czwartek, 20 stycznia 2011

Kartografia


W momencie rozpoczęcia opowieści Karim i Raheen są przyjaciółmi: połączył ich niezwykły związek, gdy byli jeszcze niemowlętami. Powiedzieć, że są bratnimi duszami, to niedopowiedzenie- jedno kończy zdania rozpoczęte przez drugie, porozumiewają się kodem anagramów, którego nie jest w stanie pojąć nikt poza nimi. Można rzec, że są idealnym spełnieniem platonowskich słów o dwóch połówkach: zawsze obok siebie, wspierają się i podtrzymują na duchu. A wsparcie jest im niezbędne: oboje mieszkają w Karaczi, mieście tyleż pięknym, co niebezpiecznym, które niemalże codziennie jest areną dla zamachów na tle religijnym, bądź etnicznym. Niebezpieczeństwo czyha nawet na zamożne dzieciaki, a takimi są nasi bohaterowie. Nieco pod kloszem, izolowani od niebezpieczeństw, jakie są chlebem codziennym dla uboższych mieszkańców Karaczi, pielęgnują swoją przyjaźń. Jednak sytuacja w mieście pewnego dnia staje się na tyle groźna, że rodzice Karima decydują się je opuścić. Przeprowadzka z Pakistanu do Londynu staje się początkiem zmian w przyjaźni. Mijają lata, a wraz z upływem czasu powstają kolejne pytania: czy nasi bohaterowie rozstaną się na zawsze? Będą tylko zwykłymi znajomymi, połączonymi wspomnieniami kolorowego dzieciństwa? Znienawidzą się, poróżnieni przez gorzkie słowa? A może powtórzą los rodziców, połączonych burzliwą miłością, wielokrotnie narażaną na szwank?
Shamsie nie oszczędza swoich bohaterów, niczego im nie ułatwia. Gwałtowne zwroty akcji wytrącają nas z kolein przyzwyczajenia, w które jesteśmy skłonni wpadać podczas lektury kobiecych opowieści. Miłość nawet, gdy zdaje się być przeznaczona dwojgu ludzi, nie jest czymś prostym, zwłaszcza gdy mieszka się w Karaczi. Doskonale rozegrała autorka kontrast między beztroskim dzieciństwem, rodem z „Dzieci z Bullerbyn”, a dramatycznym rozwojem akcji lat późniejszych, kiedy to ulice Karaczi spływają krwią mieszkańców.
Rodzinne miasto pisarki poraża bogactwem zapachów, smaków i kolorów. Shamsie stworzyła piękny obraz wyjątkowego miasta, tyleż pięknego, co niebezpiecznego. Bengalczycy, Pasztuni, Pendżabczycy zaludniający różne dzielnice- odseparowane od siebie potężnym murem nienawiści- sprawiają, że mieszkanie w Karaczi, to ciągłe wyczekiwanie na wybuch: który prędzej, czy później nastąpi.
Wystawiana na próbę miłość do ludzi i miejsc jest główną siła napędową tej książki, w której do końca nic nie jest pewne. Warto po nią sięgnąć, by zobaczyć, jak potoczyły się losy dwóch połówek jednej duszy.

wtorek, 18 stycznia 2011

Nie bierz do ust ręki umarlaka

Lubicie „Kryminalne zagadki …”? Jeżeli tak, to lepiej nie czytajcie wspomnień pani Kollmann. Autorka „Nie bierz do ust ręki umarlaka” to specjalistka od kryminalistyki sądowej z jedenastoletnim stażem i jej życie zawodowe znacznie odbiega od tego, co widzimy na ekranach telewizorów. Autorka nie żałuje nam wszystkich detali, których nie uświadczymy nawet w najbardziej „realistycznym” serialu. W jedenastu rozdziałach z humorem, nieraz mocno czarnym, rozprawia się z naszymi wyobrażeniami na temat swojej pracy. „W Kryminalnych zagadkach Miami” nikt nie włazi w gówno”- to tylko jeden z przykładów rubasznego języka, jakim posługuje się autorka, ale trudno oczekiwać kwiecistych opisów brudnych śmietników, czy też naprawdę ohydnych miejsc zbrodni, gdzie części ciała walają się na podłodze, wymieszane z opakowaniami po frytkach.


