niedziela, 15 listopada 2015

Ostateczne poświęcenie.




Drugi tom trylogii Sandersona zakończył się w sposób, który wręcz wymusza rzucenie się łapczywie na zwieńczenie całej historii, jakim jest „Bohater wieków”.
            Minął rok od wydarzeń ze „Studni wstąpienia. Vin i Eland próbują poskładać w całość resztki Imperium pod rządami tego ostatniego. Ukochany Vin w końcu zdecydował, że pewne formy tyranii są dopuszczalne w obliczu zbliżającej się niszczycielskiej siły pragnącej zagłady świata. Przez ten czas populacja ludzi drastycznie zmalała, coraz gęstsze mgły wyniszczają plony, przynosząc głód. 
Gdyby tego było mało,  Inkwizycja nadal zabija skaa, szerząc coraz większy terror, a tajemniczy przeciwnik zaciska swoją pętlę wokół malejącej liczby gotowych stawić mu czoła przeciwników. Szybko zmieniające się realia powodują bezradność: „Jesteśmy, jak dzieci, grające w grę, która podpatrzyły u rodziców, lecz nieznające jej zasad. A nasz przeciwnik stworzył tę grę.”
Wolność nadeszła, czy jednak pozostało choć trochę czasu, by się nią nacieszyć? Imperium ponownie stało się miejscem pełnym strachu i śmierci, tyle, że z „bonusem” w postaci enigmatycznego zagrożenie gotowego uderzyć w każdej chwili. Widzimy, jak wypaczane są ideały Kelsiera, jak jego nauki wykorzystywane są w celu zagarnięcia władzy, jak niszczeje jego dziedzictwo.
Świat dookoła naszych bohaterów dosłownie się rozpada. Obserwujemy ze współczuciem, jak kolejne plany ocalenia rozbijane są w pył. Drużyna nieco szalonych rabusiów skonfrontowana zostaje z konsekwencjami zabicia Ostatniego Imperatora. Autor jasno pokazuje, że pozornie dobra decyzja okazała się być dosłownie zabójcza, nie tylko dla bohaterów, ale w konsekwencji dla całego ludzkości. Tyran był niewyobrażalnym złem, ale złem spajającym w całość świat. Jego powykrzywiane i wypaczone przez szalony rozum zasady nie pozwalały, by coś jeszcze gorszego wydostało się na wolność, dążąc do destrukcji wszystkiego na swojej drodze.
            „Bohater wieków” koncentruje się w dużej mierze na postaciach do tej pory drugoplanowych, wzbogacając w ten sposób fabułę,  ale pozwalając ewoluować także postaciom z pierwszego planu. Przykładem jest choćby Vin, która : „ (…) jakimś cudem, między upadkiem królów i zagładą świata stała się kobietą”. Eland w końcu przestał być pokojowo nastawionym do życia idealistą i stał się człowiekiem gotowym dokonywać tragicznych wyborów.
            Sanderson w końcu pozwala nam także zobaczyć, jak powstawał jego świat: rzeczywistość w której z nieba spada popiół, a krwawe słońce oświetla lichą roślinność, wśród której próżno szukać kolorów. Seria wydarzeń zapoczątkowana w pierwszym tomie nareszcie znajduje logiczne wyjaśnienie, a pisarz uchyla rąbka tajemnicy leżącej u genezy powstania istot zamieszkujących Imperium. Wszelkie niejasności zostają w końcu wyjaśnione, stając się elementem logicznego i spójnego świata przedstawionego. 
            A zakończenie trylogii… zakończenie pozostawia czytelnika wniebowziętego rozwiązaniami fabularnymi i spragnionego kolejnych tomów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz