Drugi
tom trylogii Sandersona zakończył się w sposób, który wręcz wymusza rzucenie
się łapczywie na zwieńczenie całej historii, jakim jest „Bohater wieków”.
Minął rok od wydarzeń ze „Studni
wstąpienia. Vin i Eland próbują poskładać w całość resztki Imperium pod rządami
tego ostatniego. Ukochany Vin w końcu zdecydował, że pewne formy tyranii są
dopuszczalne w obliczu zbliżającej się niszczycielskiej siły pragnącej zagłady
świata. Przez ten czas populacja ludzi drastycznie zmalała, coraz gęstsze mgły
wyniszczają plony, przynosząc głód.
Gdyby
tego było mało, Inkwizycja nadal zabija
skaa, szerząc coraz większy terror, a tajemniczy przeciwnik zaciska swoją pętlę
wokół malejącej liczby gotowych stawić mu czoła przeciwników. Szybko
zmieniające się realia powodują bezradność: „Jesteśmy, jak dzieci, grające w
grę, która podpatrzyły u rodziców, lecz nieznające jej zasad. A nasz przeciwnik
stworzył tę grę.”
Wolność
nadeszła, czy jednak pozostało choć trochę czasu, by się nią nacieszyć? Imperium
ponownie stało się miejscem pełnym strachu i śmierci, tyle, że z „bonusem” w
postaci enigmatycznego zagrożenie gotowego uderzyć w każdej chwili. Widzimy,
jak wypaczane są ideały Kelsiera, jak jego nauki wykorzystywane są w celu
zagarnięcia władzy, jak niszczeje jego dziedzictwo.
Świat
dookoła naszych bohaterów dosłownie się rozpada. Obserwujemy ze współczuciem,
jak kolejne plany ocalenia rozbijane są w pył. Drużyna nieco szalonych rabusiów
skonfrontowana zostaje z konsekwencjami zabicia Ostatniego Imperatora. Autor
jasno pokazuje, że pozornie dobra decyzja okazała się być dosłownie zabójcza,
nie tylko dla bohaterów, ale w konsekwencji dla całego ludzkości. Tyran był
niewyobrażalnym złem, ale złem spajającym w całość świat. Jego powykrzywiane i
wypaczone przez szalony rozum zasady nie pozwalały, by coś jeszcze gorszego wydostało
się na wolność, dążąc do destrukcji wszystkiego na swojej drodze.
„Bohater wieków” koncentruje się w
dużej mierze na postaciach do tej pory drugoplanowych, wzbogacając w ten sposób
fabułę, ale pozwalając ewoluować także
postaciom z pierwszego planu. Przykładem jest choćby Vin, która : „ (…) jakimś
cudem, między upadkiem królów i zagładą świata stała się kobietą”. Eland w
końcu przestał być pokojowo nastawionym do życia idealistą i stał się
człowiekiem gotowym dokonywać tragicznych wyborów.
Sanderson w końcu pozwala nam także zobaczyć,
jak powstawał jego świat: rzeczywistość w której z nieba spada popiół, a krwawe
słońce oświetla lichą roślinność, wśród której próżno szukać kolorów. Seria wydarzeń
zapoczątkowana w pierwszym tomie nareszcie znajduje logiczne wyjaśnienie, a
pisarz uchyla rąbka tajemnicy leżącej u genezy powstania istot zamieszkujących
Imperium. Wszelkie niejasności zostają w końcu wyjaśnione, stając się elementem
logicznego i spójnego świata przedstawionego.
A zakończenie trylogii… zakończenie
pozostawia czytelnika wniebowziętego rozwiązaniami fabularnymi i spragnionego
kolejnych tomów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz