wtorek, 28 grudnia 2010

Lovecraft-rozbieg.

Na święta dostałam biografię Lovcrafta, potężne dzieło czytane z uwaga, aczkolwiek powoli:)
Ta recenzja jest pewnego rodzaju rozgrzewką:

"Wszelka literatura, lecz zwłaszcza literatura grozy i literatura fantastyczna, jest czymś w rodzaju jaskini, w której czytelnicy i pisarze kryją się przed życiem (…) To w tych jaskiniach kryjówkach liżemy nasze rany i szykujemy się do kolejnej bitwy na zewnątrz, w realnym świecie".
Michel Houellebecq w swojej, niestety, bardzo cienkiej książce opisuje dzieje człowieka praktycznie nie opuszczającego wspomnianej już "jaskini". Lovecraft żywił obrzydzenie do świata jako takowego; w wieku 18 lat przeżył załamanie nerwowe, kiedy to odkrył, że nie przynależy do współczesnej mu rzeczywistości i jest mu ona całkowicie obca. Ten stan trwał przez całe jego życie, Houellebecq kreśli poruszającą wizję człowieka absolutnie nieprzystosowanego do życia, trwającego w koszmarze, jakim była dorosłość i z ulgą witającego śmierć: "Życie to jego nieprzyjaciel – żegnał się z nim bez żalu".

Książka Houellebecqa jest nie tylko doskonałym szkicem krytyczno-literackim, ale także hołdem oddanym "bardzo szczególnej istocie ludzkiej", człowiekowi, który zasłużył na wyjątkową pozycję w świecie literackim. Takim kimś niewątpliwie był H. P. Lovecraft.. Niesamowita mitologia, jaką stworzył, nieumiarkowana wyobraźnia dyktująca mu rozbuchane stylistycznie zdania, niekiedy brak jakichkolwiek ograniczeń w tworzeniu "karkołomnych pasaży" literackich – to robi wrażenie, ten typ literatury ma swoich zwolenników.
Przeciwnicy, twierdzą, że Lovecraft był zaledwie nędznym grafomanem o chorej wyobraźni, która dyktowała mu dziwaczne wizje macek i ciemnych korytarzy. Nie można jednak zignorować faktu, co Houellebecq wyraźnie podkreśla, że każde pokolenie odkrywa Lovecrafta na nowo, traktując jego dzieła jako punkt wyjścia do tworzenia własnych niepokojących wizji, bądź po prostu czytając. Lista pisarzy przyznających się do fascynacji twórczością Lovecrafta jest długa: wśród nich wymienić można Roberta Blocha, Franka Belknapa, Petera Strauba, a nawet Joyce Carol Oates.
Houellebecq wnikliwie analizuje życie i twórczość swego niezwykłego "przedmiotu badań", rozkłada je na czynniki pierwsze: przypatruje się jego postaciom, poruszanym tematom. Dużo miejsca poświęca także motywom, które się w twórczości Lovecrafta nie pojawiały: "Niektóre z ludzkich motywacji nie znajdą się w jego powieściach nigdy" – nie ma tam miejsca na miłość, czy na pożądanie. Także kwestie materialne są skrupulatnie omijane – Lovecraft czerpał tylko z tych materiałów, które są mu potrzebne do budowy przerażających wizji, był architektem wybrednym i minimalistycznym.
"Przeciw światu, przeciw życiu" jest hołdem oddanym jednemu dżentelmenowi przez innego dżentelmena. Jednocześnie Houellebecq nie waha się pisać o tematach drażliwych, o wstydliwych momentach w życiu Lovecrafta, a do takich niewątpliwie należy niezaprzeczalny rasizm tego ostatniego; robi to jednak w sposób delikatny. Nie osądza, stara się zrozumieć, wyjaśnić przyczyny takiego, a nie innego postępowania, choć jak sam przyznaje, biografia tego pisarza to doskonały "wzór dla każdego, kto chciałby zmarnować sobie życie". Bo właśnie o tym jest dla mnie ten niezwykły esej, jest próbą przedstawienia historii człowieka absolutnie nieprzystosowanego do normalnego życia, obdarzonego niezwykłą wyobraźnią, nieszczęśliwego i samotnego, który zdecydował się powiedzieć "życiu wielkie NIE"

czwartek, 16 grudnia 2010

Przychodzi pani do księgarni

Czasami mam wrażenie, że to jest jednak miasto specjalnej troski...

Przychodzi do mnie kobieta,chce kupić podręcznik, na kartce ma napisaną tylko jedną rzecz-nazwisko...nauczyciela angielskiego jej córki...

Może to ta minusowa pogoda tak działa? Pozamarzało wszystko, neurony też...

wtorek, 14 grudnia 2010

Błędy

Swoje rodzinne miasto przedstawić można na różne sposoby, na przykład: kryminały Krajewskiego, to doskonały przykład hołdu literackiego złożonego ukochanemu miejscu. Wrocław, po którym przechadza się Mock, to miasto niekoniecznie przyjemne, ale obdarzone duszą i na pewno interesujące. Książka Małeckiego, to niewątpliwie wyraz głębokiej niechęci do Poznania. Każda uliczka jest obsikana przez okolicznych żuli. W każdej bramie można dostać w pysk, a podstawowym miejscem zamieszkania jest klaustrofobiczna klitka, umiejscowiona w obskurnym bloku. Większość mieszkańców pije, ćpa i spędza czas na odmóżdżającym gapieniu się w telewizor. Na ławeczce przed blokiem przesiaduje „kwiat młodzieży”, jakim są główni bohaterowie powieści: Bambus, Lewy, Iks- typowi, przeciętni młodzieńcy w dresach. Piwo, narkotyki i imprezy techno, to ich główny przedmiot zainteresowań. Do czasu.

Cała historia zaczyna się, gdy do Poznania zawita tajemniczy staruszek, obdarzony potężnymi mocami i mający dosyć złowrogie zamiary wobec okolicznych mieszkańców. Nasi chłopcy będą musieli zwlec się z ławeczki, gdyż staną przed poważnymi dylematami i przyjdzie im dokonywać pewnych wyborów, w ponurej rozgrywce, gdzie za każdy błąd płaci się ogromną cenę…




Małecki pokazał się polskim czytelnikom jako autor naprawdę dobrego opowiadania, „Opowieść oszusta” była mroczną, ale dowcipną i umiejętnie napisana historią, gdzie nie zawodził pomysł ani warsztat literacki. Tym razem jednak niemile zaskoczył mnie ograny motyw walki ze Złem, nadmierne epatowanie okrucieństwem, nurzanie się z lubością w makabrze, no i to zakończenie…
Nie da się ukryć, że w osobie autora, mamy do czynienia z człowiekiem utalentowanym: dobry warsztat, niecodzienne poczucie humoru, umiejętność tworzenia ciekawych historii i przelewanie na papier doświadczeń życia codziennego, to tylko niektóre z zalet , jakich nie można panu Małeckiemu odmówić. Tworzy opowieści mocno osadzone w naszej polskiej rzeczywistości i zaludnia je ciekawymi, choć mocno sfrustrowanymi postaciami. Szkoda jednak, że te wszystkie zalety pojawiają się w „Błędach” w postaci szczątkowej.

Opowieść rozgrywa się wokół tajemniczej i groźnej istoty, władającej doskonale potężnymi mocami, starcowi towarzyszy groteskowa świta. Kulminacyjnym momentem całej historii jest wielkie przyjęcie urodzinowe , wydane przez Starca. Gdzieś w tle przewija się historia Judasza Iskarioty, cierpiącego z powodu czynu, którego się dopuścił. Dziarski staruszek i jego niecodzienni towarzysze pojawiają się w Poznaniu, który jawi się jako miasto ponure i naprawdę nieciekawe. To wszystko nasuwa dosyć jednoznaczne skojarzenia z Wolandem i jego towarzyszami nawiedzającymi Moskwę… Wielowymiarowe dzieło Bułhakowa mówiło o miłości, winie i odkupieniu; Małecki w swojej, naprawdę okrutnej i nasyconej krwawymi scenami, książce próbuje nam pokazać, że każdy czyn może do nas wrócić ze zdwojoną siłą. Każdy błąd może się na nas zemścić, na szczęście zawsze możemy zawrócić z obranej drogi i wejść na tą właściwą. By dotrzeć do tego przesłania, rodem z „Troskliwych misiów”, musimy się wszak przekopać przez 295 stron pełnych dymiących wnętrzności, odrąbywanych kończyn i rozkładających się zwłok; czy tylko ja widzę tutaj pewien dysonans?

Nadmiar ohydy. Tym zdaniem podsumować można podstawowy zabieg artystyczny, za pomocą którego Małecki kreuje swój świat przedstawiony. Rozkładające się zwłoki, ludzie odgryzający sobie wargi, krwawe strzępy tu i ówdzie, scenerii dopełniają okrutnie wymordowani pasażerowie autobusu i ropiejące rany, przewijające się przez większość stron. Całość przestaje jednak robić wrażenie już po kilkunastu kartkach. Podstawowa zasada przy posługiwaniu się okrutnymi scenami, to nie przesadzać: nadmiar scen pełnych przemocy po jakimś czasie zaczyna nużyć lub powoduje zobojętnienie. Krew chlapiąca we wszystkie strony, maź powstająca z rozpadu martwych ciał- nie da się ukryć, że nie są to zabiegi artystyczne wysokiego szczebla.

Małecki stworzył książkę będącą czymś w rodzaju koszmarnych halucynacji po dużej dawce psychotropów. Nie można odmówić autorowi poczucia humoru, spożytkowanego przy kreowaniu niektórych bohaterów, sytuacji, bądź scen. Niektóre z nich są rodem z opowiadań Ronalda Topora, moją faworytką jest niewątpliwie żyrafa z poważnym problemem „kopytkowym”. Jednak całość wywołała we mnie dosyć jednoznaczne odczucia: lektura „Błędów” była, jak podróż zatłoczonym tramwajem, gdzie zmuszona byłam obcować z różnymi ludźmi. Niektórzy owszem byli ciekawi, ale i tak miałam ochotę wziąć długi prysznic po opuszczeniu wagonu…

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Na zimowo w księgarni...

Za oknem sypie, wieje i jeszcze raz sypie. Siedzimy w małej księgarni i popijamy gorącą czekoladę,z niepokojem obserwując zwały białego puchu zalegającego na chodnikach. A pomimo tej paskudnej pogody ludzie przychodzą. To chyba obawy każdego księgarza, którego księgarnia nie znajduje się w centrum handlowym-jak pogoda wpłynie na zakupy?

Wiadomo, do centrum trzeba się udać: pod jednym dachem kupić karpia,Barbie i suszarkę do włosów, ja zaoferować mogę "tylko" książki. Na szczęście są pasjonaci, którzy przedzierają się z drugiego końca miasta, by wręczyć mi listę zabazgraną ołówkiem przez dziecko, które na Święta koniecznie chce "Mikołajka" i coś z traktorem. Stali klienci wpadają po swoje stosiki, skrupulatnie przez nas powiększane, a i zwykły przechodzień zajrzy skuszony kolorową wystawą ( w tym roku na mojej witrynie harcuje stado reniferów i Mikołajów, każdy sprawia wrażenie lekko wstawionego).

Nieważny lód na chodniku, kiepska miejska komunikacja, ważne, że jest nowy Szczygieł, którego koniecznie trzeba kupić. I oby tak dalej:)

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Arcydzieła czarnego kryminału



Literatura detektywistyczna w pewnym momencie wypełniła lukę po westernach, gdy te „przejadły się” amerykańskiemu czytelnikowi. Samotnego kowboja- rozprawiającego się z bandytami- zastąpił równie wyalienowany, prywatny detektyw, prowadzący swoją walkę ze złem, w ciemnych uliczkach miast. Pojawił się na kartach literatury wraz z rozczarowaniami, jakie przyniósł ludziom świat po pierwszej wojnie światowej: przestępcy zawłaszczający sobie całe miasta, przekupieni politycy i gliniarze, wszechobecna zbrodnia- to wszystko wymagało nowego bohatera, kogoś kto poradziłby sobie z okrutną i niewesołą rzeczywistością.

Antologia jest dziełem brytyjskiego dziennikarza i znawcy kryminałów: Petera Haininga, który zgromadził w niej 19 opowiadań największych mistrzów tego gatunku. Niektórych zna chyba każdy, kto miał kiedykolwiek styczność z literaturą: Hammett, Chandler, czy też King. Większość to jednak autorzy, których polski czytelnik może nie znać, tacy jak: Samuel Fuller, czy też Elmore Leonard. Haining daje nam szeroki przekrój przez tą, dosyć specyficzną, literaturę- pochodzącą najczęściej z taniutkich broszurowych magazynów kryminalnych, o wiele mówiących tytułach, takich jak : „Black Mask”. Dzięki temu mamy niepowtarzalną okazję zapoznać się z dziełami, dziełkami i „dziełami” wszelkiego typu, będącymi swoistą mieszanką przemocy, szybkiej akcji i specyficznego, cynicznego humoru.
Całość podzielona jest na trzy części: teksty traktujące o detektywach, policjantach
i bandytach, ułożone w sposób chronologiczny. Haining wszystkie opowiadania poprzedził wstępem, z którego możemy dowiedzieć się wiele o autorach i bohaterach ich książek. Ten pomysł doskonale się sprawdza i daje czytelnikowi solidne podłoże teoretyczne.
Nie da się ukryć, że prawie za każdym razem otrzymujemy tą samą historię: opowieść o
” uroczej” rzeczywistości, w której jeden człowiek walczy ze złem, starając się dotrzeć do prawdy i doprowadzić do skazania winnych przestępstwa. Sposoby realizacji tego schematu są różne.

Część zatytułowana „Gliny” poświęcona jest temu, jakże niewdzięcznemu, zawodowi. Policjanci w pulp fiction, to przeważnie nieprzyjemne typy: brutalni, czasami skorumpowani, nigdy nie wahają się przed użyciem siły. Bardzo szybko ulegają złu świata, w którym przyszło im żyć; mimo że pozornie prowadzą z nim walkę. Równie niewesoła wizja świata wyłania się z ostatniej części, poświęconej „Łobuzom”. Czytelnikowi prezentowana jest cała galeria zepsutych i niemoralnych postaci: mężczyzn i kobiet. Po kolei defilują przed nami wszelkie męty i wyrzutki społeczne. Wszyscy zdradzają wszystkich, mordują się nawzajem dla zysku, bądź zemsty; oszukują i kradną.

Poziom opowiadań jest różnorodny – niektóre z nich nie przetrwały próby czasu i są dosyć anachroniczne, więc czyta się je z pewną trudnością. Inne, wręcz przeciwnie: pozostały aktualne i nadal są niezłą zabawą; to głównie te, w których nacisk położony został nie tyle na fabułę, co na warstwę językową, cyniczny humor i zjadliwe uwagi głównego bohatera,
w rodzaju: „Coś działo się z jej twarzą i dopiero po chwili zorientowałem się, że to uśmiech”. Jednak jako całość książka broni się na pewno: spójną wizją okrutnego świata, bogactwem prezentowanych typów, sprawnie opowiedzianymi zagadkami kryminalnymi i często pojawiającym się czarnym humorem. Przeszkadzać może dosyć licha okładka i równie nieciekawy papier, na którym wydrukowano książkę, ale uznajmy, że to taka konwencja: wszak mamy do czynienia z pulp fiction; literaturą zwyczajowo traktowaną po macoszemu przez wydawców.

„Arcydzieła czarnego kryminału” to sentymentalna podróż do czasów tandetnych amerykańskich czasopism, wydawanych na najtańszym papierze. Podróż, w którą powinni wybrać się wszyscy miłośnicy historyjek o dzielnych stróżach prawa, prywatnych detektywach i diabolicznych kobietach, o ustach pociągniętych krwistą szminką.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Patricia i Mercedes



Przyznam szczerze, że podchodziłam nieufnie do całego cyklu autorstwa Briggs. Trochę obawiałam się, że dostanę do ręki kolejną opowieść z cyklu: „Jakie mas piękne kły wampirze i jakie modne wdzianko!” Na szczęście całość okazała się miła niespodzianką. A ja zyskałam dowód, że można niegłupio pisać o kobietach i wampirach w jednym.

Główną bohaterką jest Mercedes Thompson, mechanik samochodowy i zmiennokształtna w jednej osobie. Trzy tomy , które miałam okazję przeczytać, opowiadają kolejno o zmaganiach głównej bohaterki z wilkołakami, wampirami i wreszcie z pradawnymi bóstwami, zamieszkującymi Amerykę. Z tomu, na tom jest coraz mrocznej i ciekawiej. Moim ulubionym jest drugi, z poszerzonym wątkiem wampirów i pewnego opętanego maga. Autorka konsekwentnie poszerza naszą wiedzę o całym uniwersum, przeznaczając jedną książkę na głębszą charakterystykę danej „grupy społecznej”.




Najbardziej podobały mi się wilkołaki, które nie są w żadnym stopniu milutkimi zwierzaczkami, ale prawdziwymi bestiami, także w ludzkiej postaci. Każde wilcze stado, to złożona struktura społeczna i militarna, ze ściśle określonymi regułami. Przestrzegasz ich albo giniesz. Całości dodaje smaczku fakt, że większość wilkołaków, to samce rodem z XIX wieku, z strasznie szowinistycznym podejściem do kwestii kobiet i ich miejsca w społeczeństwie.

Więcej miejsca wypadałoby poświęcić protagonistce: Mercy jest nieco świętoszkowatą, sarkastyczną i mocno stąpającą po ziemi kobietą. Żadna z niej piękność, ma wiecznie smar za paznokciami i nie spędza godzin na wzdychaniu do amantów. Rzecz jasna, nie oszczędzono nam dylematów w postaci : „ o jejku, kocha mnie dwóch przystojniaków, kogóż, tu , kogóż wybrać?”. Na szczęście są to kwestie zgrabnie wplecione w całość i nie zdominowały akcji. Mechanik samochodowy, to wydawałoby się niezbyt emocjonujący zawód, ale Mercy wplątuje się w różne perypetie, z racji bycia zmiennokształtną.

Jeżeli macie ochotę na „Amerykańskich bogów” w wersji light, to serdecznie polecam!


wtorek, 23 listopada 2010

Na dzień dobry...

Pierwszy dzień po urlopie i od razu konwersacja z tych, które przyprawiają mnie o drgawki:

-Dzień dobry, ja tu w sierpniu kupiłam podręczniki, chciałam je oddać, bo to jednak nie te (tu nastąpił czarujący uśmiech i trzepotanie rzęsami)

Rozumiecie, trzy miesiące zajęło tej pani zorientowanie się,że jednak dziecko chodzi do szkoły z nieodpowiednimi podręcznikami. Właściwie nie wiem pod co podpiąć to wyznanie, staramy się w pracy wierzyć,że po prostu niewiasta chciała zażartować...oby...

poniedziałek, 22 listopada 2010

Ostatnia Awatara






Awatara to wcielenie bóstwa, które postanawia zejść na ziemię w postaci ludzkiej, bądź zwierzęcej, by przywrócić zakłócony porządek. W najnowszej powieści Olgierda Dudka ta zaszczytna rola ocalenia świata przypada w udziale Tomaszowi z Akwitanii, dzielnemu i przystojnemu rycerzowi w służbie Zakonu Templariuszy. Tomasz w czasie jednej z krucjat zostaje pojmany przez tajemniczego sułtana Al-Sarafa. Miast zabić naszego dzielnego wojaka, wyznacza on mu jednak misję, od której zależeć ma sojusz z Zakonem. Tomasz wplątuje się tedy w wojnę między istotami światła i ciemności − elohimami i demonami i przy okazji dowiaduje się, że sam jest właśnie tytułową ostatnią Awatarą.

Historię poznajemy z relacji głównego bohatera, który na starość postanawia opisać światu swe dzieje. I tu pierwszy zgrzyt: skoro poznajemy jego relację, to znaczy że bez szwanku wyszedł z wszystkich tarapatów; mamy więc lekturę, która absolutnie nie trzyma czytelnika w niepewności, co do losów pierwszoplanowego protagonisty. Ale za to jaki to bohater! Przystojny, prawy, szlachetny, inteligentny, szarmancki i wyedukowany. W niewoli u sułtana, miast hasać z dziewkami, modli się gorliwie i uczy arabskiego. Chodząca doskonałość… bardzo denerwująca i mało wiarygodna. Zabieg powierzenia mu roli narratora niestety nie był zbyt trafiony. Mdła i nudnawa postać snuje mdłe i nudnawe historie.

Arcypoprawny Tomasz prowadzi nas przez kolejne strony, gdzie spotykamy innych, równie drewnianych bohaterów, z którymi nasz rycerz prowadzi "ciekawe" dialogi, rodem z podręczników do języków obcych:
„ − Idź spać Piotrze.
− Masz rację, Tomaszu. Musimy odpocząć. Jutro ruszamy w dalszą drogę”.

Nie da się ukryć, że sposób, w jaki autor posługuje się leksyką wprawić może w osłupienie: „Moje oczy przywykły do (…) odoru rozkładu.” Nie broni się więc „Ostatnia Awatara” ani bohaterami, ani stylem, który momentami jest naprawdę ubogi. Całość się poprawia dopiero w momencie, gdy Tomasz zostaje wzięty do niewoli. Wtedy Dudek jakby nabiera skrzydeł. Widać że autor lepiej czuje się w realiach wschodnich, niż wtedy, gdy musi opisywać średniowieczną Europę. Trzeba na przykład przyznać, że mnogość stworzeń, z jakimi przyjdzie nam się spotykać, naprawdę robi wrażenie

Jednymi z niewielu zalet powieści Dudka są: bogaty bestiariusz i tajemnicze istoty, jakimi zapełnia kolejne strony powieści. Licze, exousiai, demony władające magią wszystkich żywiołów itd. urozmaicają lekturę i wprowadzają nieco życia w ospale toczącą się powieść. W tym akurat aspekcie udało się autorowi stworzyć bogaty i niejednorodny świat, w którym będzie musiał się odnaleźć europejski rycerz, ze swoimi poglądami na otaczającą go rzeczywistość i wiarą katolicką. Niestety, to nie wystarczy bym przekonała się do całej powieści, w której główny bohater nudził mnie niesamowicie, język pozostawiał wiele do życzenia, a akcja nie zaskakiwała niczym, będąc przewidywalną do bólu. Książka to zaledwie poprawna, choć miejscami balansująca niebezpiecznie ku kiepskiej literaturze.

poniedziałek, 15 listopada 2010

poniedziałek, 8 listopada 2010

Poproszę o wdech


Tekst napisany dla SFFIH

Niewielu ludzi pozostało obojętnych na prawdziwą „zapachową” epidemię, wywołaną ekranizacją Pachnidła. Książka, napisana ponad 20 lat temu przez Süskinda, została przetłumaczona na 45 języków i spowodowała, że Jean Baptiste Grenouille na dobre zagościł w kulturze popularnej, a świat na chwilę oszalał na punkcie węchu i zapachów. Teraz jednak pojawiła się książka, której autor przekornie stwierdza, iż Pachnidło ma się tak do robienia perfum, jak Teksańska masakra piłą mechaniczną do produkcji kiełbasy…
Jej autorem jest Avery Gilbert, amerykański psycholog, a zarazem ekspert od zapachów i kwestii powonienia. Po lekturze owego dzieła, jestem pełna uznania dla autora, gdyż okazuje się, że badanie i opisywanie zmysłu węchu jest nie lada wyzwaniem.
Przede wszystkim węch jest najbardziej tajemniczym ze wszystkich zmysłów ludzkich, ma także znikomą wartość poznawczą, w stosunku np. do wzroku, czy też słuchu. Jednocześnie to właśnie on może odpowiadać za nasz nastrój w danej chwili, a nawet za wybór życiowego partnera. Dodatkowym utrudnieniem w pisaniu o tym zmyśle jest fakt, że do dzisiaj naukowcy nie są w stanie dojść do porozumienia w kwestii fundamentalnej: czym tak właściwie jest zapach? Do tego dochodzą inne pytania: ile rodzajów zapachów istnieje, a ile jest w stanie rozpoznać człowiek? I jak opisywać zjawisko, które tak naprawdę nie istnieje obiektywnie: przecież każda woń właściwie powstaje dopiero w naszym mózgu? Dodać należy także, że wartość zmysłu węchu była przez długi czas negowana, np. Freud twierdził z pełnym przekonaniem, iż osoby dojrzałe porzucają fascynację zapachami, pozostawiając ją neurotykom i zboczeńcom…. Na szczęście Gilbert nie dał się łatwo zrazić, ani wymienionym trudnościom, ani negatywnym opiniom świata psychologii z Freudem na czele i poświęcił się badaniom wszelakich woni: tych urzekających i tych mniej przyjemnych.
Amerykański psycholog jest znakomitym przewodnikiem po tajemniczym świecie zapachów. Bywa ironiczny, prześmiewczy, ale zawsze kompetentny. Zarzuca nas setką anegdot i przeróżnych ciekawostek,, a czyni to tak zręcznie, że czytelnik nie czuje przesytu, ani zmęczenia. Doskonałe połączenie fachowej wiedzy i swobodnego stylu, to mieszanka będąca literackim odpowiednikiem Chanel no 5. Napisana z prawdziwą pasją książka porusza szerokie spektrum tematów: od policyjnych nosów zdolnych rozpoznać zapach marihuany w wozie zatrzymanego kierowcy, przez choroby uszkadzające zmysł węchu, aż po próby wyprodukowania zapachowego filmu. Nie ma chyba dziedziny, w której Gilbert nie znalazłby czegoś wartego odnotowania.
Idealne połączenie pasji oddanego naukowca i specjalisty w swojej dziedzinie z poczuciem humoru oraz niezwykle obrazowym stylem, czynią z Nauki o tym, co pachnie wciągające zaproszenie w fascynujący i tajemniczy świat zapachów. Oby więcej takich popularnonaukowych pozycji: fachowych, ale oferujących także dobrą zabawę i ciekawą lekturę.

środa, 3 listopada 2010

Jesiennie...

Opowiem ci o rzeczach, których istnienia właśnie doświadczasz, opowiem Ci o Plemieniu Przypadku. (…) Posłuchaj Księgi Jesiennych Demonów.” Trudno nie przyjąć takiego zaproszenia, prawda? Zwłaszcza, że za oknem ciemno, zimno i bardzo ponuro…
W sam raz na straszne opowieści.
Grzędowicz serwuje czytelnikowi pięć opowiadań, z których każde jest mocno osadzone w realiach współczesnej Polski- i to już samo w sobie czyni ten tomik wyjątkowo przerażającym. Autor wnikliwie bada otaczający nas świat, to „polskie piekiełko” i pod jego powierzchnią ukrywa jeszcze bardziej upiorną rzeczywistość. Szare miasta, puste ulice, przepełnione knajpy, bezrobocie -u jednych, wyścig szczurów -u innych…Ludzie, którzy nie mają czasu dla siebie, coraz większe kolejki u psychologów, rozpaczliwe szukanie ciepła drugiego człowieka, smród szpitalnych korytarzy i zasikanych bram- to tylko nieliczne elementy pejzażu, w którym rozgrywają się opowiadania Grzędowicza.
Demony, które opisuje autor, to tak naprawdę demony życia codziennego: lęki, które dopadają każdego z nas- strach przed utrata pracy, lęk przed samotnością, przez rozstaniem z ukochaną osobą, przed chorobą psychiczną, czy samotną starością.
W tej polskiej rzeczywistości autor umieszcza istoty i „(…) rzeczy które przychodzą z wyższego świata, i takie, które wychodzą z niższego”. Świat, z którym obcujemy na co dzień, okazuje się być ułudą- zasłoną, pod którą kłębią się niesamowite stwory i siły, których działania nigdy nie zrozumiemy. Wilkołaki, klan wiedźm, zagubiony bóg, szatan, sukkuby, nieśmiertelne istoty- zamieszkują polskie ulice na równi z zwykłymi obywatelami. Szarymi ludźmi, którym pewnego dnia przytrafia się coś zupełnie przedziwnego, a w ich normalne życie wkraczają mroczne siły.
Czarny humor, troszkę erotyki i okrucieństwa, do tego mistrzowskie operowanie „piórem”- to wszystko czyni z „Księgi Jesiennych demonów” wciągającą książkę, od której trudno się oderwać.
Niektóre pomysły fabularne mogą się wydać wtórne, czasami akcja trochę „kuleje”, a koniec łatwo przewidzieć- co nie zmniejsza jednak naszej przyjemności wynikającej z obcowania z dobrze napisanymi historiami, składającymi się na tę smutną książką, czasami bardziej przygnębiającą, niż straszną…

niedziela, 24 października 2010

Taka sobie luźna uwaga

"Fakt, że ludzi postrzega się jako rasę w masie swojej głupia, ciemną, złośliwą, arogancką, samolubną (...) nie jest żadną mizantropią. Jest dowodem na dobrze rozwinięty zmysł obserwacji."

A. Sapkowski

wtorek, 19 października 2010

Mężczyni naprawdę wolą blondynki



Półki w księgarniach uginają się pod ciężarem wszelkiej maści poradników i „około- psychologicznych” książek, które obiecują odkryć nam tajemnice obu płci, bądź przynajmniej pomóc zrozumieć, skąd biorą się te wszystkie różnice między mężczyznami i kobietami. Zazwyczaj te pseudonaukowe wywody więcej mącą, niż klarują i pozostawiają czytelnika niewiele mądrzejszego po lekturze, niż był przed nią.
Jena Pincott nie sili się na pozę wszechwiedzącej, więc jej praca nie pretenduje do miana pozycji wyjaśniającej wszystko i wszystkim- stara się za to w przystępny sposób naświetlić pewne problemy i odpowiedzieć na niektóre pytania dotyczące „ukrytych aspektów, miłości, seksu i pożądania”. Pincott, pisząc swoją książkę opierała się na najnowszych badaniach obejmujących biologię, psychologię ewolucyjną, antropologię, neurobiologię; stąd możemy liczyć na rzetelne naukowe opracowanie interesujących nas zagadnień.
A zakres poruszanych tematów jest naprawdę szeroki. Niektóre z doświadczeń opisywanych przez autorkę, każą się wprawdzie poważnie zastanowić nad tym, czy niektórym badaczom zbytnie się nie nudzi-choćby tym, którzy sprawdzają wpływa zapachu otoczenia na ocenę naszej atrakcyjności; ale na ogół informacje, które przekazuje nam Pincott są naprawdę ciekawe. Dowiedziałam się na przykład: dlaczego niebieskoocy mężczyźni wiążą się przeważnie z partnerkami o takim samym kolorze oczu, czemu samotne kobiety częściej działają charytatywnie i w jakim sposób zdolności twórcze mężczyzn powodują, że wydają się oni atrakcyjniejsi. Przy okazji Pincott zaserwowała kilka nieszablonowych porad, które mogą być pomocne w budowaniu, bądź ulepszaniu związków.
„Czy mężczyźni naprawdę wolą blondynki…”, to zabawna i naprawdę interesująca pozycja dla tych, którzy nie boją się spojrzeć prawdzie w oczy. A ta jest momentami dosyć smutna, jak choćby informacja o pobudkach kierujących mężczyznami uprawiającymi przygodny seks, czy też udowodniona naukowo teza, że w otoczeniu pięknych kobiet Twój partner spojrzy na Ciebie niekoniecznie w ciepły sposób.
Obie płcie obrywają równo: nasze motywy, pragnienia i sposób myślenia rozłożone na czynniki pierwsze przez naukowców nie prezentują się wcale ładnie. Okazuje się, że nawet za miłością od pierwszego wejrzenia stoi proza życia w postaci hipotezy sprzężenia mimicznego. Lepiej więc nie traktować całości ze śmiertelną powaga, tylko bawić się lekturą, w myśl słów Feynmana: „Nauka w dużej mierze przypomina seks. Czasem wynika z niej coś pożytecznego, ale przecież to nie jedyny powód, dla którego to robimy”.

czwartek, 14 października 2010

Z pamiętnika sfrustrowanego księgarza

Mężczyzna w średnim wieku, wszedł, pokręcił się trochę, na moje pytanie, czy w czymś pomóc, odpowiedział, że szuka prezentu dla dwunastolatka. Kilka sugestii przyjętych z mocno niepewną miną, potem padło stwierdzenie: „wie pani co, może jednak coś innego, on by się pewnie za książkę obraził”. Zostałyśmy osłupiałe, w księgarni pełnej obraźliwych (?) książek.

Potem kilkoro dzieciaków, żadne nie znało nazwy swojego podręcznika. Przypominam, że mamy obecnie połowę października czy gimnazjaliści chodzą na lekcje z zamkniętymi oczyma, że nie widzą, jakie książki mają ludzi na ławkach obok??

A na koniec dobiła nas mama, która nakupowała swemu dziecięciu ściąg z języka polskiego „Bo nie będzie przecież tego wszystkiego czytał, nie?” i wymaszerowała dumnie, stukając białymi kozaczkami.

Taki uroczy dzionek…

poniedziałek, 11 października 2010

Szmira o wilkołakach



Ostatnio wizyty w księgarni mogą naprawdę przygnębić; zewsząd atakują kolejne sentymentalne wariacje na temat: on, ona i kły. Zasada "jeśli coś się sprzedało raz, to sprzeda się jeszcze 99 razy" spowodowała masową produkcję (innego słowa chyba nie można użyć) licznych tomów wyróżniających się między innymi charakterystyczną czernią okładki.

"Weź tajemniczego kochanka, o ponadludzkich zdolnościach, dodaj ciemną noc i buzujące hormony licealistów". Wedle tej receptury powstała powieść Rachel Hawthorne, nienosząca żadnych znamion oryginalności, no może poza brakiem jakiegokolwiek wampira. Nietrudno się jednak domyślić, jaki zastosowano zamiennik, prawda?

Główną bohaterką jest siedemnastoletnia, urodziwa dziewczyna zaplątana w trójkąt uczuciowy. To miedzianowłosa licealistka o wdzięcznym imieniu Kayla, sierota, która straciła rodziców w tragicznym wypadku: zostali zastrzeleni przez pijanych kłusowników. Kayla, w ramach szeroko pojętej terapii, zostaje przewodnikiem leśnym i wraca do parku narodowego, w którym zginęli jej rodzice. Takich małoletnich miłośników dzikich ostępów jest więcej, jeden z nich rzecz jasna niebiańsko przystojny i bardzo tajemniczy. Całą grupę poznajemy w momencie, gdy przygotowują się do eskortowania wyprawy badawczej, zmierzającej w sam środek parku.

W całej eskapadzie bierze również udział pewien student, wyraźnie zainteresowany rudowłosym dziewczątkiem. Bohaterka w trakcie leśnej wyprawy będzie musiała zdecydować się na jednego z dwóch adoratorów i uporać z traumatycznymi wspomnieniami.

Odłożyłam książkę z niemiłym odczuciem niepowetowanej straty godziny poświęconej lekturze. Całość okazała się nudna, przewidywalna i do bólu wtórna. Dobrze poprowadzony wątek Strażników Nocy mógł być czymś ożywczym, ale również ten pomysł utonął w zalewie z banału i sentymentalizmu. W dodatku już po lekturze prologu nawet mój kot domyśliłby się, kim oni są. Mniej więcej w połowie opowieści następuje gwałtowne namnożenie absurdów, którymi już do końca autorka hojnie obdarowuje czytelników. Sposób działania antagonistów, procesy myślowe bohaterów i zwroty akcji - wszystko to jest niedorzeczne i sprawia wrażenie nie do końca przemyślanego. Brak logiki w niektórych scenach wręcz poraża, szczególnie w przypadku opisu śmierci rodziców bohaterki.

Warstwa językowa jest przeraźliwie uboga, nie uświadczymy tutaj zdań wielokrotnie złożonych czy bogatych opisów, zaś wszystkie dialogi wyglądają mniej więcej tak: "Uważaj! tu był wilk i niedźwiedź", "Gdzie?", "Tutaj. Walczyli. A potem uciekli. Wilk jest ranny". Cóż za wyrafinowany i niepodrabialny styl! Opisy przyrody (a zwróćmy uwagę, że cała historia rozgrywa się właśnie na łonie natury) sprowadzają się przeważnie do banalnych uwag rzucanych przez bohaterkę, która niestety jest jednocześnie narratorem całej opowieści. Docenić można cenną inicjatywę autorki, wplatającą w całość kwestie ekologii, ale mogłoby to być wykonane bardziej finezyjnie, zamiast w postaci wykładni oczywistych prawd.

Pisarka nie przekonała mnie także do swoich bohaterów: różnią się tylko imionami i wyglądem zewnętrznym. Hawthorne nie podjęła żadnej próby, by zindywidualizować postacie. O ile dwojgu protagonistów nadano jakieś wyróżniające cechy charakteru, o tyle reszta sprawia wrażenie zwykłych statystów, wrzuconych do powieści tylko po to, by Kayla miała od kogo pożyczyć błyszczyk. W pewnych scenach postacie dziewczęce są nawet tak samo ubrane: nie zliczę, ile razy na kartach tej niewielkiej książki przeczytałam o krótkich bojówkach…

Nie żywiłam przesadnych złudzeń co do poziomu powieści, ale nie spodziewałam się, że dostanę do rąk coś, co sprawia wrażenie wypracowania odbębnionego na kolanie. Aż strach pomyśleć, co czeka nas w kolejnych tomach…

poniedziałek, 6 września 2010

Dziedziczka cieni


Trudno zaczynało mi się lekturę „Dziedziczki cieni”, gdyż pierwsza część trylogii nie zachwyciła mnie w żadnym stopniu (eufemistycznie mówiąc). Jednak "obowiązek jest obowiązkiem" i recenzję trzeba napisać. Na szczęście tym razem A. Bishop mile mnie zaskoczyła i przebrnęłam przez jej kolejną książkę bez tych trudności, jakie napotkałam podczas czytania poprzedniego tomu.

Akcja „Dziedziczki cienia” rozpoczyna się dwa lata po wydarzeniach z „Córki Krwawych”. Wtedy to mała Czarownica została bardzo skrzywdzona, konsekwencją czego była dwuletnia śpiączka. Starania przyjaciół i przybranego ojca Saetana (czyli Władcy Piekieł) zaowocowały wybudzeniem naszej bohaterki. Jednak Jaenelle nie jest już beztroską dziewczynką – koszmarne doświadczenia sprawiły, że dorosła, a jej moc nabrała mocno złowróżebnego wymiaru. Saetan podejmuje starania o „adopcję” Czarownicy, by móc ją chronić i kontynuować jej nauczanie.

W tym tomie powraca także wątek nieślubnych synów Saetana, którzy dokładają starań, by zapewnić niezwykłej dziewczynce bezpieczeństwo. Rzecz jasna złowrogie siły nie przestają swoich knowań i Czarownica musi mieć się na baczności nie tylko przed starymi wrogami, ale także przed nowymi. Szkolenie nie przebiega w odcięciu od świata, toteż nasza bohaterka widzi, jak zaczynają tworzyć się różne stronnictwa, a sieć różnego rodzaju intryg gęstnieje. Saetan i jego przyjaciele muszą uważać na swoje kroki, gdyż są nieustannie obserwowani, a grozi im nie tylko odebranie praw do wychowania małej Czarownicy, ale także śmierć. Jak się bowiem okazuje – w Piekle też cię mogą zabić.

Bishop tym razem zdecydowała się na złagodzenie swojej wizji, kładąc akcent na wartości i uczucia pozytywne. Ciągle mamy do czynienia z mrocznym i krwawym światem, rządzącym się ostrymi regułami, ale obraz, jaki nam przedstawiono, jest znacznie mniej brutalny, niż poprzednio: autorka eksponuje tym razem jasne strony życia, takie jak miłość, przyjaźń czy wierność pewnym zasadom. Z ulgą stwierdzam, że ten sposób prowadzenia akcji się sprawdza. Bishop zdecydowanie lepiej radzi sobie jako autorka powieści z humorystycznym i familijnym zabarwieniem, niż wtedy gdy stara się kreować wizje mroczne i ponure.

Jednak są tego konsekwencje: jeżeli pierwszy tom mógł zyskać swoich zwolenników wśród czytelników lubiących mocne i krwawe sceny, to część druga ich rozczaruje. Bishop nie tylko przemieniła Sateana w dobrotliwego tatkę, tym samym zmieniając Piekło w szkółkę dla dziewcząt. Kłopoty wychowawcze, problemy sercowe nastolatek, pojawienie się koleżanek i kolegów, opieka nad zwierzętami – takie są teraz dylematy Władcy Piekieł. A także kupowanie sukienek swojej latorośli i wystrój wnętrz. Na szczęście są jeszcze wrogowie, na których można się krwawo mścić, tak więc wizerunek srogiego władcy nie został całkowicie zniszczony.

Ciekawie również wygląda odwrócenie pewnych stereotypów: Bishop czyniąc z Piekła bezpieczną przystań, jednocześnie napiętnowała bezmyślne okrucieństwo i żądzę władzy żyjących. Wśród nieumarłych, harpii i demonów ciągle funkcjonują wartości takie jak honor i wierność: zasady, których wśród Krwawych nikt praktycznie już nie przestrzega. Piekło, jako ośrodek dobra - ciekawy pomysł, prawda?

Drugi tom ma znacznie więcej "życia" niż poprzedni, a zwroty akcji są mniej przewidywalne. Dojrzała także postać Jaenelle, nacisk został położony na przedstawienie ewolucji bohaterki, która zaczyna wreszcie zyskiwać świadomość własnych, niezwykłych umiejętności. Rośnie moc Jaenelle i nasza sympatia do niej, bo w końcu przestała być papierową postacią o mocno schematycznych rysach. Bishop zdecydowała się uwypuklić komizm wszelkiego rodzaju i wyszło jej to całkiem nieźle: szkolenie nastoletniej Czarownicy przebiega dosyć burzliwie i obfituje w zabawne sytuacje.
Strona techniczna także wygląda nieco lepiej, aniżeli w poprzednim tomie, choć ciągle zdarzały się zdania bez spacji.

Reasumując, cieszę się, że drugi tom trylogii jest książką znacznie lepszą, aniżeli „Córka Krwawych”. Mimo że Bishop nie wyzbyła się nieznośnej maniery pisania egzaltowanych dialogów i sztucznego przedłużania akcji, to „Dziedziczka Cieni” jest pozycją, którą czyta się z przyjemnością i która pozwala z nadzieją czekać na zakończenie cyklu.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Krwiście i dziwacznie


„Co by było, gdyby kultura opierała się na ciemnej stronie fantazji? Jakiego rodzaju moralność by obowiązywała? Co by było, gdyby dominującą płcią była płeć żeńska? Gdyby niektóre obyczaje społeczne i seksualne, które stosują się w naszym świecie do kobiet, w tamtym świecie odnosiłyby się do mężczyzn? Jak by się wtedy zachowywali ludzie?” Te wszystkie pytania autorka stawia we wstępie do swojej książki, opowiadając o procesie tworzenia pierwszego tomu Trylogii Czarnych Kamieni. Cóż więcej było mi trzeba? Zabierając się za lekturę liczyłam na powieść w stylu „Mgieł Avalonu”, gdzie misterne intrygi kobiet powodowały upadek nawet najsilniejszych mężczyzn, a tłem wydarzeń był okrutny i posępny świat magii. O tym, jak srodze się zawiodłam, dowiecie się z poniższej recenzji.

Bishop stworzyła mroczny świat magii i przemocy, w którym dominująca płcią są faktycznie kobiety - to one rządzą poszczególnymi królestwami, mężczyźni zaś przeważnie stanowią ich rozrywkę, są czymś w rodzaju zabawek, służących do rozładowania seksualnego napięcia. Całe społeczeństwo podzielone jest na kasty, z których najważniejszą są Krwawi – władający magią pochodzącą z kamieni. Trudno jednoznacznie określić, czym są owe kamienie. Wiadomo, że im ciemniejsza barwa, tym większa moc kamienia oraz to, że ciągu swego życia Krwawi otrzymują je dwukrotnie. Po raz pierwszy przy narodzinach oraz dzięki złożeniu ofiary na Ołtarzu Ciemności. Z kolei Ciemność jest ostoją Krwawych, daje im moc, czasami niewyobrażalnie wielką. Akcja powieści rozgrywa się w trzech krainach: Terreille, Kaeleer (zamieszkiwaną przez mityczne stworzenia, takie jak jednorożce) oraz Piekło. Terreille przypomina nieco średniowieczną Europę, tyle że z dodatkiem magii, ale także czajników, koszul w kratkę i garniturów (tutaj ujawnia się po raz pierwszy brak spójności przedstawianego nam uniwersum). Niestety, autorka nam skąpi dokładniejszych opisów krain, stąd niewiele więcej można się dowiedzieć o ich mieszkańcach, zwyczajach itd.

Najwyżej w hierarchii przedstawianego nam świata są czarownice: bardzo okrutne i bezwzględne. Przedstawione są w sposób dosyć przejaskrawiony, np. dla zabawy kastrują mężczyzn. W przeciągu długich lat swojego panowania doprowadziły do skażenia rasy Krwawych, upodlając mężczyzn i wybijając się nawzajem. Istnieje jednak przepowiednia głosząca nadejście Czarownicy, która zniszczy bądź uformuje na nowo świat.

I takowa Czarownica zjawia się na świecie: ma 12 lat, blond włosy i małą wiedzę o zdolnościach, którymi włada. A są one naprawdę potężne: wystarczy powiedzieć, że posiada cały zestaw czarnych, czyli najsilniejszych kamieni i swobodnie podróżuje między równoległymi rzeczywistościami. Już na samym początku zyskuje liczne grono sprzymierzeńców i nie mniej liczne grono wrogów. Jaenelle, gdyż tak nazywa się mała Czarownica, ma dar zyskiwania sobie sojuszników, ale nie chroni jej to przed zakusami najpotężniejszej z Królowych Krwawych, która - niczym zła wiedźma z bajki - chce się pozbyć młodszej konkurentki. Zadanie utrudnia jej fakt, że Czarownica zyskała sobie bezwarunkową miłość Władcy Piekieł i jego dwóch synów, którzy starają się we wszystkim pomagać dziewczynce.

Bishop wprowadza także znaczne grono postaci drugoplanowych, choć są one mocno stereotypowe: skrzywdzona w dzieciństwie prostytutka, nienawidząca mężczyzn, czy też czarownica, która oszalała po wypowiedzeniu przepowiedni. Losy tych wszystkich postaci łączą się dzięki pojawieniu się małej Czarownicy i dążą do krwawego finału.

Z lekturą tej powieści miałam niemały kłopot. Przede wszystkim razi mało przyswajalny język, jakim posługuje się autorka. Takiej ilości patetycznych zdań i pompatycznego stylu nie widziałam od czasu moich zmagań z literaturą modernizmu. Gdyby Tadeusz Miciński żył, byłby zachwycony emfatycznym stylem Bishop – ja niestety nie byłam.

Zdania typu: „[…] kierująca się nieodpartą potrzebą praktykowania Fachu, a jeszcze bardziej kierująca się wolą przeżycia” bądź „jednocześnie posmutniała i ożywiła się” - może i mają swoich zwolenników, mnie jednak bardzo utrudniły lekturę. Kwieciste opisy „szafirowych oczu” i „okrutnego uśmiechu zadowolenia na nieziemsko pięknej twarzy” to zaledwie próbka stylu autorki, która hojnie szafuje przymiotnikami i chętnie tworzy akapity poświęcone jedynie opisom czyjejś twarzy.

Pompatyczny styl towarzyszy mocno poszatkowanej fabule i niezwykle pobieżnemu zarysowi reguł, jakimi rządzi się wykreowany świat. Niemal co chwilę pojawiają się nieznane czytelnikowi nazwy, pojęcia i fakty, niestety autorka nie kwapi się, by je wyjaśnić. Dopiero w połowie książki akcja zaczyna się nieco rozjaśniać, ale niektórzy czytelnicy mogą nie zabrnąć aż tak daleko, zniechęceni zagmatwaną akcja i regułami, które zna tylko autorka i postacie. Dodatkowym wątpliwym "smaczkiem" są wielokrotne powtórzenia (tutaj chyba zawiniła korekta) oraz zdania bez spacji: "trudnoprzebrnąćprzeztegotypuakapit,prawda"?

Ciężko zaklasyfikować tą pozycję. Z jednej strony autorka miała ambicje, by stworzyć mroczne i nasycone ciemną erotyką dzieło. Jednak kostium, jaki Bishop narzuca swoim bohaterom, czasami pęka w szwach i rozłazi się, odsłaniając mocno sentymentalne wnętrze. Poszczególni bohaterowie wbrew swej groźnej otoczce, do jakiej stara się nas przekonać autorka, bez przerwy łkają, szlochają bądź zachowują się jak dobrzy wujkowie i ciocie. Przykładem niech będzie Władca Piekieł: zakładający konto bankowe swojej małej podopiecznej, by mogła sobie kupować prezenciki. Postaciom brak spójności, autorka nijak nie potrafi połączyć w przekonywującą całość ich okrutnego "ja", z tym bardziej ludzkim.

Zaczynam także podejrzewać autorkę o niechęć do własnej płci. Tak groteskowych postaci kobiecych dawno nie spotkałam w żadnej książce. Freud miałby chyba dużo do powiedzenia w ich kwestii – większość z nich jest niczym karykatura stereotypowych samców. Jedyne, na czym im zależy, to seks i władza. Gros kobiet w tej powieści wije się i pręży, zalotnie macha rzęsami, by w przerwie tych czynności knuć spiski. Spiski i intrygi tak nieporadne, że aż trudno uwierzyć, że ktokolwiek byłby w stanie w nie uwierzyć. Zaślepione żądzą niewiasty i gniewni mężczyźni z powieści Bishop są jednak mocno papierowi i nijak się mają choćby do wyrafinowanych i okrutnych bohaterów ze „Strzały Kusziela”.

Trudno polecać książkę, której akcja toczy się w żółwim tempie, a dialogi dorównują czasami tekstom rodem z telenoweli. Na obronę dodam jednak, że niektórzy bohaterowie są całkiem sympatyczni, można z czasem także zacząć sekundować zmaganiom małej Czarownicy, również zakończenie jest całkiem emocjonujące. Podsumowując: brutalne fantasy dla dorosłego czytelnika, któremu nie przeszkadza wymieszanie erotyki z sentymentalnymi dialogami.

wtorek, 24 sierpnia 2010

A łyżka na to: niemożliwe

Dzisiejszy wpis dedykuję dziecku, którego rodzice przyszli dzisiaj wymieniać książki, po prostu zapomnieli do której klasy dziecię chodzi...

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Podręcznikowo

Koszmar każdego księgarza: sezon podręcznikowy. Dzikie tłumy ludzi, których normalnie nikt nie zagnałby siłą do księgarni, zgadywanie która książkę dziecko ma na myśli mówiąc,że chce podręcznik do religii: "Taki z ludzikiem na krzyżu", użeranie sie z listami, na których widnieją kwiatki typu "Puls rzycia"...

A tytuły podręczników, tworzone w wyobraźni przeciętnego mieszkańca mego miasta...

"Jezus działa i ZABAWIA" ("Jezus działa i zbawia"
"Pieszo z rowerem" (Pieszo I rowerem")
"Puls Żaby" (To wprawiło mnie w prawdziwe osłupienie-"Puls życia" na okładce jest żaba...)

Trzymajcie kciuki,albo przeczytacie niebawem o kobiecie, która zjadła box do pierwszej klasy i wybiegła na ulicę krzycząc...

czwartek, 5 sierpnia 2010

Rok biblijnego życia

Pan A.J. Jacobs słynie z dosyć niecodziennych pomysłów: niedługo po zakończeniu eksperymentu, polegającego na przeczytaniu całej Encyklopedii Britanniki, postanowił spędzić jeden rok kierując się wyłącznie zasadami zawartymi w Biblii. Skrupulatna lektura, zarówno Starego, jak i Nowego Testamentu, zaowocowała spisaniem około siedmiuset zasad, których Jacobs przyrzekł sobie przestrzegać. Niezależnie, czy było to przyczepianie frędzli do ubrań, czy też kamienowanie grzeszników. Zaś opis całego doświadczenia wraz ze swoimi wnioskami i odczuciami, postanowił opublikować w postaci książki.
Co ciekawe, Jacobs osobą religijną nigdy nie był, tym bardziej interesujące są spostrzeżenia agnostyka, który musi dąć w róg ku chwale boga, czy też powstrzymywać się od dotykania swojej żony, w trakcie jej okresu. Powoli, wraz z rozwojem nietypowego eksperymentu i spotkaniami z przeróżnymi osobami, Jacobs zaczyna dostrzegać sens w tych, nawet najbardziej zwariowanych przykazaniach, a jego życie nieco się zmienia. O zmian czysto zewnętrznych: dziennikarz przestaje się golić, zaczyna nosić białe szaty; po te sięgające nieco głębiej, których rezultatem jest np. rezygnacja ze złośliwego wyśmiewania innych w swoich artykułach.



Nie wszystkich przekonać może stopniowa przemiana duchowa autora, niektórym pewne jej elementy mogą się wydać bardzo powierzchowne, tak samo jak pewne wybiegi amerykańskiego dziennikarza, czynione by obejść nakazy biblijne np. obsypanie starego zbereźnika kamyczkami.
Z drugiej jednak strony jest coś ujmującego w całej drodze, jaką przeszedł Jacobs; w jego gruntownych przygotowaniach do całego przedsięwzięcia. Fantastyczne są też spotkania z przeróżnymi indywiduami, w rodzaju pana sprawdzającego „koszerność” ubrań, czy też niesławnego wujka, religijnej zakały rodziny. Interesujące jest również drugie tło, w postaci biednej małżonki, która borykać się musi z mężem opętanym projektem, wymagającym od niego, by zarósł jak dzikus i malował futrynę drzwi krwią baranka (no tak właściwie to sosem do pieczeni…).
Eksperyment Jacobsa, to nie tylko jego spostrzeżenia, to także kulisy świata, nieznanego przeciętnemu czytelnikowi. Dziennikarz wprowadza nas w nieznaną krainę amerykańskich Amiszów, ultraortodoksyjnych Żydów, a także kulisy wielkiego międzynarodowego projektu…hodowli idealnie czerwonej krowy. Czy faktycznie podążanie za zasadami czerpanymi z Biblii sprawiło, że autor stał się człowiekiem spokojniejszym czerpiącym więcej radości z życia? Tym nieco sceptyczniej podchodzącym do tego typu inicjatyw, pozostaje dobra zabawa z lektury dowcipnej książki, pełnej anegdot i ciekawostek.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Herbata dobra na wszystko...



Literatura kobieca”, to hasło bardzo pojemne i przez to mocno mylące. Najzwyklejsze romansidła, powieści obyczajowe i skomplikowane historie psychologiczne- to wszystko podpada pod ten, jakże uniwersalny, termin. Zazwyczaj wystarczy, że autorka jest kobietą i pisze o kobietach. W ten sposób do jednego worka pakujemy D. Steell i M. Atwood… Optowałabym za zniesieniem tego terminu, który zazwyczaj kojarzy się mocno niepochlebnie, a książka z tak przyczepioną etykietką umyka tym bardziej „wyrafinowanym” czytelnikom.

„Na domiar złego” nie znalazłoby uznania wśród wielbicielek łzawych historii, koniecznie jednak z happy endem, najlepiej w postaci ślubu pary głównych bohaterów.

Cała recenzja na:
http://www.dlalejdis.pl/artykuly_kultura/75-recenzja/4398-herbata-dobra-na-wszystko

wtorek, 20 lipca 2010

Smętny księgarz...

Wystroiłam se wystawę, żeby było letnio, wypoczynkowo, urlopowo itd. Potem przez cały dzień odpowiadałam na pytanie: po ile jest ta piłka plażowa?

Ciekawe, czy gdybym położyła współpracownika na owej wystawie też znalazłby się jakiś chętny???

Chyba,że to podpowiedź od losu, czym tak naprawdę powinnam handlować w mojej małej mieścinie...

niedziela, 11 lipca 2010

Teorie spiskowe kontra Szekspir



Dwóch mężczyzn: Erlend Loe i Petter Amundsen. Pierwszy, to norweski pisarz
i scenarzysta, drugi jest prawdziwym człowiekiem renesansu: parającym się sprzedażą żelatyny, nauką narciarstwa, grą na giełdzie i organach. Czternaście spotkań i dosyć kontrowersyjna teza, udowadniana mozolnie przez kilkaset stron: w pierwodrukach dzieł Szekspira zostały zakodowane informacje, z których wynika, iż takowy dramaturg nie istniał, a autorem wszystkich arcydzieł sztuki dramatycznej był Francis Bacon. Co więcej, zdekodowanie tych wskazówek doprowadzić może do skarbu zakopanego w latach 20 - tych XVII wieku na wyspie Oak, u wybrzeży Nowej Szkocji.
Jakie inne odkrycia przyniosły spotkania konsultanta w Norweskim Funduszu Filmowym,
z pasjonatem F. Bacona? Odpowiedzią jest książka, będąca zapisem rozmów obu panów, posiadająca nieco barokowy tytuł: „Organista, Szekspir, przeklęta wyspa i legendarne rękopisy”.
„To mi trochę trąci ekstrawagancją, żeby się wyrazić delikatnie” powiada Erlend, ale daje się ponieść entuzjazmowi i pasji Petera, który do swoich odkryć doszedł bardzo żmudną drogą tropienia błędów, literówek, czy tez akapitów w pierwodrukach Szekspira.
Amundsen nie jest pierwszym, który wątpi w istnienie geniusza dramaturgii angielskiej i jak wielu innych przed nim, doszukuje się ukrytych znaczeń w pojedynczych zdaniach, czy literach sztuk, by móc ujawnić prawdziwego twórcę tychże.
Niemiłosiernie pobazgrane przez organistę rękopisy ujawniły „szokującą” prawdę, którą ten postanowił ogłosić światu: „Chciałem tylko podzielić się z innymi wspaniałymi odkryciami. Chciałem pokazać światu, jaki może być fantastyczny. I że epoka przygód jeszcze nie jest za nami”.
To, czy mu uwierzymy, wydaje się kwestą drugorzędną: fascynująca jest natomiast wędrówka, której podejmujemy się podążając za słowami Petera, którego skomplikowany tok rozumowania przyprawia czasami o ból głowy. W niektóre miejsca w pierwodruku wpisane są figury geometryczne, więc organista z zapałem liczy wartości kątów, stosunki długości boków. Szaleństwo? To dopiero początek – na scenę wkraczają bowiem konstelacje gwiazd, a są one niezmiernie ważne, gdyż wyznaczają mapę do skarbu. Niestrudzony Peter czerpie kolejne teorie z „Biblii”, symboliki kabały, wolnomularstwa i różokrzyżowców, a nawet kart tarota. Wbrew pozorom, to wszystko układa się w jasny i logiczny wywód, którego śledzenie nie powinno nastręczać nam trudności.
Lekturę może utrudniać nieco fakt, iż całość spisana jest w formie wywiadu. Czytelnicy spodziewający się akcji w stylu „Kodu Leonarda…” mogą być zawiedzeni statyczną formą „Organisty”. Jednak ta forma zdaje egzamin, pozwalając jednej stronie na wyrażanie wątpliwości, a drugiej na obronę swoich tez. Powoli, między rozmówcami, nawiązuje się nić sympatii, a rezerwę zastępuje ciekawość i zrozumienie. Stajemy się świadkami wymiany myśli dwojga ludzi, powolnego budowania więzi między pełnym pasji „szaleńcem” i pełnym wątpliwości realistą. To także historia namiętności, którą można zarażać innych, nawet tych najbardziej sceptycznych. Ja dałam się porwać, nie tyle postawionej tezie, co właśnie pasji jej twórcy. Lektura „Organisty” była świetną, choć niełatwą rozrywką. Również z powodu pięknego wydania książki: szczególnie urzekają reprodukcje stron pierwszego folio. Ale otrzymujemy także reprodukcje obrazów, rzeźb, map nieba, czy też zdjęcia z wyprawy na wyspę Oak, częściowo umieszczone na osobnych, kolorowych wkładkach. Naprawdę godna polecenia książka.

wtorek, 29 czerwca 2010

Szefowo, a papier do drukarek macie?

Zawsze chciałam mieć księgarnię, snuć się leniwie między półkami i poprawiac wystające poza przepisową linię brzegi książek. Prowadzić wyrafinowane dysputy z czytelnikami, którzy przychodziliby po Dostojewskiego, Eco, czy też najnowsze dzieło Le Clezio. Taaaa….

Od tygodnia jestem kierownikiem, chciałam mieć swoja księgarnię? Mam… Siedem dni użerania się z papierkową robotą, druczki, maile, zamówienia. Telefony z „góry” i do „góry”, gorączkowa wymiana maili, poznawanie nowego miejsca, nowych ludzi, nowego rynku. Szkolenia na których ciągle pada słowo „wyniki”, nauka kreślenia tabelek i wpisywania w nie życia księgarni. Nigdy bym nie pomyślała, że grafik robi się z kodeksem pracy, kalkulatorem i obłędem w oczach!

A gdzie miejsce na książki? Dopieszczanie księgozbioru, który powinien by wizytówką mojego miejsca pracy, przekładanie źle zaszeregowanych egzemplarzy…Ograniczona wyliczonymi minutami, tabelkami, wykresami, miotam się bezładnie i zaczynam tracić radość z awansu…Tylu przekleństw nie wysłałam w ekran komputera od czasu pisania pracy magisterskiej…

A potem przychodzi klient, patrzy na mój identyfikator i zadaje pytanie o ten nieszczęsny papier…

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Pan z kabaretu


Edward Dziewoński wielu osobom kojarzy się wyłącznie z kabaretem „Dudek”, bądź też , co jest o wiele gorsze, z jednym zaledwie skeczem…A przecież była to postać niebywale barwna: wspaniały konferansjer, doskonały aktor, nie tylko komediowy, ale także dramatyczny. Dyrektor teatru „Kwadrat”, reżyser, pedagog, organizator wielkich przedsięwzięć. Po prostu Dudek…
Syn i wnuk aktora dokonali selekcji materiału gromadzonego przez samego Dziewońskiego i tak powstała książka „Dożylnie o Dudku”, zawierająca bardzo bogaty materiał faktograficzny: nie tylko zdjęcia ale także wstęp konferansjerski z pierwszego programu kabaretu Dudek, a nawet scenariusz będący kontynuacją przygód Dzidziusia Górkiewicza.
Każdy rozdział, to wspomnienia jednej osoby: przyjaciela, kolegi- aktora, bądź kogoś z rodziny. Lista, tych którzy wspominają/wypominają jest zgoła imponująca: Irena Kwiatkowska, Ewa Wiśniewska, Gabriela Kownacka, Danuta Szaflarska, Wojciech Młynarski, Tadeusz Konwicki, Janusz Gajos, Alina Janowska i wielu innych…Z ich opowieści wyłania się portret dosyć specyficznego człowieka: doskonałego showmana, mężczyzny z ogromnym poczuciem humoru i doskonałym wyczuciem estrady. Kapitalnego kolegi i wiernego przyjaciela, wyrozumiałego dyrektora i mądrego reżysera. A przecież jednocześnie Dudek był znanym blagierem, konfabulantem ponad potęgę. Miewał także, jak to określił Tadeusz Konwicki: „dość intensywną ciekawość do pań". I rzeczywiście, lista podbojów miłosnych Dziewońskiego może imponować.
Słabością wielu biografii pisanych przez najbliższych, jest fakt, że za wszelką cenę unika się w nich trudnych tematów, że każdy stara się przede wszystkim mówić dobrze, trwając w przekonaniu, że o zmarłych nie można mówić inaczej. Biografia Dziewońskiego nie jest także wolna od tych mankamentów: większość pytanych, wyraża się o Dudku w samych superlatywach, co po kolejnych stronach staje się nużące. Co gorsza, część tych wspominek, to te same anegdoty, powtarzane przez różne osoby. Na szczęście znaleźli się i tacy, którzy wyłamali się z grona apologetów, przekazując informacje, podając pewne tropy, które mącą nieco wyidealizowany wizerunek bohatera książki. Wojciech Młynarski, wspominając współpracę z Dziewońskim, wiele mówi o tym ile mu zawdzięcza, ale także zdobywa się na pewną smutną refleksję: "Dudka trzeba było po prostu brać takim, jakim był. Dodam tylko, że najbliżsi płacili tego cenę... I tu poproszę o kropkę". Z kolei Alina Janowska prosto z mostu mówi o nadmiernej kochliwości pana Edwarda i tym, że skrzywdził przez nią wiele kobiet.
Nie da się ukryć, że powtarzalność opowiadanych historii oraz zanadto pochlebny ton tychże, są pewnym mankamentem tej książki.
Ale za to ileż w niej pozytywów! Wspomnienia, anegdotki, dykteryjki składają się na niezwykle barwny i wyrazisty obraz pewnej epoki, pewnego pokolenia ludzi, którzy w paskudnych czasach potrafili się dobrze bawić i oferować trochę tej radości innym. To nie tylko portret jednego aktora. To także liczne opowieści o tworzeniu teatru bezpośrednio po wojnie, oraz w czasach komuny. O walce z cenzurą, o trudnych początkach Teatru Telewizji, o odchodzącej już epoce ludzi, którzy umieli rozśmieszać bez uciekania się do prymitywnych żartów i jednoznacznych skojarzeń. Niewątpliwie ten aspekt biografii Dziewońskiego jest dla mnie najcenniejszy, nie jako bezpośrednia opowieść o jednym człowieku, ale jako dokument o czasach, które niestety się skończyły. Czasach kabaretu wymagającego od widza nieco wysiłku, tworzonego przez ludzi inteligentnych, ludzi, którzy: „wiedzieli gdzie trzeba przykręcić, co trzeba poruszyć, żeby ten mechanizm artystyczny funkcjonował". Właśnie: mechanizm artystyczny…

poniedziałek, 14 czerwca 2010

"Ach, jak nam było wesoło"





„Pippi Pończoszanka”, będzie dla mnie zawsze książką przywołującą zapach truskawek, świeżo skoszonej trawy i rozgrzanego słońcem papieru.
Opowieść o rudowłosej dziewczynce dostałam na koniec roku szkolnego, zaczęłam ją czytać na wakacjach u babci. Pochłonęłam jednym tchem (tak samo, jak kilogramy owoców). Potem był czas „Dzieci z Bullerbyn”, przepięknych „Braci Lwie Serce”, niesfornego „Emila”.
Nawet teraz, jako „starsza pani” czasami wracam do książek Astrid Lindgren, za każdym razem chyląc czoła ku jej niesamowitej wrażliwości i ogromnemu poczuciu humoru.
Ostatnio zaczytywałam się malutką książeczką „Od Astrid do Lindgren” i postanowiłam odświeżyć znajomość jednej z piękniejszych biografii, jakie zdarzyło mi się czytać.

Margareta Stromstedt uczciła swoją bohaterką biografią ciepłą, mądrą i wnikliwą. Bogato ilustrowaną cytatami z książek Lindgren, ale także z faktami historycznymi, socjologicznymi. Ciekawie potraktowany jest tutaj zwłaszcza wątek feministyczny, dosyć mocno zaznaczony w kilku rozdziałach. Nietrudno przecież dostrzec, że jej bohaterki całkowicie przekraczają ograniczenia tradycyjnie przypisywane płci niewieściej. Madika, Ronja, Pippi- wszystkie wspinaj się na drzewa, skaczą po dachach i siłują się na rękę. Bohaterki takie, jak grzeczna i słodka Lisa zdecydowanie stanowią mniejszość wśród postaci dziewczęcych wykreowanych przez pisarkę.

Z biografii wyłania się portret silnej, niezależnej kobiety, która w latach 30 XX wieku potrafiła nie ugiąć się pod ciężarem samotnego macierzyństwa, samotnie stawiając czoła trudnościom z nim związanym. Wielkiej apologetki dzieciństwa, z wszystkimi jej cieniami i blaskami. Każdorazowa lektura powieści Lindgren, to zanurzenie się w magiczną krainę dzieciństwa, wspomnienia wspólnych zabaw i poczucia bezpieczeństwa.







„Istnieją dorośli, którzy nigdy nie zerwali z własnym dzieciństwem lub tez z samymi sobą, jako dzieckiem. Dla nich dzieciństwo jest nadal zmysłową i konkretną teraźniejszością (…)Niekiedy można spostrzec owych pogodnych ludzi, którzy nigdy nie zerwali łączności ze światem dzieciństwa (…)To dziecko, którym kiedyś byli jest nieustannie obecne: w szczerym spojrzeniu, w łamiących konwencje wyborach, w śmiechu”.

Najlepsi autorzy książek dla dzieci, to tacy, którzy nigdy nie utracili tej wrażliwości.

niedziela, 6 czerwca 2010

Kozioł ofiarny


Są książki, które się nie zestarzeją nigdy – tak jest, między innymi, z „Carrie” Kinga. Motyw prześladowania, gnębienia kozła ofiarnego to wątek, który istnieć będzie, póty istnieć będzie ludzkość.
Temat nośny, nic dziwnego, że sfrustrowany nauczyciel – dorabiający sobie do pensji w pralni - bohaterką swojej debiutanckiej książki, uczynił właśnie wyrzutka; dziwaczną licealistkę, stały obiekt kpin i zaczepek. Carrie White to brzydka i nieciekawa dziewczyna. Nie jest buntowniczką, czy też ironicznym komentatorem licealnej rzeczywistości, w rodzaju Darii z serialu animowanego. Zdecydowanie nie jest dziewczyną, która ze swojej inności uczyniła atut, buntując się przeciwko skretyniałym regułom, jakie zawsze rządziły światkiem szkolnym. Nie, to naprawdę stereotypowa „szara myszka”, która początkowo nie budzi żadnej sympatii nawet w czytelniku. Zahukana dziewczyna, której pozycji społecznej nie pomaga fakt, że posiada zdziwaczałą matkę, dewotkę religijną o radykalnych poglądach na religię i wychowanie własnego dziecka.
Od jednego okrutnego żartu do drugiego -przebiega sobie beznadziejna egzystencja Carrie, przerywana z rzadka gwałtowniejszymi wybuchami matki. Czytelnik, obeznany z mitami kultury popularnej czeka na zmianę, zna wszak filmy i książki o brzydkim kaczątku, które za sprawą jakiegoś zdarzenia zmienia się w łabędzia. Ileż to filmów nakręcono o nieatrakcyjnych dziewczątkach, które zostają królowymi balu, prawda? W paskudnym, szarym świecie Carrie także jest miejsce na marzenia o balu licealnym, który mogłaby spędzić w ramionach swego księcia z bajki, szkolnego przystojniaka.
Momentem przełomowym w życiu Carrie okazuje się być moment, w którym dziewczyna dostaje okresu. Wtedy budzą się w niej zdolności telekinetyczne, a to nie wróży najlepiej…King pozwala nam jednak na chwilkę uwierzyć, że wszystko skończy się dobrze, Kopciuszek udaje się na bal w pięknej sukni, gdzie zostaje Królową balu. Jednak zamiast szczęśliwego zakończenia- czeka nas zemsta upokorzonej dziewczyny, której moc wyrywa się spod kontroli w ataku szału, sprawiając dręczycielom krwawą łaźnię…
„Carrie” nie jest doskonała, to debiut i czasami ten fakt jest dosyć widoczny, nawet przy wszystkich zdolnościach rzemieślniczych Kinga. Zbytnie pofolgowanie sobie w krwawym finale, nierzadko przerysowane sylwetki bohaterów, czy też przesadne próby urealnienia opowieści (poprzez dodawanie szczegółów, takich jak rodzaj gumy, żutej przez postacie) – to wszystko jednak nie psuje przyjemności płynącej z lektury.
Miłośnicy twórczości Kinga mogą być tylko zaskoczeni znikomą objętością książki, wszak wielostronicowe fabuły to domena „Króla horrorów”. Jednak niewielka objętościowo pozycja jest prawdziwym koncentratem, kwintesencją pisarstwa tego autora. Wszechwiedzący narrator uzyskał wsparcie w postaci fragmentów z fikcyjnych gazet, książek, czy też zapisków z dziennika i notatek prasowych, co przyczynić się miało do urealnienia całej opowieści. Jak zwykle pojawiają się dzieci, problemy związane z konfliktami na linii dziecko – dorosły, a także młodzieńcze jeszcze widzenie świata. Nie zabrakło także maniaków oraz sennej małomiasteczkowej atmosfery. Carrie nie mieszka jeszcze w Castle Rock, mieścinie już kultowej dla fanów Kinga, lecz w wymyślonym Chamberlain, które ma już jednak cechy właściwe dla małych społeczności amerykańskich. Śliczne amerykańskie dziewczątka i ich podłe pomysły, przystojni sportowcy bijący słabszych i pobłażliwi nauczyciele, bardziej sfrustrowani, niż spełnieni – prawdziwy obraz amerykańskiej prowincji, z jakim sam autor wielokrotnie się spotykał, najpierw jako uczeń, potem jako belfer.
Bez przesadnego dydaktyzmu, unikając moralizowania King każe nam się zastanowić nad istniejącą wszędzie instytucją szkolnego popychadła i ewentualnych następstw takiego stanu rzeczy.

poniedziałek, 24 maja 2010

A Ty jak kochasz swoje książki?

Przez następnych trzydzieści lat dojrzewała we mnie świadomość, że tak jak człowieka można kocha na więcej, niż jeden sposobów, tak istnieje więcej, niż jeden sposób kochania książek. Pokojówka wierzyła w miłość dworską. Fizyczna istota książki była dla niej święta, jej forma nierozdzielna z treścią: kochanek winien jej platoniczne uwielbienie i szlachetne, acz z góry skazane na niepowodzenie wysiłki zachowania po wieczne czasy stanu nieskalanej czystości, w jakim książka opuściła księgarnię. Rodzina Fadimów wierzyła w miłość zmysłową. Dla nas święte były słowa książki- ale służące im papier, tkanina, karton, klej, nici i farba drukarska stanowiły zaledwie naczynie, i wolno było obchodzi się z nimi tak rozpustnie, jak dyktowała żądza lub pragmatyzm, bez obawy popełnienie świętokradztwa. Bezlitosne używanie nie świadczyło o braku szacunku, lecz o zażyłości.
Anne Fadiman „EX libris. Wyznania czytelnika”

Cóż…zdecydowanie należę do pierwszej kategorii czytelników, nad czym niestety boleję. Nieskazitelny stan mojego księgozbioru napawa mnie dumą, ale czasami też lekkim wstydem: na kiego grzyba mi tony książek, po których nie widać śladu czytania? Normalnie jestem niepoprawnym bałaganiarzem, ale książki mam poukładane tematycznie, na żadnej nie ma śladu podkreślenia, wszystkie moje uwagi porobione są na żółtych, samoprzylepnych karteczkach…delikatnie przyklejonych do stron. Zaginanie stron zamiast włożenia zakładki? Nie do pomyślenia! Znajomi wiedzą o mojej lekkiej paranoi, przyjaciółka kiedyś z własnej woli odkupiła mi pożyczoną książkę, kiedy zorientowała się, że zanotowała swoje przemyślenia na marginesie…ołówkiem…Tak, jestem psychopatą...

czwartek, 13 maja 2010

Wszechwiedza księgarza

Wiara w moc księgarza jest wielka. Coś każe mi podejrzewać, że w mniemaniu przeciętnego klienta dysponuję wszechmózgiem, który nie tylko pozwala mi odczytywać tytuły pożądanych książek na podstawie numeru buta, ale także pamiętać, co dana osoba kupiła w zeszłym roku w księgarni na rynku w Krakowie (żeby nie było wątpliwości-nie pracuję w takowej i nigdy nie pracowałam).
Inaczej się nie da wytłumaczyć następujących rozmów, przeprowadzonych przeze mnie i moich współpracowników:

-Wie pani, ja tutaj ostatnio kupiłam taką książkę, taki kryminał, no i chciałam teraz drugą część, no tego kryminału, co kupiłam ostatnio
- Ale co to był za kryminał?
- No, nie pamiętam, ale ma drugą część chyba
- A pamięta pani autora? może bohatera, tytuł, wydawnictwo ?
- No nie, ale to kryminał był..

-Dzień dobry, ja poproszę książkę tego pana, co go teraz w radio (sic) czytają
-eeeeeeeeeeeee….

-Żona tu wczoraj kupowała książkę i jej się podoba, to ja proszę tego autora coś jeszcze.
-A co to była za książka? (pytanie zadane z niemal stuprocentową pewnością, co do odpowiedzi).
- Nie pamiętam, ale ona tu wczoraj była, taka blondynka.
-…………………….

