środa, 27 lutego 2013

Sophia Loren.

Zdobywczyni niemalże wszystkich nagród filmowych (samego Oscara otrzymała dwukrotnie), aktorka świecąca nieprzerwanie swoim blaskiem od wielu lat, prezentująca swoje umiejętności w praktycznie wszystkich gatunkach filmowych, jednym słowem-gwiazda. Gwiazda, która zasługuje na zdecydowanie więcej, niż jest plotkarska biografia autorstwa Silvany Giacombini…
Autorka zdecydowała się na przedstawienie swojej bohaterki , jako kobiety z krwi i kości, jednakże środki, jakie do tego celu zaczerpnęła okazują się niewystarczająca, ale także sprawiające zaczerpniętych z prasy brukowej i portali plotkarskich. Nie mamy zatem do czynienia z rzetelną rekonstrukcją biografii, lecz wyliczaniem kolejnych romansów aktorki, dramatycznych wydarzeń i wszystkiego tego, czego zażyczyłby sobie mniej wymagający czytelnik. Kariera zawodowa Sophii Loren schodzi zdecydowanie na drugi plan, filmy pojawiają się tylko w kontekście kolejnych partnerów ( praktycznie utożsamianych przez autorkę z kochankami gwiazdy) oraz pogłosek z planu. Giacombini nie rekonstruuje ról aktorki, tylko odtwarza plotki, jakie powstawały na planie i szeroko rozwodzi się nad najbłahszymi nawet wydarzeniami, o ile są one wystarczająco „soczyste”. Powstaje pytanie: dlaczego autorka zdecydowała się na stworzenie biografii Loren, skoro najwyraźniej najbardziej interesują ją skandale hollywoodzkiego światka?
Dramatyczne życie gwiazdy filmowej, ubogie dzieciństwo i walka o utrzymanie rodziny, kolejne etapy kariery: od małomiasteczkowej piękności, do zdobywczyni Oskara, romantyczna walka o miłość jednego mężczyzny, starania o rodzinę- to wszystko zdaje się nie wystarczać autorce, skwapliwie wplatającej w swoją narrację pogłoski, prywatne zapiski aktorki i elementy biografii innych gwiazd kina. Dziwią niewykorzystane możliwości obfitującego w dramatyczne wydarzenia życia Sophie Loren. Za dużo jest tutaj niepotwierdzonych informacji oraz dygresji, zbyt często autorka zbacza z głównego tematu w pogoni za jakimś sensacyjnym wątkiem, nie mającym tak naprawdę zbyt wiele wspólnego z życiem aktorki. Paradoksalnie ten sposób tworzenia książki, powoduje, że główna bohaterka staje się dla autorki najmniej interesująca postacią. Kuriozalne są strony na których występuje Audrey Hepburn, przywołana tylko dlatego, że tak jak Sophia Loren wychowywała się bez ojca- ale czy to jest powód, do poświęcenia jej sporej części biografii samej Loren?
 Niefortunnym zabiegiem okazało się także sfabularyzowanie całości. Styl prezentowany przez Giacombini nie powala na kolana, zbyt dużo jest tutaj egzaltacji, taniej retoryki i sięgania po efekty z podrzędnej literatury. Słabą stroną są także dialogi i pojawiające się co jakiś czas błędy stylistyczne. Cierpliwy czytelnik wyłuska interesujące go informacje o życiu włoskiej gwiazdy, w mozolnym procesie oddzielania faktów od plotek, pogłosek i taniej sensacji, nie jest to zatem pozycja bezwartościowa, ale Sophia Loren zdecydowanie zasługuje na rzetelniejsze opracowanie swojego dorobku artystycznego.



