Swoje rodzinne miasto przedstawić można na różne sposoby, na przykład: kryminały Krajewskiego, to doskonały przykład hołdu literackiego złożonego ukochanemu miejscu. Wrocław, po którym przechadza się Mock, to miasto niekoniecznie przyjemne, ale obdarzone duszą i na pewno interesujące. Książka Małeckiego, to niewątpliwie wyraz głębokiej niechęci do Poznania. Każda uliczka jest obsikana przez okolicznych żuli. W każdej bramie można dostać w pysk, a podstawowym miejscem zamieszkania jest klaustrofobiczna klitka, umiejscowiona w obskurnym bloku. Większość mieszkańców pije, ćpa i spędza czas na odmóżdżającym gapieniu się w telewizor. Na ławeczce przed blokiem przesiaduje „kwiat młodzieży”, jakim są główni bohaterowie powieści: Bambus, Lewy, Iks- typowi, przeciętni młodzieńcy w dresach. Piwo, narkotyki i imprezy techno, to ich główny przedmiot zainteresowań. Do czasu.
Cała historia zaczyna się, gdy do Poznania zawita tajemniczy staruszek, obdarzony potężnymi mocami i mający dosyć złowrogie zamiary wobec okolicznych mieszkańców. Nasi chłopcy będą musieli zwlec się z ławeczki, gdyż staną przed poważnymi dylematami i przyjdzie im dokonywać pewnych wyborów, w ponurej rozgrywce, gdzie za każdy błąd płaci się ogromną cenę…
Małecki pokazał się polskim czytelnikom jako autor naprawdę dobrego opowiadania, „Opowieść oszusta” była mroczną, ale dowcipną i umiejętnie napisana historią, gdzie nie zawodził pomysł ani warsztat literacki. Tym razem jednak niemile zaskoczył mnie ograny motyw walki ze Złem, nadmierne epatowanie okrucieństwem, nurzanie się z lubością w makabrze, no i to zakończenie…
Nie da się ukryć, że w osobie autora, mamy do czynienia z człowiekiem utalentowanym: dobry warsztat, niecodzienne poczucie humoru, umiejętność tworzenia ciekawych historii i przelewanie na papier doświadczeń życia codziennego, to tylko niektóre z zalet , jakich nie można panu Małeckiemu odmówić. Tworzy opowieści mocno osadzone w naszej polskiej rzeczywistości i zaludnia je ciekawymi, choć mocno sfrustrowanymi postaciami. Szkoda jednak, że te wszystkie zalety pojawiają się w „Błędach” w postaci szczątkowej.
Opowieść rozgrywa się wokół tajemniczej i groźnej istoty, władającej doskonale potężnymi mocami, starcowi towarzyszy groteskowa świta. Kulminacyjnym momentem całej historii jest wielkie przyjęcie urodzinowe , wydane przez Starca. Gdzieś w tle przewija się historia Judasza Iskarioty, cierpiącego z powodu czynu, którego się dopuścił. Dziarski staruszek i jego niecodzienni towarzysze pojawiają się w Poznaniu, który jawi się jako miasto ponure i naprawdę nieciekawe. To wszystko nasuwa dosyć jednoznaczne skojarzenia z Wolandem i jego towarzyszami nawiedzającymi Moskwę… Wielowymiarowe dzieło Bułhakowa mówiło o miłości, winie i odkupieniu; Małecki w swojej, naprawdę okrutnej i nasyconej krwawymi scenami, książce próbuje nam pokazać, że każdy czyn może do nas wrócić ze zdwojoną siłą. Każdy błąd może się na nas zemścić, na szczęście zawsze możemy zawrócić z obranej drogi i wejść na tą właściwą. By dotrzeć do tego przesłania, rodem z „Troskliwych misiów”, musimy się wszak przekopać przez 295 stron pełnych dymiących wnętrzności, odrąbywanych kończyn i rozkładających się zwłok; czy tylko ja widzę tutaj pewien dysonans?
Nadmiar ohydy. Tym zdaniem podsumować można podstawowy zabieg artystyczny, za pomocą którego Małecki kreuje swój świat przedstawiony. Rozkładające się zwłoki, ludzie odgryzający sobie wargi, krwawe strzępy tu i ówdzie, scenerii dopełniają okrutnie wymordowani pasażerowie autobusu i ropiejące rany, przewijające się przez większość stron. Całość przestaje jednak robić wrażenie już po kilkunastu kartkach. Podstawowa zasada przy posługiwaniu się okrutnymi scenami, to nie przesadzać: nadmiar scen pełnych przemocy po jakimś czasie zaczyna nużyć lub powoduje zobojętnienie. Krew chlapiąca we wszystkie strony, maź powstająca z rozpadu martwych ciał- nie da się ukryć, że nie są to zabiegi artystyczne wysokiego szczebla.
Małecki stworzył książkę będącą czymś w rodzaju koszmarnych halucynacji po dużej dawce psychotropów. Nie można odmówić autorowi poczucia humoru, spożytkowanego przy kreowaniu niektórych bohaterów, sytuacji, bądź scen. Niektóre z nich są rodem z opowiadań Ronalda Topora, moją faworytką jest niewątpliwie żyrafa z poważnym problemem „kopytkowym”. Jednak całość wywołała we mnie dosyć jednoznaczne odczucia: lektura „Błędów” była, jak podróż zatłoczonym tramwajem, gdzie zmuszona byłam obcować z różnymi ludźmi. Niektórzy owszem byli ciekawi, ale i tak miałam ochotę wziąć długi prysznic po opuszczeniu wagonu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz