wtorek, 29 marca 2016

Podróżujący między ciałami.


            Zaczyna się całkiem zwyczajnie: nastoletnia Holly ucieka z domy, gdy matka odkrywa jej związek z dużo starszym mężczyzną. Zakochana dziewczyna pragnie zamieszkać z ukochanym, którzy rzecz jasna okazuje się być draniem. Złamane serce tylko potęguje chęć ucieczki z Londynu i tak Holly wyrusza w podróż, która zmieni nie tylko jej życie, ale jak się ostatecznie okaże- losy całego świata.
            Przez przeważającą część książki skazani jesteśmy na domysły, zastanawianie się, kim są wrogowie, a kim sprzymierzeńcy Holly. Czy nasza bohaterka faktycznie jest w stanie przewidywać przyszłość, czy na wskutek traumatycznych przeżyć straciła rozum? Jeżeli tak, to skąd się biorą niecodzienne wydarzenia, jakich dziewczyna jest świadkiem? Autor wrzuca nas w sam środek wydarzeń, których geneza sięga tysiące lat przed rozpoczęciem książki i niczego nam nie ułatwia, pozwalając na snucie przeróżnych teorii, z których te najbardziej szalone okażą się prawdziwe.
            Akcja toczy się nieśpiesznie, Mitchell bardzo dokładnie przedstawia biografie swoich bohaterów, a także wydarzenia, w których przychodzi im brać udział. Daje nam czas, byśmy niektórych polubili, innych znienawidzili, a część przynajmniej postarali się zrozumieć. Pisarz z  iście XIX wiecznym zacięciem przygląda się ludziom, miejscom i wydarzeniom, skrupulatnie je opisując.
W „Czasomierzach” powracają tematy z „Atlasu chmur”: powiązania między ludźmi żyjącymi w różnych czasach i miejscach, oddanie głosu różnym bohaterom, obraz ludzkości dążącej do samozagłady, profetyczna wizja niszczejącego świata, a także odwieczna walka dobra i zła.
Całość podzielona jest na 6 części, z których każda ma innego narratora i rozgrywa się w innym wymiarze czasowym. Fenomenalne jest to, że z każdą częścią mamy wrażenie obcowania z inną książką, tak różnorodna jest stylizacja, język postaci, czy też ich sposób postrzegania świata. Oglądamy rzeczywistość oczyma zbuntowanej piętnastolatki, by za chwilę widzieć ją oczami egoistycznego drania gotowego na wszystko dla własnych celów. Mitchell perfekcyjnie żongluje stylami: historię o dojrzewaniu zmieniając w dramat korespondenta wojennego uzależnionego od adrenaliny, by za chwilę snuć katastroficzną opowieść o zagładzie naszego świata. Każdy z rozdziałów ma perfekcyjnie zarysowane tło społeczne, obyczajowe, a nawet polityczne, a w każdy z nich subtelnie wpleciona jest fantastyka.
Poszczególne części oddalone są od siebie o kilka lub kilkanaście lat i oscylują wokół Holly, dzięki czemu poznajemy jej burzliwe życie. Pierwszy i ostatni rozdział oddają głos naszej bohaterce, spinając klamrą w całość tę niesamowitą opowieść.
Nie jest to proza dla wielbicieli fabularnych fajerwerków i akcji pędzącej na łeb i szyję. Docenią ją za to na pewno miłośnicy pięknego języka, konsekwentnej i przemyślanej kompozycji oraz złożonych bohaterów, ewoluujących na naszych oczach. A także ci, którzy nie traktują wszystkiego ze śmiertelną powagą, gdyż wątki fantastyczne mieszają się tutaj z mocno pulpowymi, które strach poważnie traktować.
Całość, to nadzwyczajna uczta czytelnicza, urzekająca atmosferą i mistrzostwem języka.

czwartek, 24 marca 2016

Wiktoriańskie snoby


„Posiadacz”, to historia o rodzinie będącej uosobieniem bogatego mieszczaństwa epoki wiktoriańskiej, a jednocześnie otwarcie „Sagi rodu Forsyte’ów”, za którą jej autor  otrzymał Literacką Nagrodę Nobla.
            Bohaterowie, to fascynująca rodzina: antypatyczni, pełni słabostek, podejrzliwi, wycofani, nie potrafiący rozmawiać o emocjach. Idealny produkt swojej epoki. Do tego przewrażliwieni na punkcie swojego bogactwa i swojej własności.
            W powieści pozornie nic się nie dzieje: ktoś się zaręczył, ktoś buduje dom na wsi, ciągłe wizyty i rewizyty, plotki, zawiązywanie małych sojuszy. Ale pod tą warstwą XIX-wiecznej ogłady aż tętni od skrywanych emocji: żona, która czuje obrzydzenie do męża, ojciec zmuszony wyrzec się syna, gdy ten postąpił niezgodnie z regułami swojej sfery, zbyt mocno zakochana narzeczona.
            Pewnego dnia wszystko to wybucha z ogromną siłą, katalizatorem staje się romans żony jednego z Forsyte’ów, Ireny, nieszczęśliwie zakochanej w architekcie budującym dom jej męża. Realia epoki, sztywne konwenanse i upiorny charakter rodziny doprowadzają wkrótce do tragedii…
            Drobiazgowe opisy pełne szczególików nie tylko budują rzeczywistość, ale także wypełnione są odautorskimi komentarzami, stanowiącymi nieco złośliwe dopełnienie akcji. Autor nie stara się, byśmy polubili jego bohaterów, lecz maluje ich takimi jacy są: pełni wad, zdolni do okrucieństwa, czasami przerażająco naiwni. Odzwierciedlają wszelkie wady swojej epoki, pełnej hipokryzji i obłudy.
         Galsworthy wspaniale oddał mieszczańskie zakłamanie, stawiając bohaterów na progu wielkich zmian, których symbolem jest najmłodsze pokolenie rodziny swoim zachowaniem wprawiające seniorów rodu w osłupienie. Pojawia się coraz więcej postaci dla których kwestie pozycji społecznej i posiadania schodzą na drugi plan. Ich życie nie jest łatwe, co pokazuje przykład ubogiego architekta, ale zdecydowanie bogatsze od jałowych wieczorów spędzonych na jedzeniu i plotkowaniu.
            Pierwszy tom sagi zaostrza apetyt na więcej. Mistrzowsko oddany klimat epoki, niezwykle lekkie pióro autora, nie stroniącego od złośliwości, demaskujące hipokryzję epoki- to wszystko składa się na wciągającą lekturę, nie tylko dla miłośników wiktoriańskich opowieści.  


piątek, 18 marca 2016

Duchy i demony kontra kiepska fabuła.

Małe miasteczko, a w nim szpital psychiatryczny skrywający mroczne sekrety. Jeżeli dodać do tego jeszcze młodą dziewczynę, która pewnego dnia zaczyna widzieć zmarłych… robi się interesująco.
            Osiemnastoletnia Forest pracuje, jako pomoc w szpitalu, by odłożyć trochę grosza i uciec z ponurego miasteczka, gdzie (pozornie) nic się nie dzieje. Wszystko idzie zgodnie z planem do dnia, gdy nasza bohaterka spotyka na korytarzu męża pacjentki, nieżyjącego od dobrych kilkudziesięciu lat. Co gorsza, to dopiero jeden z „gości”, jacy zaczynają nawiedzać szpital, raz na zawsze zmieniając życie dziewczyny.
            Całość zaczyna się dosyć mocnym akcentem: młody mężczyzna wychodzi na zakupy i nie wraca już do domu, zostaje brutalnie zamordowany przez tajemniczego kaznodzieję, stając się pierwszą ofiarą serii morderstw jakie wkrótce będą miały miejsce w Never w stanie Kentucky.
         Jeżeli chodzi o fabułę, to trudno ukryć, że Susan Vaught korzysta z mocno wyeksploatowanego już sztafażu: szpital psychiatryczny, duchy, tajemniczy przystojniak stojący na rozdrożu między dobrem i złem, dziewczyna widząca zmarłych. Kolejne rozdziały przynoszą kolejnych wrogów i sprzymierzeńców, czasami na scenie aż roi się od postaci. Bohaterowie poddawani są przerażającym próbom, a każde nowe starcie jest gorsze od poprzedniego, nieodparcie nasuwając skojarzenia z grą komputerową i coraz trudniejszymi poziomami.
Autorka pracuje jako psycholog w jednym z amerykańskich szpitali psychiatrycznych, liczyłam więc na realistyczny obraz działania takiej placówki. Srodze się jednak zawiodłam, gdyż szpital stanowi bardzo słabo zarysowane tło dla paranormalnych wydarzeń i miejscem akcji równie dobrze mogłaby być szkoła, internat itd.
Mimo to efekty byłby całkiem niezły, gdyby nie przeraźliwie egzaltowany styl jakim napisana jest całość. Nie obyło się także bez wątku miłosnego, który straszliwie spowalnia akcję, „wzbogacając” akcje o sceny, gdy główna bohaterka może i stoi oko w oko z demonem, ale nie przeszkadza jej to zupełnie zachwycać się jego męską urodą. Całość rozmywa się w mnóstwie melodramatycznych scen pełnych omdleń, drżących warg i mrocznych spojrzeń, trudno przez to brnąć by wyłapać te najbardziej interesujące sceny.
Momentami zbyt dużo się dzieje, akcja pędzi na łeb i szyję, nie pozwalając na wczucie się w nastrój, wrogów jest zbyt dużo, by mogli naprawdę przerazić, a nastrój budowany jest czasami dosyć prostacko. Akcja rozpada się na poszczególne epizody, połączone ze sobą naprawdę grubą fastrygą.
Nie jest to powieść wybitna,  zaliczyć ją można do typowych czytadeł, które zapomina się wkrótce po lekturze. A szkoda, bo wyobraźnia autorki czasami zaskakuje, pokazując, że Vaught potrafi tworzyć mroczne i ciekawe historie.