 Recenzja napisana dla portalu dlaLejdis.pl

niedziela, 24 lutego 2013

Długa Ziemia

Terry Pratchett i Stephen Baxter, to nazwiska kultowe dla każdego czytelnika szeroko pojętej fantastyki. Wierni fani obu pisarzy z zapartym tchem czekali zatem na książkę, będącą wynikiem współpracy mistrzów brytyjskiej fantastyki. Czy było warto? Pomysł na „Długą ziemię” nie jest przesadnie oryginalny, gdyż zasadza się na koncepcie światów równoległych: w niedalekiej przyszłości, dzięki prostemu urządzeniu, nazwanemu „krokerem”, możliwa staje się podróż do równoległych światów. Okazuje się bowiem, że istnieje nieskończenie wiele wersji naszej Ziemi, odległych od siebie dosłownie o jeden krok. Konsekwencje tego odkrycia są niezwykle dramatyczne: na naszej rodzimej planecie zaczynają się masowe migracje ludzi znużonych przeludnioną ziemią i jej problemami. Mało kto jest w stanie oprzeć się pokusie posiadania na własność całej planety. Kolonizowanie coraz większej ilości światów łączy się jednocześnie z wyludnianiem Ziemi, a co za tym idzie osłabieniem gospodarki, podupadającymi rządami, antagonizmami między tymi, którzy zostali i tymi, którzy zdecydowali się opuścić naszą planetę. Powieść koncentruje się na dwóch malowniczych bohaterach. Pierwszym z nich jest Joshua, naturalny „kroczący”, człowiek, który jest w stanie bez „krokera” pokonywać kolejne odległości między światami. Urodzony w równoległym świecie samotnik i podróżnik nadaje się doskonale do misji wymyślonej przez drugiego głównego bohatera, którym jest Lobsang, umieszczona w ciele robota inkarnacja tybetańskiego mechanika samochodowego i właściciel ogromnej korporacji w jednym... Kierowany żądzą przygód i eksplorowania kolejnych światów, Lobsang decyduje się dotrzeć do ostatniego z nich, jako towarzysza podróży wybierając naturalnego kroczącego, Joshuę. Statek powietrzny „Mark Twain” wyrusza w swoją podróż, pokonując kolejne światy, co pozwala obu pisarzom na rozwinięcie skrzydeł. W dużej mierze powieść składa się właśnie z prezentowania kolejnych wersji naszej planety, różniących się od siebie fauną i florą. Oszołomieni bohaterowie przyglądają się niesamowitym pejzażom, zwierzętom i roślinom, im dalej od domu, tym dziwniejsze miejsca przyjdzie im oglądać. „Długa Ziemia” staje się z czasem prezentacją kolejnych wersji światów, co odbija się na fabule, będącej tak naprawdę ciągiem kroków i ich rezultatów. Wyobraźnia obu pisarzy pozwala im kreślić naprawdę niesamowite obrazy, jednak stopniowo czytelnik może poczuć się znużony, gdy zamiast zwrotów fabularnych otrzymuje kolejny szkic na temat: „co by było gdyby ewolucja na tej planecie przebiegła inaczej? ” Fani twórcy Świata Dysku także mogą poczuć się nieco zawiedzieni, gdyż „Długa Ziemia” nie obfituje w sceny, które pozwoliłyby na zaprezentowanie specyficznego humoru Pratchetta. Finał powieści pozostawia niedosyt i wiele pytań, ale jest także obiecującym wstępem do tomu drugiego, gdyż obaj pisarze zaplanowali swoją współpracę na stworzenie dylogii. Pozostaje mieć zatem nadzieję, że w kolejnej części będzie więcej akcji i więcej Pratchetta.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Asystentka pisarza fantasy

Uczta wyobraźni” jest serią dla koneserów literatury, niekoniecznie tylko miłośników fantastyki, lecz dla tych wszystkich, którzy łakną dobrze opowiedzianych historii i naprawdę poruszających tekstów. „Portret pani Charbuque” jest pozycją, która niewątpliwe zasłużyła sobie na miejsce w tak szacownym gronie, jak „Opowieści sieroty” Catherynne M. Valente, czy też „Ślepowidzenie” Petera Watts’a. Pierwsza część książki składa się z szesnastu opowiadań, prezentujących szeroki wachlarz zdolności Forda. Niektóre z tekstów naprawdę trudno zaklasyfikować do konkretnego gatunku, łączy je jedno- niepokojący klimat oraz poruszające zakończenie. Na przykład; „Kobieta, która liczy swoje oddechy” mogłaby być historią zwariowanej teściowej, uprzykrzającej innym życie, ale w rękach Forda zmienia się w opowieść o koszmarnym dzieciństwie i mrocznych siłach kształtujących naszą osobowość, powoli lecz nieubłaganie. Cały zbiorek prezentuje różnorodność stylową: od czystej fantastyki, przez horror, po historie obyczajowe. Ford prezentuje swoim czytelnikom niezwykle elegancką i subtelną prozę; bez epatowania mocnymi środkami udaje mu się osiągnąć niezwykły efekt. W swoich opowiadaniach pisarz balansuje na granicy tego, co nieprawdopodobne i zupełnie nieprzekonywujące, ale każde z nich wychodzi obronną ręką w starciu ze sceptycyzmem czytelnika. Nawet, gdy Ford pisze o planecie robali zakochanych w gwiazdach klasycznego amerykańskiego kina… Siłą zbioru jest nie tylko wykonanie, ale także niezwykłe pomysły fabularne, które w innych rękach mogłyby zakończyć się fiaskiem. Jakiż innych pisarz stworzyłby poruszającą opowieść o akwizytorze handlującym ludzkim mózgiem, dziecku tworzącym żywą istotę z patyków, czy też zombie pewnego naukowca? Tematy jakby proszące się o realizację w stylu klasycznych filmów „Z” albo rodem z pulpowych powieści, w tym przypadku są rzadka mieszanką niezwykłych zdolności autora i jego czarnego humoru. W części drugiej czytelnik znajdzie powieść przenoszącą go do Nowego Jorku 1893. Jest to historia rozchwytywanego portrecisty, Piero Piambo, któremu zlecono niezwykłe zadanie. Piambo ma wykonać portret tytułowej pani Charbuque, tylko na podstawie rozmowy z nią. Modelka, skryta za parawanem odpowiada jedynie na zadane pytania, snując historię swojego życia. Ekstrawaganckie zlecenie staje się prawdziwą obsesją malarza, skoncentrowanego jedynie na precyzyjnym oddaniu wizerunku kobiety, której nie widział na oczy, a która szybko zaprząta wszystkie myśli Piambo. Ponownie mamy do czynienia z oryginalnym konceptem połączonym ze „słowną alchemią” Forda, co w rezultacie daje fascynującą i nastrojową opowieść, wciągającą od pierwszej strony. Jak napisał w przedmowie M. Swanwick: „ Jego opowieści unoszą się ponad rzeczywistością. Logika ich fabuł nie pochodzi ze świata jawy”. Oniryczna proza Forda balansuje na krawędzi koszmaru i surrealistycznych wizji. Nic nie jest tu oczywiste. Czeka nas kilka możliwości odczytania fabuły, podczas gdy sam autor nie wskazuje na żadno z nich. Swanwick we wstępie nazywa to efektem „nieodzownej dziwności świata Jeffreya Forda”. Warto, naprawdę warto samemu przyjrzeć się składnikom tego efektu.

środa, 13 lutego 2013

Demony przeszłości.

Hasło „kryminały skandynawskie” uruchamia lawinę konotacji, niestety nie zawsze tych dobrych. Prawdziwy wysyp książek spod znaku „następca Stiega Larssona”, przyniósł ostatnimi czasy wiele pozycji, które na rodzimym rynku nie odnosiły sukcesów z racji swoich znikomych walorów literackich, a w Polsce pojawiły się tylko z powodu szwedzkiego, bądź duńskiego rodowodu autora. Szczęśliwie jest kilka nazwisk broniących dobrego imienia skandynawskich kryminałów, do tego grona niezmiennie należy Asa Larsson. W swojej najnowszej powieści pisarka kolejny raz zabiera swoich czytelników do Kiruny, na północy Szwecji, gdzie dochodzi do bestialskiego morderstwa: babcia siedmioletniego Marcusa zostaje znaleziona zakłuta niezidentyfikowanym narzędziem. Wnuczek, odnaleziony w pobliskim lesie, najprawdopodobniej był świadkiem zbrodni, lecz na wskutek szoku nie jest w stanie o tym opowiedzieć. Cała sprawa wygląda tym bardziej tajemniczo, że nad rodziną siedmiolatka zdaje się ciążyć fatum: dziadek zginął niegdyś na polowaniu (dosyć makabryczna scena z odnalezieniem szczątków w brzuchu niedźwiedzia), ojciec został śmiertelnie potrącony w wypadku samochodowym. Nie wspominając nawet o matce chłopca, która porzuciła niegdyś Marcusa. Rebeka Martinsson, bohaterka dobrze nam już znana z poprzednich tomów, prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa starszej pani, nawet w momencie, gdy zostaje od niego odsunięta na rzecz wschodzącej gwiazdy. „Kolega” po fachu Carl von Post robi wszystko, by zaistnieć w mediach, nawet kosztem innych. Zdeterminowana Rebeka bierze urlop i w jego trakcie bada sprawę nieszczęśliwej rodziny, co przynosi wkrótce zdumiewające rezultaty. Pisarka zwierzyła się niegdyś: „Przypuszczam, że krajobrazy, las , Kiruna naprawdę mogą być odczuwane, jako osoby. Akcja moich książek nie mogłaby rozgrywać się gdzie indziej”. I tak rzeczywiście jest: Kiruna wyrosła z czasem na pełnoprawną bohaterkę szwedzkiej pisarki: tajemnicze miejsce odseparowane od reszty świata niebezpiecznymi lasami, zamieszkiwane przez ludzi skrytych i podejrzliwie traktujących innych. Samotne chaty oddzielone od siebie rozległymi przestrzeniami, skryte w mroku i skute mrozem, to doskonała scena do rozgrywania prawdziwych dramatów. Autorka konsekwentnie pokazuje świat, w którym wszyscy żyją ciągle przeszłością, pamięć o krewnych jest żywa i wpływa na współczesnych, niezwykle trudno pozbyć się tego, upiornego momentami, legatu. Mentalność ludzi północy kieruje się swoimi prawami i to doskonale zostaje oddane w każdej powieści Larsson. Siłą powieści, jak zwykle, są pełnokrwiści bohaterowie, pełni wad i sprzeczności, a przez to niezmiernie ludzcy i wiarygodni. Doskonałe jest także stopniowanie nastroju- pisarka potrafi być liryczna, ale także drapieżna; historia miłosna na naszych oczach przechodzi płynnie we wciągający kryminał, by za chwilę urzekać iście bajkowym nastrojem. Piąty tom okazuje się być strzałem w dziesiątkę, szkoda zatem, że cykl ma składać się z sześciu części…