Bardzo rzeczowo i bardzo dosadnie Kollmann pokazuje, co tak naprawdę jest chlebem powszednim kryminalistyka sądowego: brudna i bardzo niewdzięczna praca, nierzadko w warunkach zagrażających zdrowiu, także psychicznemu. Czarny humor, który dominuje w całej opowieści, to reakcja obronna autorki, jak sama podkreśla: wielokrotnie jedynym wyjściem był płacz lub obrócenie wszystkiego w żart. Trudno się dziwić takim reakcjom, gdy czytamy o domu pełnym karaluchów, pijaczce szczującej policję wściekłym psem dingo, czy też ojcu, wzywającym gliny do „ukradzionych” świątecznych prezentów.
Cała książka to rezultat obcowania ze światem w którym „(…) ludzie dzwonili na policję, by zgłosić, że widzieli obcych w telewizorze i kangury na obwodnicy miasta. Kraina w której świnie i psy dingo zastępowały zwyczajnego psa, czy kota, a rodzinnego grilla urządzano na linoleum. Kraina, w której ludzie umierali, zaciskając kurczowo w dłoniach opakowania po pizzy, a ich ciała porzucano obok znaku „ślepa ulica” czy tablic w rodzaju: „nie wyrzucać śmieci”. Demaskowanie przekłamań produkcji hollywoodzkich, to jedno. Z drugiej strony Kollmann dzieli się z nami wieloma tajnikami swojej pracy, dzięki czemu możemy się przekonać jak NAPRAWDĘ działa luminal i jak pobiera się odciski palców osób dawno zmarłych. Dowiemy się także jak nie należy się ubierać, gdy człowiek zostaje wezwany na miejsce zbrodni i czy kryminalistycy przesłuchują aresztowanych.
Już nigdy nie będę patrzyć na Gila Grissoma tak samo…

środa, 12 stycznia 2011

Książę mgły

Pewnie nie wypada się przyznawać na forum, że człowiek dożył prawie trzydziestki i nie sięgnął do tej pory po Zafona. Jednak ja to wyznanie popełnię, licząc na szeroko pojętą wyrozumiałość. Po prostu staram się szerokim łukiem omijać głośne powieści, książki okrzyknięte wydarzeniem roku, ba nawet dekady. Trochę z powodu przekory („nie będę podążać za stadem”), trochę z powodu tego, że przeważnie te szumne hasła reklamowe nijak się mają do rzeczywistości. Czasami jednak się przełamuję, stąd lektura „Księcia mgły”.



Wyszło nawet chronologicznie, skoro pierwsza powieść Zafona, jaką dorwałam w swoje łapy, to także jego debiut. Bez uprzedzeń, bez porównań z innymi dziełami (a zwłaszcza z głośnym „Cieniem wiatru” ) połknęłam cieniutką opowieść w jeden wieczór.
Historia opowiada o trzynastoletnim chłopcu, Maxie, który wraz z całą rodziną wyprowadza się do niewielkiej rybackiej wioski. Przeprowadzka związana jest z próbą uchronienia dzieci przed koszmarem drugiej wojny, jak się jednak okazuje ciche miasteczka także potrafią być groźne. Dom, w którym zamieszkać ma chłopiec należał niegdyś do chirurga i jego pięknej żony, którzy niestety stracili w nim swojego jedynego syna.
Urządzanie się, poznawanie miejsc i ludzi wkrótce przerodzi się w dramatyczną walkę o przetrwanie, w której Max weźmie udział wraz z nowym przyjacielem i starszą siostrą.

Zafon czerpie z dosyć oklepanych motywów: nawiedzony dom, tajemnica z przeszłości, upiorny człowiek zawierający z ludźmi tajemnicze pakty. Nie ma także nic odkrywczego w historii chłopca zmuszonego nagle do walki z niepojętą i groźną siłą, wdzierającą się nagle do spokojnego miasteczka. A jednak historia porywa. Pisarz tworzy zajmującą opowieść o przeznaczeniu przed którym nie da się uciec, potrafi też bez „smrodku dydaktycznego” pokazać wartości takie jak poświęcenie, czy odwaga.

W pamięć zapada także niepokojący nastrój, pogłębiający się ze strony na stronę. Książka dla młodzieży, czy nie, ale zdarzyło mi się z niepokojem spoglądać na własną szafę (ci którzy czytali na pewno wiedzą dlaczego). Zafon umiejętnie buduje napięcie, prowadząc do zaskakującego finału.
Kto wie, czy jednak nie sięgnę po „Cień wiatru”…

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Narodziny legendy

Robert Capa, dzięki zdjęciom wykonanym podczas hiszpańskiej wojny domowej, zdobył światową sławę. Kolejne prace, takie jak fotoreportaże z frontów II wojny światowej, tylko umocniły jego pozycję najgłośniejszego fotoreportera wojennego swoich czasów. Jako reporter 1942 roku przepłynął Atlantyk, by wyruszyć z wojskami sprzymierzonymi przez Północną Afrykę, Włochy aż do Francji, fotografował także naloty na Londyn, a w 1943 przebieg kampanii w północnej Afryce i na Sycylii oraz walki we Włoszech, w tym wyzwolenie Neapolu. Szóstego czerwca 1944 fotografował lądowanie w Normandii. Wraz z pierwszą grupą amerykańskich żołnierzy wylądował na plaży Omaha. W 1945 wraz z Amerykanami lądował w Niemczech, gdzie fotografował zwycięstwa aliantów w Lipsku, Norymberdze i Berlinie. Był jednym z dwudziestu fotografów odznaczonych amerykańskim Medalem Wolności. Zginął w Indochinach, jako jedna z pierwszych ofiar wojny w Wietnamie w 1954 roku. Człowiek legenda, reporter, który wymyślił siebie od początku do końca.
Susana Fortes skoncentrowała się na związku Capy z „małym, rudym liskiem”- Gerdą Taro, tworząc opowieść o wielkiej miłości w niebezpiecznych czasach. Autorka czyni z Taro równorzędną bohaterkę, stawiając ją w roli nie tylko kochanki, ale także muzy, przyjaciela, impresaria, w końcu rywala Capy. Mocno dramatyczna historia życia obojga układa się w bardzo podobny sposób-oboje poznali się, gdy byli emigrantami, szukającymi schronienia w Paryżu dwudziestolecia międzywojennego. Oboje mocno zaangażowani politycznie, bezkompromisowi i odważni. Fortes umiejętnie odmalowuje gorączkową atmosferę miasta tuż przed wybuchem wojny, podniecenie udzielające się młodym ludziom, ich gorączkowe dyskusje o życiu, sztuce i odwadze, toczone w zadymionych knajpkach, nad lampką wina. Capa i jego ukochana odmalowani są wyrazistymi barwami, wykreowani na młodych bogów: pięknych, młodych i nie lękających się niczego. Niestety czasami autorka ulega skłonności do taniego melodramatyzmu, ocierającego się nieraz o kicz. Tworzenie historii o żołnierzach umierających z obrazem ukochanej przed oczyma, to jeden z przykładowych tanich chwytów powtarzających się kilkakrotnie. Nieznośne są też niektóre dialogi, toczone w napuszonym tonie, zniekształcające obraz pary protagonistów.


Takie okazyjne wycieczki w kierunku literatury spod znaku Mniszkówny są na szczęście rzadkie. Przez większość czasu, bez uciekania się do tanich chwytów, Fortes potrafi zajmująco opowiadać, tworząc swoją własną wersję opowieści o tragicznej miłości Capy i Taro. Oprócz biografii dwojga nietuzinkowych osobowości, otrzymujemy także ciekawie podane refleksje na temat psychiki człowieka zarabiającego na życie fotografowaniem śmierci innych, żyjącego w ciągłym zagrożeniu, w końcu: nie potrafiącego egzystować w „normalnych warunkach”.


Recenzja dla portalu "dlaLejdis.pl"
http://www.dlalejdis.pl/artykuly_kultura/75-recenzja/7859-narodziny-legendy