Recenzja dla portalu:dlaLejdis.pl

środa, 16 marca 2016

Sentymentalny gniotek


„Nad rzeką marzeń” miała być ciepłą i pogodną opowieścią o dojrzałej kobiecie pragnącej od życia czegoś więcej, niż niańczenie wnuków, niestety okazała się być płaskim i mocno przewidywalnym romansem.
            Główną bohaterką jest Grace, wdowa dobiegająca 50, która postanawia zerwać z rutyną dotychczasowego, monotonnego przyznajmy życia, i kupując stary pensjonat dokonuje kilku przewartościowań. Początek jest obiecujący: rozpieszczona przez życie bogata wdowa, zawsze w cieniu męża, pokornie rezygnująca z własnej kariery na rzecz domu i dzieci, nagle radykalnie odmienia swoją codzienność. Nie zważając na sprzeciwy rodziny, zdumionej tym kaprysem, wbrew opinii ludzi, którzy nie wierzą w powodzenie jej przedsięwzięcia, Grace zaciska zęby i zabiera się za prowadzenie pensjonatu.
            Niestety autorka nie uwierzyła w powodzenie własnej historii i postanowiła ją doprawić czym się tylko da.  Mamy zatem klasyczny romans, gdyż Grace poznaje okolicznego przystojniaka i bawidamka, który rzecz jasna pod jej wpływem radykalnie się zmienia. Również córka Grace, która przebywa z odsieczą matce, wpada w ramiona swojego przystojnego przeznaczenia. Równolegle prowadzony jest wątek tajemniczego prześladowcy, zostawiającego groźne liściki i śledzącego mieszkańców miasteczka. Jakby tego było mało, miejscowy pastor, sprzedawczyni w sklepie i organistka obdarzeni są dziwnymi mocami, zesłanymi im przez Boga.
            Kwestia wiary i religii zajmuje także niezwykle ważne miejsce w opowieści, niestety poprowadzona jest w sposób straszliwie toporny i łopatologiczny. Nie ma tutaj miejsca na wątpliwości i rozważania, jest tylko cudowne nawrócenie jednej z bohaterek, pokazane iście w amerykańskim stylu. Niegdyś ogromną popularnością cieszyły się książki Jan Karon, która  z ogromnym wdziękiem pisała o pastorze, wierze i wszelkich problemach, jakie nastręczyć może życie bogobojnego człowieka w małym miasteczku.  Lin Stepp nie udało się w najmniejszym nawet stopniu dorównać tamtym powieściom.
            Całości nie ratują też dialogi, na przemian drewniane i kwieciste, kiepsko jest także z postaciami. Każdy z bohaterów to zlepek kilku cech, czasami dosyć przeciwstawnych np. podrywacz Jack nagle zmienia się z prawdziwego erotomana w rycerza, wzdychającego czysto platonicznie do swojej wybranki.
Historia toczy się w przewidywalny sposób aż do finału, który był oczywisty od pierwszej strony. Bohaterowie są piękni i wszystko im się udaje, ale to nic dziwnego skoro prowadzenie pensjonatu autorka pokazuje, wyłącznie jako połączenie spożywania śniadań z gośćmi i dobieranie kwiatów do wazonów.
            Próby wyjścia poza schemat czystego romansu, niestety nie powiodły się w żadnym calu, więc „Nad rzeką marzeń” wymaga naprawdę dużej cierpliwości ze strony swojego czytelnika.

Recenzja dla portalu: dlaLejdis.pl

poniedziałek, 14 marca 2016

Starość kontra Indie


Grupa emerytów postanawia spędzić resztę swoich dni w niecodziennym domu starców: reklamowanym jako ekskluzywna ostoja brytyjskości, w egzotycznych Indiach, tytułowym hotelu Marigold. Skrajnie różne temperamenty, odmienne podejście do życia i oczekiwania wobec rzeczywistości nowych rezydentów, czy taka wybuchowa mieszanka ma rację bytu?
            Autorka zdecydowała się na bohaterów, którzy ostatnio rzadko goszczą na kartach książek, a jeżeli już się pojawiają, to raczej jako postaci drugoplanowe. Starzy ludzie wraz ze swoimi chorobami, śmiesznymi przyzwyczajeniami i szwankującą fizjologią, to w oczach wielu temat mało „chodliwy”. Deborah Moggach zdecydowała się nie tylko na taki temat, ale dodatkowo podkreśliła go poprzez osadzenie całej opowieści w domu starców, dla wielu bohaterów końcowego przystanku na drodze życia.
            Bohaterowie „Hotelu Marigold” są rozmaici, próżno tu szukać  słodkich staruszków hodujących koty i karmiących gołębie, głaszczących wnuczęta po główkach i dobrotliwie spoglądających na świat. Zamiast tego mamy do czynienia z Normanem, lubieżnym starcem decydującym się na wyjazd do Indii w nadziei na spotkanie z pięknymi Hinduskami, obeznanymi z Kamasutrą, hodująca ukochanego kota staruszka jest też potworną rasistką, a pozornie ciepła i pogodna Evelyn nijak nie potrafi nawiązać kontaktu z własnymi dziećmi. 
Autorka zdecydowanie zrywa z obrazem starości jako czasem odpoczynku, łapania oddechu i pogodzenia się ze światem w otoczeniu kochającej rodziny. Obraz dojmującej samotności, to coś co wyziera z każdej strony, nawet jeżeli jest to samotność w domu pełnym ludzi.
Samotni i niechciani ( przynajmniej we własnym odczuciu) staruszkowie decydują się na opuszczenie wielkiej Brytanii i przenosiny do Indii, reklamowanej im jako raj, nie tylko pod względem pogody i pięknych miejsc, ale także nie przemijających wartości rodzinnych, gdzie ceni się starszych i słucha się ich z uwagą. Rzeczywistość, jak to w życiu, różni się znacznie od pięknych fotosów z folderu reklamowego, ale na kapryszenie jest już za późno i emeryci muszą dostosować się do nowych warunków .
Moggach nie oszczędza swoich czytelników i bohaterów, serwując nam bardzo realistyczne obrazy brudu i nędzy, jakich pełno jest na indyjskich ulicach. Dosłownie i miejscami wulgarnie pokazuje także codzienność schorowanych, starszych ludzi, nie wahając się sięgać po czysto fizjologiczne opisy.
„Hotel Marigold” wbrew swej radosnej i kolorowej okładce, jest lekturą dosyć ciężką, miejscami przygnębiającą. Zabawne scenki i kilka wątków miłosnych nie zawsze są w stanie zapewnić przeciwwagę dla niewesołej, gorzkiej tonacji całości.  

Recenzja dla portalu: dlaLejdis.pl

wtorek, 8 marca 2016

Droga do nowego "ja"

Historii o kobietach porzucających dotychczasowe życie i przeprowadzających się na wieś, by tam znaleźć sens swojej egzystencji, było już w literaturze i filmie mnóstwo. Na szczęście Joanna M. Chmielewska nie częstuje nas sztampowymi i łzawymi opowieściami o szukaniu siebie, tylko pokazuje jak jedna decyzja może zmienić wszystko, stając się początkiem niezwykłej drogi.
            Autorka żyjąca dotychczasowo w kieracie pracy nauczyciela, postanawia pewnego dnia posłuchać męża, którego marzeniem jest dom na odludziu i prowadzenie własnego hotelu. Okazja wkrótce się pojawia i pewnego dnia troje ludzi pojawia się w Szklarskiej Porębie, by tam zacząć budować swoje życie na nowo.
            Książka Chmielewskiej nie różniłaby się zbytnio od wielu innych opowieści
o zmaganiach z miejscowymi, niekończącymi się remontami i brakiem gotówki, gdyby nie była jednocześnie historią  budzącej się do życia pisarki. Niezmiernie ważny jest także wątek pojawiającego się silnego uczucia do Szklarskiej Poręby i jej mieszkańców, tropienia historii tego miejsca, powolnego wtapiania się w krajobraz.
            Porzucenie wielkiego miasta i mieszkania w bloku zapoczątkowało prawdziwą rewolucję, stając się przyczynkiem nie tylko do zmiany miejsca zamieszkania, ale także do odnalezienia w sobie głęboko i dawno ukrytego talentu pisarskiego. Wykańczanie kolejnych pokoi dla turystów splata się w tej opowieści z cyzelowaniem kolejnych stron powieści, odkrywaniem samej siebie, jako autorki, kobiety piszącej.
            „Pod Wędrownym Aniołem” jest książką pełną anegdotek i zabawnych historyjek,
 z których opowieści o Targach Książki należą do moich ulubionych. Zaraźliwy optymizm autorki i jej niesłabnący entuzjazm biją z każdej strony, nawet w trakcie opowieści o problemach i kłopotliwych zmaganiach z remontem, czy też sprzedażą mieszkania.
            Opowieść o poszukiwaniu własnej drogi, to także piękny hołd oddany Szklarskiej Porębie, jako miejscu od dawna inspirującemu artystów.  Chmielewska przybliża biografie ludzi zamieszkujących to miejsce i mających realny wpływ na jego dorobek artystyczny, kulturę, a nawet wygląd. Zwiedzając miejsca o których nie wspominają przewodniki, autorka natrafia na niesamowite historie, stając się prawdziwą ambasadorką Szklarskiej Poręby. 


Recenzja dla portalu: dlaLejdis.pl