niedziela, 12 lutego 2017

Siewca wojny czy rozjemca?


       Wydawnictwo Mag ( i chwała mu za to) konsekwentnie wydaje kolejne tomy prozy Sandersona, sięgając nie tylko po pozycje nieznane polskiemu czytelnikowi, ale także wznawiając książki sprzed kilku lat. Tak oto niegdysiejszy „Siewca wojny” wraca pod nowym tytułem „Rozjemcy”.
    „Rozjemca” rozgrywa się w przeważającej części w Hallandren, Krainie Bogów, a ściślej: powracających po śmierci ludzi, którzy zginęli w chwalebny sposób, co spowodowało ich niecodzienny comeback. W chwili rozpoczęcia historii, Hallandren zastanawia się nad wypowiedzeniem wojny krainie Idris, ojczyźnie Siri i Vivenny. Odroczeniem konfliktu może stać się małżeństwo Króla-Boga z jedną z księżniczek. W ten oto sposób niepokorna Siri ląduje w samym środku  ojczyzny wroga i poślubia tajemniczą istotę o potężnej mocy.
        W tym samym czasie Vivenne dochodzi do wniosku, że jej postrzeloną siostrzyczkę czeka pewna śmierć w miejscu tak różnym od rodzinnego królestwa i wyrusza z misją ratunkową, która szybciutko przerodzi się w walkę o przetrwanie samej Viv. Na szczęście dziewczyna szybko znajduje sojuszników, a jej naiwny plan ratunku przechodzi gwałtowną metamorfozę, by z niemożliwego stać się całkiem realnym.
Jak to u tego pisarza bywa, akcja rozwija się nieśpiesznie, Początkowe sceny, to ekspozycja bohaterów, kiedy to poznajemy figury rozstawiane na planszy przez autora. Pozornie, każdego z bohaterów można opisać jednym słowem: Siri, to lekkomyślna księżniczka, z kolei Vivenna jest tą rozważniejszą z sióstr. Dar Pieśni, poznajemy jako lekkoducha, boga nieustannie kpiącego z wszystkiego i wszystkich, najmniej poważnie traktującego swój boski status.  Z czasem jednak bohaterowie ewoluują i na wskutek rozgrywających się wydarzeń, zmieniają się nie do poznania, negując w ten sposób ciasne ramy, w które ich wtłoczono, bądź w które weszli sami.
Po raz kolejny wraca motyw potencjalnego konfliktu militarnego i próby powstrzymania go za wszelką cenę. Jedno królestwo żyje w strachu przed drugim, a ich władcy zmuszeni są do podejmowania trudnych decyzji, jak ta o oddaniu córki wrogowi. Jednak nie ma mowy o wtórności, czy też odgrzewanych daniach: „Rozjemca” jest zupełnie inną powieścią, niż było „Elantris”.
Sanderson nie byłby sobą, gdyby dla kolejnej powieści nie opracował nowego systemu magicznego. Tym razem jest to BioChroma,  oparta na zbieraniu Oddechów, dzięki którym można zmieniać kształt rzeczy, a nawet ożywiać przedmioty, czy też ludzi. Im więcej Oddechów, tym potężniejszy ich właściciel: Król-Bóg ma ich ponad 50 tysięcy…
Sandersona lubię niezmiernie, co nie znaczy, że nie widzę wad jego książek; tym razem rozśmieszył mnie pomysł z Królewskimi Lokami, zmieniającymi kolor z zależności od nastroju „właściciela włosów” (jesteś wkurzony? wiem, bo twoje włosy zrobiły się czerwone..ehhhhh) Nie do końca przekonały mnie bohaterki, oparte w dużej mierze na skontrastowaniu cech charakteru oraz zbytnio polegające w swoich działaniach na mężczyznach. Zdarzyło się także, że wzdychałam z niecierpliwieniem przy kolejnym opisie sukni, czy też wielokrotnym podkreślaniu, jak obce dla obu dziewcząt jest Hallandren.
Wszystko to jednak nie zmienia faktu, że „Rozjemcę” przeczytałam z prawdziwą przyjemnością, po raz kolejny pozwalając by autor zabrał mnie w długą i fascynującą podróż. 

czwartek, 9 lutego 2017

Gdzie bóg nie może, tam faceta pośle.



        Poznajcie Cienia, mężczyznę, który właśnie wychodzi z wiezienia, by chwilę potem dowiedzieć się o śmierci ukochanej żony. Co gorsza, żony zdradzającej go z najlepszym przyjacielem… Taki początek nowej drogi życia może zwiastować tylko najgorsze i niekoniecznie musi to oznaczać recydywę.
        Złemu na cały świat i pogrążonemu w żałobie Cieniowi, los stawia na drodze tajemniczego mężczyznę, każącego się nazywać Panem Wednesday i proponującego naszemu bohaterowi posadę ochroniarza. Tak zaczyna się surrealistyczna podróż po Ameryce, mająca pozornie na celu rozwiązanie zagadek kilku zgonów, a tak naprawdę ujawniająca grę o najwyższą możliwą stawkę.  
      Gaiman tworzy swoją najsłynniejszą opowieść w oparciu o rozważania dotyczące losów zapomnianych bogów. Jak wygląda „życie” istot obdarzonych mocą i przyzwyczajonych do hołdów, gdy tych zabraknie? Co się stanie, gdy umrze ostatni wyznawca, a na jego miejsce nie zjawi się nikt nowy? Gdy nie ma nikogo, kto by cię czcił, wielbił, a nawet tylko pamiętał, kim jesteś.
          Wizja brytyjskiego pisarza jest zdecydowanie bardziej ponura, niż ta z „Pomniejszych bóstw” Terrego Pratchetta. Okazuje się, że strącone z piedestału istoty potrafią się doskonale odnaleźć w nowej sytuacji, ale są też takie, które zrobią wszystko, by przywrócić stary porządek. Nawet jeżeli oznaczać to będzie rzeź większości swoich potencjalnych wyznawców, czy też bezlitosne rozprawienie się z uzurpatorami. „Amerykańscy bogowie” są brutalną i krwawą historią zmagań nowych i starych bóstw, w których żadna ze stron nie waha się przed największą nawet podłością, by pokonać przeciwnika.
Forma i objętość „amerykańskich bogów” pozwalają autorowi do woli błyszczeć erudycją: mitologia nordycka miesza się z celtycką, zaraz obok afrykańskiej, hinduskiej i słowiańskiej. Na naszych oczach ożywają bóstwa, a także bohaterowie starych podań i legend. Lekkość z jaką autor tworzy tę wielowątkową narrację zadziwia i po raz kolejny udowadnia, że Gaiman należy do czołówki pisarzy tworzących szeroko rozumianą fantastykę.
Mroczna i miejscami przygnębiająca opowieść, wypełniona czarnym humorem wciąga do ostatniej strony, a spektakularny finał na długo pozostaje z czytelnikiem.