środa, 6 lutego 2013

Pierwsze koty robaczywki

Literatura rozrywkowa, z założenia nie mająca ambicji być niczym więcej, niż chwilowym umilaczem czasu, jest paradoksalnie bardzo wymagająca, jeżeli chodzi o warsztat literacki autora. Powinno być lekko, dowcipnie i sympatycznie, bohaterowie przekonujący i dający się polubić, tło nakreślone z przymrużeniem oka, nie zaszkodzi także jakiś ekscentryk przewijający się w drugim planie i nadający całości lekko zwariowany ton. Powyższe założenia spełnia pozornie książka Kariny Bonowicz, pod wdzięcznym tytułem: „Pierwsze koty robaczywki”, opisująca perypetie zwariowanej Idy. Główna bohaterka, po nieudanej próbie podjęcia studiów doktoranckich, zmuszona zostaje przez życie do podjęcia pracy, jako polonistka w jednym z warszawskich liceów. Tam biedaczka zmierzyć się będzie musiała ze skostniałym gronem pedagogicznym, niefrasobliwością uczniów i wszelkimi kłopotami, które spaść mogą na głowę nieopierzonej pani belfer. Nie obędzie się bez skomplikowanego wątku miłosnego, gdyż Ida musi zmagać się z uczuciem do swojego byłego-wielce urodziwego aktora, z którym zerwała w tajemniczych okolicznościach. Sytuacje komplikuje fakt pojawienia się na horyzoncie nowego potencjalnego obiektu uczuć, w postaci przystojniaka napotykanego w wielce niefartownych okolicznościach. Wydawać by się mogło, że wszystkie składniki sukcesu są: zwariowana bohaterka, bez przerwy wpadająca w tarapaty z powodu swojego niewyparzonego języka i niekonwencjonalnego podejścia do życia, piękne pole do popisu w postaci możliwości wykpienia instytucji szkoły i jej pracowników, a także skomplikowane relacje damsko- męskie. Rzeczywistość jest jednak smutna: „Pierwsze koty…”, to książka słaba, pełna wysilonego humoru i irytujących bohaterów, których nijak nie można polubić. Ida miast być ciekawą ekscentryczką, jest infantylną panienką, która pasuje do szkoły, jak pięść do nosa. Dość chyba napisać, że jest to dziewczyna, która nie pamięta, dlaczego zakończyła swój długi związek… Konstrukcja tej postaci sprawia wrażenie, jakby całym pomysłem autorki było założenie bohaterce trampek, by podkreślić jej młodzieńczy i buntowniczy charakter. Nie lepiej jest z pozostałymi bohaterami. Karykaturalnie przedstawione grono pedagogiczne jest zupełnie niespieszne w swym przerysowaniu, szczególnie uderzają stereotypowe przedstawienie innych polonistek- takiego wizerunku nie powstydziłby się największy męski szowinista. Kiepsko ubrane, zaniedbane i złośliwe miały zapewne w zamierzeniu autorki tworzyć kontrastowe tło dla przebojowej i atrakcyjnej Idy, ale ich stereotypizacja wywołuje tylko niesmak. Dwóch męskich antagonistów niebiańskiej urody sprawia wrażenie ożywionych figur woskowych, sceny z ich udziałem są najgorszymi momentami w książce: drewniane dialogi i banały aż dosłownie latają w powietrzu. Momentami jest aż straszno, jak w scenie gdy jeden z panów prezentuje rozpiętą koszulę w momencie oprowadzania dzieci po kulisach teatru. Miało być seksownie? A wyszło żenująco- aktor serialowy i teatralny robiący sobie dekolcik, by uwieść nauczycielkę… Jest w powieści pani Bonowicz kilka niezłych pomysłów, kilka znośnych i śmiesznych scen, czy też całkiem sympatyczna para bohaterów (współlokatorka Idy i jej chłopak), ale całość nie zachwyca. „Pierwsze koty…” miały potencjał, by stać się ciekawą wariacją na temat zderzenia młodej pani magister z smutną rzeczywistością szkolnych ław. Niestety, w zamian za to dołączyły do pokaźnego grona pseudo- śmiesznych powieści o infantylnych panienkach, potrafiących tylko przygryzać wargi i potykających się o własne nogi na widok przystojnego faceta.