające liczną klientelę. Jedno z dań pewnie bym odpuściła (czytalnicy wiedza które), resztę z przyjemnością widziałabym na swoim stole. 




Pozostałe książki ze stosu, to typowe lekkie opowiastki, w których kobiety za pomocą kuchennych czarów zmieniają życie swoje i swoim bliskim, może i błahe, ale napisane plastycznie i z talentem.




Moje "modelki" pozują z owocami, co jest zdecydowanie przekłamaniem, jeżeli chodzi o to, co spożywam w trakcie moich zmagań z lekturami. Fotografowanie paczki żelków wydało mi się jednak niepoważne:P

wtorek, 1 kwietnia 2014

Amon. Mój dziadek nazista...


Jeden dzień w bibliotece zmienił całkowicie życie Jennifer Teege, znaleziona przypadkiem książka ujawniła makabryczną tajemnicę rodziny bohaterki: nieznany dotąd dziadek okazał się jednym z potworów, biorącym czynny udział w nazistowskiej maszynie śmierci.
Jennifer została oddana do adopcji w wieku siedmiu lat, swoją biologiczną matkę widywała sporadycznie, nie nawiązując z nią emocjonalnego kontaktu. Przeciwieństwem zimnej i niedostępnej matki, była babcia, ciepła i serdeczna, sprawiająca, że wizyty w domu rodzicielki nie były takie złe. Do czasu, gdy 38-letnia Teege dowiedziała się, że wielbiona w dzieciństwie  babcia, to kochanka komendanta obozu w Płaszowie, dziadka odpowiedzialnego za śmierć kilku tysięcy ludzi. Pamiętacie „Listę Schindlera” i postać psychopatycznego sadysty graną przez Ralpha Fiennesa? To właśnie tytułowy Amon…
 Książka wyrosła z artykułu pod tym samym tytułem, stając się wielowymiarową opowieścią o kobiecie starającej się zmierzyć z okrutną prawdą o rodzinie, przy okazji stając się przyczynkiem do zadawania pytań, na ile współcześni Niemcy pogodzeni są ze swoją historią, jak żywe są traumy tego narodu?


 Jennifer po kolei opowiada historię dziadka, babci i matki, by przejść do własnego dzieciństwa, młodości i poczucia wiecznego wyalienowania oraz depresji, choroby dręczącej ją od czasów studiów. To także opowieść o szukaniu pomocy u terapeutów i zmowie milczenia, która wyrządzała największą krzywdę, nie tylko samej Teege, ale innym wnukom zbrodniarzy wojennych. Jennifer padła jej ofiarą i to podwójnie: trauma adopcji, a potem odkrycie przerażającej historii swojej rodziny. Bohaterka opowiada szczerze, jak nie  potrafiła odciąć się od historii dziadka-traktując swoją ewentualną neutralność wobec niego, jako zdradę w stosunku do jego ofiar. Do tego ciągle miała świadomość bierności ukochanej babci, do końca zaprzeczającej  zbrodniom Amona…
Autorki książki dobitnie pokazują, jak przepracowanie czasu nazistowskiego jest drażliwym tematem we współczesnych Niemczech i do jakich dramatów rodzinnych doprowadziło: wielu potomków nazistów reagowało na swoje dziedzictwo nienawiścią do siebie samych i autoagresją. Zebrany materiał pokazuje szereg chorób psychicznych, okaleczeń, a nawet sterylizacji na własne życzenie w pokoleniu córek i synów, a potem wnuków nazistów. To opowieść o dwóch pokoleniach naznaczonych zbrodniami przodków i próbach poradzenia sobie  z tym brzemieniem.
Centralną postacią w życiu tych trzech kobiet staje się Amon-siejący zniszczenia nawet po tak długim czasie od swojej śmierci. Każdy człowiek pragnie opowiedzieć pełną historię swojego życia –ale co zrobić, jeśli są w niej aż tak dramatyczne momenty? Napisanie tej książki pozwoliło autorce na ponowne wskoczenie w tryby normalności, przerwanej tak dramatycznie, na złapanie trochę dystansu.
„Moja głowa jest moim więzieniem” mówi w pewnym momencie bohaterka, książka, jaka napisała jest próbą wydostania się z niego, finał pokazuje, że Teege jest na najlepszej drodze ku poradzeniu sobie z traumą.


Recenzja napisana dla portalu:http://dlalejdis.pl/artykuly/amon_moj_dziadek_by_mnie_zastrzelil_recenzja