Skacowany i
nieco wypalony producent muzyczny natrafia
pewnego dnia na cudowną perełkę: śpiewające Rodzeństwo Thorsen. Tak zaczyna się
„Pieśń harfy”.
Śpiewające trio ma za sobą koncerty w USA i setki tysięcy sprzedanych
płyt ale to dawne czasy i żadne z nich nie kwapi się już do publicznych
występów, poza sporadycznymi popisami w lokalnym kościele. Jim Gystad
postanawia zrobić wszystko co w jego mocy, by namówić dwie siostry i brata do
powrotu na scenę. Co okaże się być nie lada wyzwaniem w przypadku rodzeństwa
zbliżającego się do 80, wycofanego dawno ze świata muzyki i nieco
terroryzowanego przez najstarszego z nich, prawdziwego zrzędę.
Nasz
bohater zmierzyć się musi nie tylko z niechęcią do powrotu na scenę, ale także
licznymi tramami jakich życie nie szczędziło każdemu z trojga muzyków. Nastawiony
na zysk i zdobywanie nowych talentów Jim nagle orientuje się, że jego
dotychczasowe życie jest puste i pozbawione tego, co naprawdę kocha: dobrej
muzyki. Producent, który najlepsze lata ma za sobą, postanawia zainwestować
całość środków i energii w trio starszych ludzi, bo reprezentują oni kunszt z
którym dawno nie miał do czynienia.
Autor
wykreował zajmujących bohaterów, pomimo licznych wad i przywar są sympatyczni i
pełni życia, a ich doświadczenia z przeszłości naprawdę poruszają. Liczne sceny
retrospektywne, przenoszące nas do Ameryki lat sześćdziesiątych, pozwalają na
lepsze poznanie i zrozumienie Timoteusa,
Tam oraz Marii. Każde z nich ma do
opowiedzenia swoją historię, żadna z nich nie kończy się szczęśliwie, ale
pozwala na dopełnienie całościowego wizerunku każdej z tych postaci.
„Pieśń
harfy” stanowi jedno wielkie wyznanie miłości skierowane ku muzyce. Wiara w jej
uzdrawiającą moc przebija z każdej strony. Cytaty z piosenek przeplątają się z
anegdotkami z życia muzyków, a sceny z
koncertów należą do naprawdę przejmujących. Tak barwnie i żywo potrafi pisać
jedynie ktoś, kto naprawdę wierzy w magię muzyki. Akcja toczy się nieśpiesznie
i brak w niej porywających zwrotów akcji, ale przepełniona jest humorem i
ciepłem, nawet w gorzko-słodkich momentach jakich nie szczędzi nam autor.
Całość
to pogodna, pełna miłości opowieść przywodząca na myśl książki Jan Karon.
Subtelnie i mądrze mówiąca o religii i wierze. Z kolei niespodziewane,
wzruszające i pełne melancholii zakończenie pozwala czytelnikowi docenić kunszt
pisarski Henriksena, autora zdecydowanie uciekającego od sztampowych rozwiązań.
Recenzja dla portalu dlaLejdis.pl
No i cudnie, książkę przytargałam z książkowej wymiany i już zacieram ręce, ciesząc się na lekturę ^^
OdpowiedzUsuńMiłej lektury i czekam na wrażenia :)
Usuń