sobota, 30 lipca 2016

„Idą mroczne czasy, stary przyjacielu”


Jima Butchera nie trzeba przedstawiać polskim czytelnikom, których serca już dawno podbite zostały cyklem o jedynym chicagowskim magu-detektywie. „Wiatrogon Areonaty” jest próbą stworzenia nowej opowieści w zdecydowanie klasycznej scenerii fantasy.
            Powieść o nieco karkołomnym tytule ( spróbujcie powtórzyć go szybko przynajmniej trzy razy) rozgrywa się w świecie, gdzie od niepamiętnych czasów ludzkość egzystuje w kamiennych budowlach wysoko nad powierzchnią Ziemi, powierzchnią napawającą wszystkich grozą, co sugeruje, że jakieś straszne wydarzenia doprowadziły do gwałtownego exodusu ludzkości w rejony jak najbardziej odległe od niebezpieczeństwa.
Społeczeństwo podzielone jest na kasztele, którymi z kolei kierują potężne rody, każdy wyspecjalizowany w dostarczaniu ludziom konkretnego produktu, zapewniającego ciągłość gatunku.  Nad wszystkim pieczę sprawuje król, a bezpieczeństwo zapewniają latające okręty, pilnujące także, by wrogie sobie rody nie powyrzynały siebie nawzajem w odwiecznej walce o dominację.
            Jednym z takich okrętów (prawdziwym latającym cackiem) dowodzi główny bohater: kapitan Grimm, który pewnego dnia wplątany zostaje w niebezpieczne rozgrywki możnych. Stając po stronie jednego arystokraty, w konsekwencji praktycznie traci swój ukochany okręt i by zdobyć środki na jego naprawę, musi się podjąć dosyć niebezpiecznej misji. Misji, która szybko pokaże, że dotychczasowemu porządkowi grozi ogromne niebezpieczeństwo… A czy wspominałam też o pradawnym wrogu  ludzkości, który postanawia powrócić, by ostatecznie rozprawić się ze śmiertelnikami?
            Butcher zdecydował się na bardzo klasyczną historię, ale osadził ją w świeżych dekoracjach, co powoduje, że nie mamy wrażenia obcowania z tysięczną wersją opowieści o wybrańcu ratującym świat. Świat przedstawiony jest oryginalny i precyzyjnie opisany, przyciągając bogactwem szczegółów i konsekwentnie przemyślanymi realiami. Efektowne skonstruowane sceny walk powietrznych  pokazują, że pisarz doskonale odnalazł się w steampunkowych klimatach, co nie przeszkadza mu także tworzyć scen „zwykłych” pojedynków, w których w ruch idą pięści, biała i palna broń, a także pazury.
            Te ostatnie należą do kotów, którym pisarz poświęca dużo miejsca. Czytelnicy Kresa z przyjemnością zapewne wrócą do pomysłu dużych kotów, stanowiących niemalże pełnoprawnych obywateli. Drapieżników mających swoje zasady, rody, potrafiących porozumiewać się z ludźmi i wybierających stronę po której będą walczyć.
            Bohaterowie stanowią malowniczą bandę, pochodzącą z różnych środowisk i mającą zarówno szereg wad, jak i zalet. Pochodzenie każdego z nich jest dokładnie zaznaczone i ma swoje konsekwencje dla fabuły. Sam Grimm jest nieco wybuchowym mężczyzna, traktującym statek jak swój dom, a załogę jako rodzinę. Przy okazji jest także  prawdziwym specem od przemocy. Jego towarzysze i towarzyszki dzielnie dotrzymują mu pola, co powoduje, że czytelnik może liczyć zarówno na sceny pełne porywających przemów, ale także i klasycznego mordobicia.
          Całość tworzy spójną i wciągającą lekturę, której zakończenie pozostawia duży niedosyt, każąc biednemu czytelnikowi czekać na kolejny tom.

piątek, 22 lipca 2016

Cztery rzęsy nietoperza i sześćset stron literackiego gniotka.

Hanna Kowalewska kazała swoim czytelnikom czekać na kolejny tom opowieści
o Zawrociu  pięć lat, pytanie jednak czy było warto?
          Główna bohaterka, Matylda, w chwili rozpoczęcia książki jest w ciąży, a jej ukochany Paweł właśnie wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych. Sytuację komplikuje fakt, że oczekiwane dziecko jest poprzedniego partnera Matyldy, a jej związek z przystojnym kompozytorem tak naprawdę dopiero się zaczął i już chwilę po zaręczynach czeka ich test długiego rozstania.
            Dziedziczce Zawrocia nie jest dane zaznać spokojnego oczekiwania na potomka oraz powrót ukochanego, gdyż ktoś zaczyna ją prześladować. Głuche telefony, upiorne niespodzianki podrzucane do drzwi… Prywatne śledztwo dziewczyny wykazuje, że ma ona o wiele więcej nieprzyjaznych jej dusz, niż mogłoby się komukolwiek zdawać. Niechętne otoczenie i coraz bardziej zagadkowe zachowanie Pawła powoduje, że samotne życie w Zawrociu zaczyna nabierać coraz ciemniejszych barw.
            Autorka pragnąc stworzyć atmosferę narastającego zagrożenia zdecydowanie przesadziła, zapełniając swoją książkę samymi odpychającymi bohaterami. Pisarka kreuje rzeczywistość, w której przyjaciele są zaborczy i egoistyczni, rodzina nie stanowi wsparcia, a ukochany potrafi skrywać wiele tajemnic. W pewnym momencie książka zmienia się w ponurą wyliczankę kolejnych złośliwości, spotkań  niemiłymi ludźmi i wymian uszczypliwych uwag. Realizm opowieści znacznie na tym cierpi, gdyż tego typu zabiegi nieuchronnie przywodzą na myśl telenowelę: biedna uciskana piękność kontra złowrogi świat, wypełniony demonicznymi typami.
            Główna bohaterka i narratorka nie jest w stanie sprostać zadaniu jakim jest dźwiganie na swoich barkach całej fabuły. Dziecinna, jednowymiarowa i infantylna kobieta, której oczyma oglądamy wszystkie wydarzenia, budzi irytację. Jej działania sprowadzają się do bezwolnego snucia się po dworku, odwiedzania kolejnych ludzi w celu wymieniania z nimi złośliwości, a na końcu do niezbornego prowadzenia śledztwa w sprawie swojego prześladowcy.
            Zupełnie nie przypadł mi do gustu świat wykreowany przez Hannę Kowalewską, wypełniony kobietami, których jedynym celem życiowym jest odbicie komuś mężczyzny, mężczyznami bezwolnymi i pozwalającymi sobą bezkarnie manipulować lub wykazującymi skrajnie seksistowskie zachowania. Znużyła mnie bohaterka, której jednym z głównym zmartwień w ciąży jest nadmiar kilogramów i starająca się zrzucić brzuszek (sic!) w trakcie spacerów…
            Zamiast być opowieścią o dojrzewaniu do miłości i związków, „Cztery rzęsy nietoperza” okazały się historią toksycznych ludzi uwikłanych w toksyczne relacje, do której zupełnie nie chce mi się wracać.

Recenzja dla portaludlaLejdis.pl

czwartek, 21 lipca 2016

Smętny bibliotekarz w smętnej książce.



„Księga wieszczb” pokazuje, że niestety kolejny autor nie sprostał dumnym zapowiedziom wydawcy, który kusi czytelników propozycją lektury: „cudownej powieści o potędze książek, rodziny i magii”.

Simon Watson nie ma łatwego życia: jego matka popełniła samobójstwo, topiąc się w zatoce Long Island, niestabilna emocjonalnie siostra przystąpiła do trupy cyrkowej, a rodzinny dom powoli osuwa się do wody, nieubłaganie popadając w ruinę. Do tego dochodzą jeszcze problemy w pracy: biblioteka szykuje cięcia etatów i Simon jest na pierwszej linii ognia redukcji.

Pewnego dnia w ręce załamanego bibliotekarza trafia tajemnicza księga opisująca dzieje rodu Simona.  Od tej pory akcja toczy się dwutorowo: wydarzenia z życia Watsona przeplatają się z opowieścią toczącą się w cyrku końca XVIII wieku, spisaną przez dyrektora tego przybytku. Kolejne strony dziennika ujawniają straszliwą tajemnicę: okazuje się, że nad rodziną bibliotekarza wisi klątwa. Kobiety Watsonów umierają młodo, topiąc się zawsze
24 lipca. Ta data nieubłaganie się zbliża, a przecież Simon ma siostrę…

 Pomysł na baśniową opowieść, gdzie magia jest niemalże namacalna, był dobry, niestety zawiodło wykonanie. Historia przeklętego rodu jest najzwyczajniej w świecie nudna, a bohaterowie naszkicowani bardzo powierzchownie. Simon nie budzi sympatii z powodu swojej gnuśności, a także łatwości do popadania w obsesję. Raz jest pogrążonym w marazmie młodym mężczyzna, pozwalającym, by jego dom dosłownie się rozpadał, by za chwilę z niezwykłą energią zajmować się kwestią tajemniczej księgi. Jego siostra stworzona jest za pomocą kilku kresek  i nie wychodzi poza ramy stereotypowej zbuntowanej dziewczyny: chuda, popijająca i wytatuowana. 

Niewiele lepiej jest w przypadku drugiego wątku: autorka próbuje stworzyć mroczną opowieść o klątwie i rozegrać ją na tle życia cyrku, ale w rzeczywistości nuży czytelnika opisami stawiania tarota, niejasnymi przepowiedniami, a także mało odkrywczymi rozwiązaniami fabularnymi. Niektóre z nich, jak wątek zakochanego sąsiada, sprawiają wrażenie zaczerpniętych z tanich romansów.

Zakończenie jest mocno rozczarowujące, a wyjaśnienie zagadki klątwy w niczym nie podnosi jego walorów, co gorsza większości czytelników nie będzie ono interesowało: autorka potrafi znużyć powtarzającymi się opisami kart, wody i rozpadającego się domu, co powoduje, że dobrnięcie do końca książki odbywa się naprawdę mozolnie.

Recenzja dla portalu: dlaLejdis.pl

niedziela, 3 lipca 2016

Bunt słodkiej żony.

   

 Czy życie w luksusie może zrekompensować brak miłości w związku i całkowite podporządkowanie mężowi? Takie pytanie stawia sobie pewnego dnia Natalia, pełniąca do tej pory rolę milczącej ozdóbki, u boku bogatego i wpływowego małżonka.
Aldona Bognar pokazuje bohaterkę uwikłaną w sieć zależności od mężczyzn. Natalia długo pozostawała jedyną córeczką tatusia: całkowicie zależną od niego na każdym kroku. To ojciec dyktował jak ma się ubierać, co studiować i z kim spotykać, również po przekroczeniu przez dziewczynę progu dorosłości. Natalia od dzieciństwa ćwiczona była w trudnej sztuce opanowania, skrywania prawdziwych emocji i tresowana na „prawdziwą kobietę”, a raczej na jej wyobrażenie wyhodowane w skrzywionym umyśle tatusia.

  Dorosła kobieta płynnie przechodzi spod kurateli taty w objęcia męża, stanowiącego niemalże klona ojca Natalii. Znów zaczyna się uzależnienie emocjonalne i finansowe od mężczyzny, który „wie lepiej”. Wie lepiej, jak powinna się ubierać, co robić, jak spędzać wolny czas, nawet jak siedzieć, czy też o czym rozmawiać. Bohaterka spragniona prawdziwego uczucia pozwala sobie wmówić, że to miłość i gorliwie wypełnia coraz liczniejsze przykazania i nakazy współmałżonka. Od czasu do czasu pozwalając sobie na drobny bunt, w postaci zachowania nieciekawej pracy w małym wydawnictwie, czy też zatrudnienia niesfornej gosposi, w żywe oczy kpiącej sobie z zadufanego pana domu.

 Wszystko zmienia się, gdy nasza bohaterka spotyka ponownie niepokorną przyjaciółkę z liceum, kobietę, która otwiera jej oczy na wiele spraw i powoduje, że Natalia zaczyna boleśnie odczuwać swoje zamknięcie w złotej klatce.
Autorka porusza wiele ważnych tematów: emocjonalną i finansową zależność od męża, przemoc psychiczną w związku. Nie waha się pisać o kobietach niespełnionych, których życie tylko pozornie jest cudowne. Tworzy także postać kobiety zaznającej przemocy fizycznej i gwałconej przez męża. Całość nie jest jednak przygnębiającą historią, lecz pełną nadziei opowieścią o tym, że na zmiany nigdy nie jest za późno.

Szkoda jedynie, że ostatecznie „Pięć kilometrów…” to książka z pogranicza romansów, niezbyt wiarygodna w swojej wymowie, zaludniona stereotypowymi bohaterami i wypełniona papierowymi dialogami. Zmiana swojego dotychczasowego życia przebiega jak po maśle, a książę z bajki czeka dosłownie za rogiem. Wszystkie problemy rozwiązywane są od ręki, a wieloletnie uzależnienie od toksycznych mężczyzn mija bez śladu, jak ręką odjął.
Zamiast ważnej książki otrzymujemy zatem czytadełko z  obowiązkowym happy endem, a szkoda bo całość miała naprawdę duży potencjał..

Recenzja dla portalu: dlaLejdis.pl