niedziela, 13 listopada 2016

Powrót do świata na skraju zagłady.



„Elantris” było kilka lat temu moim pierwszym spotkaniem z prozą Sandersona, na tyle udanym, że dzisiaj mam osobną półkę na książki tego autora, które Mag ku mojej radości wydaje i wydaje.
        Historia tym razem rozgrywa się w świecie dotkniętym zagładą. Arleon miał niegdyś wspaniałą stolicę- Elantris- magiczne miejsce zamieszkiwane przez pełne mocy istoty, przyczyniające się do dobrostanu całego państwa. Pewnego dnia jednak magia zniknęła, a Elantris spektakularnie upadło, stając się opustoszałą skorupą zamieszkaną przez okaleczonych ludzi. Nowa stolica, Kae, nie jest nawet po części tak piękna, jak dawna; w dodatku zagraża jej niebezpieczeństwo ze strony fanatyków religijnych, podbijających kolejne kraje dla swojego surowego boga i cesarza.
    Sanderson w środku tych wydarzeń stawia dwie główne figury: księżniczkę Sarene i jej niedoszłego męża i następcę trony Arleonu, księcia Raodena. Żadne z nich nie należy do największych szczęśliwców: Raoden pewnego pięknego dnia budzi się dotknięty tajemniczą chorobą, przekleństwem Elantris, w następstwie czego zostaje ogłoszony martwym i wygnany do zniszczonej dawnej stolicy. Z kolei Sarene przybywa do swojego nowego domu i tam dowiaduje się, że jest już wdową. Księżniczka niezależnie od swojego tragicznego położenia musi podjąć wysiłek obrony kraju przed fanatykami z Fjordenu, a wygnany książę próbuje pomóc nie tylko sobie, ale wszystkim nieszczęsnym mieszkańcom opustoszałego i mrocznego Elantris.


    „Miasto stało się rozległym grobowcem dla tych, których ciała zapomniały, jak to jest umrzeć”. Elantris to przerażające miejsce, zamieszkane przez martwych ludzi: ich serca nie biją, ich rany nigdy się nie goją, towarzyszy im wieczny ból i głód, którego praktycznie nie da się zaspokoić. Pokryte szlamem ulice nie stanowią schronienia przed zimnem, deszczem, czy tez okrucieństwem zdziczałych band żerujących na innych. Trudno uwierzyć, że ktoś mógłby wykrzesać z siebie w takim miejscu, choć trochę siły by starać się je zmienić. Jednak Raoden próbuje…
    W nieco lepszej, choć też nie godnej pozazdroszczenia, sytuacji znajduje się księżniczka:  samotna na obcym dworze, pozostawiona na pastwę dworskich intryg, usiłująca ratować swoją nową i starą ojczyznę, bez rodziny, przyjaciół, sojuszników.
Zupełnie inną walkę toczy Hrathen, wysokiej rangi kapłan niszczycielskiej religii, który przybył do Kae, by je nawrócić lub zniszczyć. Losy tych trzech postaci Sanderson splata w skomplikowanej sieci wzajemnych zależności, co chwilę krzyżując ich ścieżki.
      Pisarz jak zwykle tworzy w pełni dopracowany świat, z odrębnym systemem wierzeń, własną geografią i magią. Nie trzeba chyba już dodawać, że całość jest spójna i wiarygodna. Z kolei protagoniści nieco odbiegają od tych, do których amerykański twórca zdążył nas przyzwyczaić. Tym razem w centrum wydarzeń są zwykli ludzie, a nie obdarzeni specjalnymi zdolnościami wybrańcy. To dosyć odświeżający pomysł, po licznych tomach rozgrywających się wokół postaci obdarzonych nadnaturalnymi mocami i ratującymi świat jeszcze przed śniadaniem. Książę, jego niedoszła małżonka i kapłan muszą radzić sobie z ograniczeniami, jakie narzucane są innym śmiertelnikom, zamieszkującym targany niepokojami Arleon.
   Niektóre fragmenty jasno pokazują, że „Elantris” to debiut: część rozwiązań razi schematycznością, czasami na scenę wkracza deus ex machina, a działania bohaterów bywają nam łopatologicznie wyjaśniane. Ale mimo tego wielu autorów dałoby sobie pewnie uciąć to i owo, by móc tak zadebiutować.
      Z prawdziwą przyjemnością wróciłam po latach do fascynującej rzeczywistości, pełnej magii i okrucieństwa, bawiąc się przy tej lekturze tak samo dobrze, jak za pierwszym razem.

1 komentarz:

  1. Naprawdę niezła książka, wspominam całkiem dobrze, a i na półce trzymam (choć to bardziej dlatego, że mam w niej autograf tłumaczki, którą znam i bardzo lubię).

    OdpowiedzUsuń