-Dobry, ja chciałem podręcznik do geografii (powiada młodzian z lekką kępką zarostu, dużą porcją pryszczy i gumą do żucia pracowicie międloną w ustach)
-Dzień dobry, która klasa? Jaka szkoła? Które wydawnictwo? Tytuł?
- No pierwsza gimnazjum przecież (mlask, mlask)
- A tytuł znasz? (dodam, że rozmowa toczy się w okolicach grudnia, czyli rzeczony młodzian miał trochę czasu, by się podręcznikowi przyjrzeć, choćby na ławce obok)
- Nooooooooo…(mlask, mlask) taka pomarańczowa chyba…
- (Hamując ochotę walnięcia młodziana encyklopedią szukam „pomarańczowej” książki i pokazuję)
- Nooooooooo, ja chciałem tylko o cenę zapytać (mlask, mlask)

I mój „ulubiony” rodzaj klientów: zazwyczaj są to panie w średnim wieku, dosyć samokrytycznie podchodzące do swojej osoby:
- Hihihihi (cieniutkim głosikiem) pewnie nic pani to nie powie, ale czytałam o takiej książce, takiego młodego autora
- (Uprzejma cisza i znak zapytania na mojej twarzy)
- Hihihihihi, taki młody autor napisał teraz książkę i czytałam jej zapowiedzi, ale zupełnie mi z głowy wyleciało, jak się nazywa ta książka
- A autor?
- Hihihihihi, jakoś też nie zapamiętałam
- Może coś więcej o tej książce mi pani powiedzieć? (ciągle z uprzejmym wyrazem twarzy)
- Hihihihihih, pewnie pani pomyśli, że jestem głupia (moja droga pani...) ale nic nie pamiętam
- (Z mojej strony wymowna cisza)
- Hihhihihihi, to ja wrócę, jak sobie przypomnę

Ludziska drogie, to naprawdę nie brak dobrej woli z naszej strony! Ale jakim cudem mamy pamiętać Wasze zakupy sprzed roku, zwłaszcza dokonane w innej księgarni? Kolor okładki także niewiele nam mówi, zwłaszcza, gdy okazuje się, że pomarańczowy, to tak naprawdę ciemny brąz

poniedziałek, 10 maja 2010

Smutna pani


Pierwsza biografka Billie Holiday popełniła samobójstwo, pozostawiając po sobie ogromny i nieuporządkowany materiał faktograficzny: relacje przyjaciół, wywiady z ludźmi znającymi artystkę nawet tylko przelotnie, wycinki prasowe, dokumentację szpitalną i sądową. Julia Blackburn wykorzystała to archiwum, jako punkt wyjścia do stworzenia własnej opowieści o wielkiej piosenkarce.
Z relacji przyjaciół, muzyków, sąsiadów, policjantów nie wyłania się jeden spójny obraz piosenkarki- autorka biografii pozwala każdemu ze świadków przemówić, z osobna. Te wszystkie głosy ukazują wiele twarzy piosenkarki, jak gdyby nie było jednej Billie Holiday, lecz kubistyczna, różnorodna postać, mieniąca się wieloma odcieniami. Każdy może złożyć własną wersję losów artystki- zdecydować samemu, czy chce ją zapamiętać, jako nieszczęśliwą samotną kobietę o wielkim sercu. A może ordynarną, wiecznie przeklinającą pijaczkę i narkomankę? Lub spróbować scalić te dwa wizerunki w jeden.
Biografka po kolei oddaje głos ludziom, przez których życie przewinęła się piosenkarka- z taką samą uwagą wysłuchując kolegi z dzieciństwa, burdel- mamy, czy też drugiego męża Billie.
Relacji jest dużo, niektóre sprzeczne ze sobą, niektóre jednomyślne w pewnych kwestiach.
Z wszystkich jednak wyłania się przerażający obraz samotnej kobiety, która nie potrafiła dać sobie rady ze swoim talentem, ze swoim życiem…
Uzależniona od alkoholu, narkotyków i nieodpowiednich mężczyzn; bita, upokarzana i wyzyskiwana przez wielu „przyjaciół”. Wychowywana wśród prostytutek i ich alfonsów, znała tylko ten jeden model relacji kobieta- mężczyzna, i tylko na takiej zasadzie koegzystowała ze swoimi kolejnymi „partnerami”. Naiwna jak dziecko i jak dziecko bezradna w wielu kwestiach życiowych, była jednocześnie w pełni świadomą bojowniczką o prawa czarnoskórych.
„Umiała tylko śpiewać. Jedynie to ją naprawdę uszczęśliwiało.” Niezwykle muzykalna, kochała operę, co dziwiło tych, którzy uważali ją za niewychowaną prostaczkę. Otoczona ludźmi nagminnie ją wykorzystującymi: „Każdy czegoś od niej chciał. Ściągała to na siebie”. Wiecznie w tarapatach finansowych, mimo, że jej płyty wspaniale się sprzedawały: ciągle okradana i naciągana na „pożyczki”.
Billie Holiday przeszła długą i trudną drogę: od dziewczyny prostytuującej się za kilka dolarów- do artystki w niebieskim futrze za kilkanaście „kawałków”. Jej przemiana została szczegółowo opisana przez biografkę, która także nie poskąpiła czytelnikowi szerokiej panoramy społecznej ówczesnej Ameryki: rasistowskiej i z pogardą traktującej śpiewające czarne kobiety. Znajdziemy tu, nie tylko opis Harlemu w latach trzydziestych, ale także rozdział o pracy agentów do spraw narkotyków, którzy z upodobaniem nękali piosenkarkę.
Te szczegóły mają niewątpliwie walor dokumentalny i przybliżają czytelnikowi realia epoki.
Szkoda tylko, że konstrukcja całej książki staje się po jakimś czasie nużąca- każdy rozdział jest szczegółową relacją jednego z rozmówców Blackburn, po jakimś czasie natłok informacji powoduje, że przestajemy ich od siebie odróżniać.
Autorka rzadko też starała się bardziej szczegółowym śledztwem, doprowadzić do weryfikacji pewnych faktów, ograniczając się w zamian jedynie do ich przytoczenia. Przez co otrzymaliśmy, ciekawy wprawdzie, ale dosyć niejednorodny kolaż wielu otwartych kwestii i pytań bez odpowiedzi. Braki mi też było jakiejś szerszej analizy fenomenu twórczości Billie Holiday, to wszystko jednak nie kładzie się zbytnim cieniem na całości książki, która jest niewątpliwie udaną próbą ukazania trudnego życia „Pierwszej Damy jazzu”.

środa, 5 maja 2010

Inaczej o wampirach


Dziś prawdziwych wampirów już nie ma. Krwiożercze istoty, którym nie można było jednak odmówić jakiejś złowrogiej atrakcyjności, zostały wyparte przez mdłych bohaterów o śnieżnobiałych zębach i czystych serduszkach. Wystarczy wstąpić do księgarni i obejrzeć nowości wydawnicze: "Naznaczona", "Jak poślubić wampira milionera", "Pamiętniki wampirów", to zaledwie kilka tytułów oferujących nam ugrzecznioną wizję wampiryzmu. Obecne pokolenie łagodnych krwiopijców, gremialnie występujące w najnowszych książkach i filmach, nie pasożytuje na ludziach oraz nie morduje dla zabawy. O nie, wszyscy oni grzecznie chodzą do szkoły, bądź pracy, pięknie wyglądają w modnych ciuchach, niektórym zdarza się nawet błyszczeć w świetle dziennym. Nosferatu przewraca się w grobie…

Jestem dosyć otwarta na reinterpretację pewnych archetypów, ale trudno mi się oprzeć wrażeniu, że romans krwiopijcy z kulturą popularną, nie wyszedł temu pierwszemu na dobre. Trudno mówić o abiektalności tego gatunku, gdy jego ogół pije sztuczną krew, uczy się w liceum i namawia swoje sympatie do pozostawania w czystości! Gdzie się podział ten dreszczyk, gdy na ekranie bladolicy mężczyzna wbijał zęby w odsłoniętą szyję jakiejś piękności?

Chyba nie tyko ja odczuwam tęsknotę za Dziećmi Nocy w starym, porządnym stylu. Autor "Nekrofikcji" w jednym z wywiadów wyraził ubolewanie z powodu, iż: " (…) po nieszczęsnym "Zmierzchu" wampir stał się wręcz pieszczochem gimnazjalistek i gospodyń domowych. Trochę mi go szkoda. Nie zasłużył na tak podły los".

Praca doktorska Ciećwierza jest analizą mitu wampira, nazywanego przezeń wymiennie pasożytem, w kulturze popularnej, przy okazji będąc także próbą dowartościowania literatury fantasy. Autor odrzuca na wstępie wszelkie horrory, koncentrując się jedynie na fantastyce, nad czym niestety ubolewam, bo Ciećwierz pisze niezwykle interesująco i ciekawa jestem jego wniosków dotyczących także innej literatury.

Całość zaczyna się doprecyzowaniem używanych pojęć, więc czytelnik przebrnąć musi przez "definicyjne uporządkowania" terminów takich jak mit, czy też wzniosłość. Przyznam, że ta część była dla mnie najbardziej męcząca: automatyczne skojarzenia z pierwszym rokiem studiów i wkuwaniem pewnych definicji nie pozwoliły mi się cieszyć w pełni lekturą. Dalej było już zdecydowanie lepiej: krótki zarys ewolucji fantasy, ze szczególnym naciskiem na znaczącą rolę kobiecej twórczości, a także wskazaniem na naturalne podobieństwa między fantastyką, a mitem jako takim.

Fantasy "realizuje funkcje mitologii", głosi Ciećwierz, by przejść do fragmentu poświęconemu samemu pasożytowi. To rozdział w którym autor wskazuje na jego rodowód, z naciskiem na biblijnych rodziców: Kaina oraz Lilith. Ta część wydała mi się najbardziej wtórna, ale być może to wynik niedawnej lektury książki Marii Janion. Trudno jednak, by krótka rozprawa Ciećwierza mogła konkurować z monumentalnym dziełem pani profesor.

Jest tutaj jeszcze miejsce na "omówienie wampira Kantem i Kanta wampirem", czyli w kategoriach opozycji piękno/wzniosłość; a także interpretację historii wampira z perspektywy Camusa i jego człowieka zbuntowanego. Koniec to przekonywujące zestawienie "narracji wampirycznej i narracji postmodernistycznej". Lektura kończy się konkluzją, że współczesny człowiek, żyjący w ponowoczesnym świecie bez Boga i wszelkich wskazówek, jest niepokojąco podobny do wampira właśnie… Całkiem sporo wątków, jak na niecałe 250 stron, prawda?

Chwała autorowi za chęć polemizowania z zamykaniem fantastyki w getcie literackim, za "nieśmiałą próbę jej estetycznego dowartościowania". Każdy głos w tej sprawie, wywodzący się ze środowiska naukowego jest cenny, nawet, jeżeli czasami zmienia się w głośne pokrzykiwanie na polskich krytyków literackich. Przydałoby się też nieco powściągliwości w ferowaniu wyroków skazujących literaturę głównego nurtu na wymarcie, bądź też nieco bardziej wyważone opinie dotyczące współczesnej sztuki: naprawdę nie można sprowadzać wszystkich dokonań artystów XXI do podwieszania się na hakach, czy obrzucania odchodami.

Pragnęłabym poszerzenia niektórych wątków, na przykład fragmentu o feminizacji fantastyki, gdzie zadowolić się musiałam jedynie zarysowaniem problemu. Do pełni szczęścia zabrakło mi także większej ilości przykładów literackich i filmowych: te zaprezentowane przez Ciećwierza powtarzają się w kolejnych rozdziałach do znudzenia. Rozumiem, że rezygnacja z horrorów wymusiła niejako na autorze ograniczenie bibliografii, ale momentami odczuwałam pewien niedosyt.

Sprowadzenie wampira do pewnego tropu interpretacyjnego, pozwalającego na wnikliwą analizę kondycji człowieka ponowoczesnego i jego kultury, to pomysł naprawdę frapujący. Tym lepiej, jeżeli przy okazji dokonuje się próby dowartościowania fantastyki. Aż strach pomyśleć, że rośnie nam pokolenie czytelników dla których wampir to piękny uśmiech, czarujące maniery i pretensjonalne imię. Ciećwierz wraca do początków tej czarującej i niebezpiecznej rasy, przypominając nam, że wampir był zawsze usposobieniem najgorszych ludzkich koszmarów, a nie tylko marzeń o nieśmiertelności.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Pan od horrorów


Mort Castle jest autorem, któremu zawdzięczamy prozę jednocześnie bardzo piękną, ale także przygnębiającą i mroczną. To twórca, który umiejętnie miesza ze sobą grozę, wzruszenie i humor, z zaangażowaniem politycznym i umiłowaniem jazzu. Taka mieszanka rzuca czar na czytelnika, długo pozostawiając go pod wrażeniem przeczytanych słów. Czasami trudno oprzeć się odczuciu, że forma jest dla autora istotniejsza niż treść, a niektóre z opowiadań („Tato jest naprawdę bystry”, „Z ojcem w Zoo…”) są zaledwie dodatkiem do puenty. Nie zmienia to jednak faktu, że obcowanie z twórczością prawdziwego mistrza słowa jest autentyczną przyjemnością.
W centrum jego prozy stoi zawsze człowiek - to jego tęsknoty, lęki i pragnienia, nieraz budzące nasze przerażenie, poznajemy. Krytycy, dzięki temu humanistycznemu podejściu, nazywają autora Dickensem literatury grozy. Czy słusznie? To porównanie wydaje mi się nieco na wyrost. Jeżeli miałabym go już z kimś porównywać, byłby to William Faulkner: ze swoim umiłowaniem ponurej amerykańskiej prowincji
i twardymi bohaterami o skomplikowanym wnętrzu.
”Księżyc na wodzie” jest sumą tekstów, w których nie ma potworów, nawiedzonych domów, ani wampirów. Opowiadania są mocno osadzone w naszej rzeczywistości, a bohaterowie, to zwyczajni ludzie: sklepikarz z podłej dzielnicy, górnik, czy muzycy jazzowi. To zwykły świat, ale dzieją się w nim niezwykłe i przeważnie okrutne rzeczy. Zło nie przyjmuje jakiejś nadnaturalnej postaci, tylko czyha w człowieku i tutaj dostrzegam podobieństwo z twórczością Kinga, który także nośnikiem wszelkiego zła zazwyczaj czyni ludzi. U obu twórców przeciętny obywatel potrafi przeobrazić się nagle w monstrum, u obu także sceną wydarzeń jest przeważnie amerykańska prowincja. Jednak Castle jest dużo subtelniejszy w stosowanych środkach artystycznych. Nie uświadczymy u niego długich i krwawych scen, epatowania makabrą.
Autor jawi się jako smutny obserwator współczesnej rzeczywistości, który na kilku stronach potrafi ukazać nam całe okrucieństwo i piękno świata, w którym żyjemy, z przewagą okrucieństwa rzecz jasna. Wiele z tych opowiadań trudno umiejscowić w czasie, ale zawsze mają jedną cechę wspólną: ukazują świat samotnych ludzi i zamierających uczuć; to spowite dymem papierosowym i oparami lejącego się alkoholu miejsce, w którym ludzie szukają ucieczki w narkotykach i przemocy.
Są tutaj opowiadania wyróżniające się – niosące odrobinę optymizmu i wiary w człowieka np. „Kasztanowy Jim w Egipcie”, czy też przejmujące „Altenmoor, gdzie tańczą psy.”
Jednak ton zbiorowi nadaje uczucie smutku – sam Castle napisał wszak w „Historii Dani”: „My, faceci od horrorów, umiemy radzić sobie ze wszystkim... oprócz nadziei!”, stąd nie możemy raczej liczyć na szczęśliwe zakończenia. Za to wiele z tych opowiadań ma zakończenia otwarte, co tylko pozwala czytelnikowi domyślać się najgorszego…

niedziela, 18 kwietnia 2010

Nowe spojrzenie na pewnego detektywa


Nick Renninson, autor biografii Holmesa, znany jest z dwóch pasji: zamiłowania do literatury detektywistycznej i epoki wiktoriańskiej. Z ich połączenia powstał dość nietypowy hołd złożony ukochanemu bohaterowi literackiemu autora: książka, która wmawia nam, czytelnikom, iż geniusz z Baker Street żył naprawdę…
Całość jest wciągającą zabawą literacką, to biografia „naświetlająca” m.in. dzieciństwo Holmesa, genealogię jego przyjaźni z doktorem Watsonem, a także dementująca plotki
o homoseksualizmie detektywa. Połączenie informacji zaczerpniętych z powieści Doyle’a, realiów epoki i bogata wyobraźnia Rennisona zaowocowały powstaniem książki, w której trudno oddzielić prawdę od fikcji. Puste miejsca wielbiciel Holmesa wypełnia przeróżnymi dociekaniami i teoriami, z których każda brzmi wiarygodnie
i nie stanowi nadużycia wobec literackiego dorobku Doyle’a. To inteligentna gra, której nie powstydziłby się sam detektyw: dedukcję, analizę, wyciąganie wniosków doprowadził Renninson do perfekcji. Wszystko tutaj brzmi przekonywująco: autor potrafi przytoczyć argumenty przemawiające za faktem, że Doyle w rzeczywistości był tylko agentem literackim Watsona, a sam Holmes miał krótki romans z brytyjskim wywiadem. Co więcej, w tej uroczej zabawie, Renninson posuwa się dalej i wprowadza na scenę autentyczne postacie epoki wiktoriańskiej: królową Wiktorię, Henry’ego Irwinga czy Oskara Wilde’a.
Renninson nie poprzestaje na tym, co powierzchowne, stara się zgłębić charakter Holmesa, stąd wnikliwa analiza nie tylko bohatera, ale także jego czasów. Sam detektyw wymyka się wszelkim uproszczeniom, schematom, jakie narosły wokół jego osoby. Postrzegany zwykle jako ponadprzeciętnie inteligentny samotnik, melancholijnie grający na skrzypcach – na kartach biografii zyskuje nowe oblicze. Targany mrocznymi emocjami zwolennik racjonalnego myślenia, mizogin dążący do ciągłej podniety intelektualnej, ekscentryczny erudyta uwielbiający kpić z innych, zakochany w teatrze, do końca życia uwielbiający przebieranki, a także trenujący boks i szermierkę, odprężający się za pomocą muzyki klasycznej i narkotyków – Holmes z pewnością nie zalicza się do jednowymiarowych bohaterów literackich. Rekonstrukcja biografii detektywa doprowadziła także do stworzenia krótkiego życiorysu jego wiernego towarzysza, tak chętnie przez nas postrzeganego jako poczciwy fajtłapa z wąsami. A przecież warto pamiętać, że Watson był wielkim kobieciarzem, hazardzistą i nie stronił od alkoholu!
Ogromna erudycja i poczucie humoru Rennisona sprawiają, że fikcyjna biografia Holmesa posiada wszelkie znamiona prawdziwego dokumentu, a przy tym zapewnia kilka godzin doskonałej zabawy. Niezwykle barwny styl i wplatanie w opowieść autentycznych anegdot, umilą lekturę nawet tym najbardziej sceptycznie podchodzącym do tego typu biografii.

piątek, 2 kwietnia 2010

A teraz z zupełnie innej beczki-"Dziedzictwo popiołów"

Książka Winera, to pierwsza, tak rzetelna, historia CIA oparta całkowicie na relacjach z pierwszej ręki i licznych materiałach źródłowych.
Tim Weiner jest asem dziennikarstwa amerykańskiego: jako śledczy „New York Timesa” otrzymał w 1988 nagrodę Pulitzera za artykuły dotyczące bezpieczeństwa narodowego.
Z kolei za „Dziedzictwo popiołów” wyróżniono go National Book Award.
Ogrom pracy włożony w zbudowanie kompetentnego opracowania historii CIA robi wrażenie: lektura 50 tyś. archiwalnych dokumentów, dwóch tysięcy wypowiedzi pracowników wywiadu, żołnierzy i dyplomatów oraz trzysta wywiadów przeprowadzonych
z funkcjonariuszami CIA (byłymi i aktualnie pracującymi dla agencji), a także dziesięcioma szefami agencji.
„Dziedzictwo popiołów” ukazuje kompletny i przerażający obraz agencji wywiadowczej, która: „ (…) narodziła się niepełnosprawna. Niestety taka też pozostała”.
Rozłożone na czynniki pierwsze CIA nie prezentuje się okazale: naszym oczom ukazuje się biurokratyczna machina, dysponująca ogromnymi środkami, zżerana przez chore ambicje swoich szefów i niekompetencję pracowników.
Weiner pokazał, jak CIA funkcjonowało za kadencji jedenastu prezydentów – od Trumana aż do George’a W. Busha. Czytamy zatem o powstaniu CIA w latach czterdziestych, o okresie zimnej wojny i upadku komunizmu, aż do tragicznego jedenastego września.
Przez większość z tego czasu naczelną zasadą agencji nie było wcale informowanie amerykańskich obywateli o zagrożeniach, jakie im groziły, lecz wywieranie wpływu na prezydenta: „(…) szybko okazało się, że niebezpiecznie jest mówić mu to, czego nie chce usłyszeć. Analitycy CIA nauczyli się nie wychylać i dostosowywać do panujących poglądów. Niewłaściwie interpretowali zamiary i możliwości naszych wrogów, źle szacowali siłę komunizmu i nie potrafili ocenić zagrożenia terrorystycznego.”
Autor pokazuje, jak wiele operacji kończyło się niepowodzeniem i jak wiele agentów CIA poniosło z tego powodu śmierć. Zresztą sam „dorobek” z ostatnich lat wystarczy, by podejrzliwie zastanawiać się: co u licha tak naprawdę robili i robią agenci CIA? Agencji nie udało się zapobiec atakom na WTC i Pentagon, mimo iż były podstawy, by takowe podejrzewać. „Udowodniono” też produkcję broni nuklearnej przez Irak, co zakończyło się zbrojną interwencją, w trakcie której z kolei CIA wykazywało się niekompetencją.
Wcześniej też nie było lepiej: nigdy nie udało się agencji wprowadzić swojej wtyczki na Kreml, podczas gdy Rosja swobodnie infiltrowała szeregi amerykańskiego wywiadu. Do tego doliczyć trzeba także powstawanie tajnych więzień ( w rodzaju tego z Guantanamo) już
w latach 50; współpracę z byłymi nazistami, bądź mafią („ USA były gotowe współpracować z każdym sukinsynem” ) i ocenienie Fidela Castro, jako „nowego duchowego przywódcę latynoamerykańskich sił demokratycznych i antydyktatorskich”. Większość akcji przypominała błądzenie po omacku, a jedyna prawdziwą skuteczną bronią agencji były pieniądze, nie jej agenci. Nic dziwnego, skoro większość z nich podpisywała się pod następującym wyznaniem: „Wielu z nas (…) nie czuło potrzeby, by w działaniach które podejmowaliśmy przestrzegać wszystkich zasad etycznych.”
Czytelnik pozostawiony zostaje z niewesołą konkluzją autora, iż „(…) nasze państwo nie utrzyma się długo jako mocarstwo, jeśli nie zyska oczu, które będą śledziły wydarzenia na całym świecie”.

sobota, 27 marca 2010

Ojciec Alicji w krainie czarów


W kinach Alicja, a ja przypominam sobie biografię Carolla

„Alicja w Krainie Czarów” to jedna z niewielu książek, która przywędrowała z mojego dziecinnego pokoju, na „dorosły” regał z książkami. Nieustająca fascynacja przygodami pyskatej dziewczynki, goszczącej w surrealistycznym świecie, nie skończyła się nigdy. Trwa od momentu, kiedy zetknęłam się po raz pierwszy z twórczością Lewisa Carolla.
Naturalną koleją rzeczy, fascynacja postacią Alicji, przenosiła się na osobę jej literackiego ojca. I tutaj: „Żmirłak okazał się Bubułakiem”…
Natknęłam się na wzmianki o kolekcji zdjęć nagich dzieci i porzuciłam swoje badania życiorysu Wielebnego Charles’a L. Dodgsona, ze strachu przed tym, co jeszcze mogłabym odnaleźć.
W końcu jednak chyba dorosłam do konfrontacji i sięgnęłam po książkę Donalda Thomasa. I nie żałuję…
Przez prawie 500 stron, Thomas snuje opowieść o człowieku, który przez całe życie walczył ze swoimi demonami. Już w pierwszym rozdziale, biograf rozprawia się z tym, co mogłoby rzucać cień na postać Carolla. Nie broni go, to w świetle wszystkich faktów jest chyba niemożliwością, ale stara się pokazać pełny obraz człowieka- ukazać CAŁĄ prawdę:
„U podstaw tej książki legło założenie, że człowiekowi który dał światu takie skarby, jak „Alicja w Krainie czarów”, „Alicja po Drugiej Stronie Lustra i „Wyprawa na Żmirłaka” można wybaczyć wszystko. Ale wybaczyć nie znaczy zapomnieć ani przeoczyć. Nie wydaje się zresztą, by obecnie było to możliwe.”
Komuś, kto nie zgadza się z tym założeniem, radzę nie czytać dalej książki Thomasa, gdyż autor konsekwentnie broni swojej tezy. Pisząc o ciemnych uczuciach ujarzmionych przez intelekt i sumienie Carolla, jego biograf-adwokat , wierzy w niewinność swego „klienta”. Nie jest jednak „adwokatem diabła”, przedstawia wszystkie fakty, które zebrał- nie dokonuje ich selekcji pod kątem przydatności swojej tezy.
Biograf koncentruje się na walce z ciemną stroną, którą codziennie musiał toczyć Caroll.
Pokazuje nam szeroką panoramę epoki, która bardzo długo nie wiedziała, czym jest pedofilia i w której granica wieku dziewczynek wychodzących za mąż, była bardzo niska. Pomimo tego, Dodgson walczył z tym, co wydawało mu się niestosownymi pragnieniami. Była to walka, w której zwycięstwo było tylko połowiczne- świadczą o tym jego przyjaźnie z małymi dziewczynkami oraz dziwne upodobania fotograficzne: „Dzieci traktował, jako łagodzący kompres na swój rozgorączkowany umysł”. Relacje świadków, małych przyjaciółek i ich rodziców- nie odkrywają przed nami żadnych występnych zdarzeń, pomimo tego wrażenie czegoś nieodpowiedniego pozostaje…
Rzecz jasna, nie jest to jedyny wątek poruszany przez biografa. Ta książka, to doskonały dokument z życia epoki- oprócz sylwetki samego Carolla, otrzymujemy także solidną ilość informacji z życia obyczajowego , naukowego i politycznego epoki wiktoriańskiej, która zdaje się być drugą bohaterką książki. Liczne anegdoty, chętnie cytowane wiersze, fragmenty książek- to wszystko składa się na barwny obraz XIX-wiecznej rzeczywistości.
Autorowi udało się pokazać epokę pełną sprzeczności: bardzo konserwatywną i surową, w której jednocześnie kwitła w najlepsze rozwiązłość i przemoc. Epokę pełną pęknięć i paradoksów, taką jak Lewis Caroll: bardzo nieśmiały przeciwnik okrucieństwa wobec zwierząt i wielbiciel książek o przestępczym półświatku. Czytywał poezję, dzieła filozoficzne i książki medyczne o szaleństwie. We własnych dziełach epatował zgryźliwym humorem, wyrafinowanym okrucieństwem i makabrycznymi pomysłami.
„Surowy, nieśmiały, pedantyczny, wiecznie pochłonięty matematycznymi zagadkami, przesadnie troszczący o swoją godność, nieustępliwie konserwatywny w przekonaniach politycznych i teologicznych (…)”.
Nabokov pisał o nim: Lewis Caroll Caroll, gdyż uważał go za pierwszego Humberta Humberta. To samo podejście cechuje wielu badaczy jego twórczości, wykazujących się
wg. Thomsona: „podejrzliwością charakterystyczną dla ponurej kultury angloamerykanskiej, która czuje się niezręcznie w towarzystwie własnych dzieci”. Dla biografa, Caroll był człowiekiem, który przez całe życie balansował na cienkiej granicy: z piekłem pod stopami i niebem nad głową. I miejmy nadzieję, my wielbiciele jego twórczości, że granicy tej nigdy nie przekroczył…