środa, 20 kwietnia 2016

Muzyka lekiem na wszystko

Skacowany i nieco wypalony  producent muzyczny natrafia pewnego dnia na cudowną perełkę: śpiewające Rodzeństwo Thorsen. Tak zaczyna się „Pieśń harfy”.
            Śpiewające trio ma za sobą  koncerty w USA i setki tysięcy sprzedanych płyt ale to dawne czasy i żadne z nich nie kwapi się już do publicznych występów, poza sporadycznymi popisami w lokalnym kościele. Jim Gystad postanawia zrobić wszystko co w jego mocy, by namówić dwie siostry i brata do powrotu na scenę. Co okaże się być nie lada wyzwaniem w przypadku rodzeństwa zbliżającego się do 80, wycofanego dawno ze świata muzyki i nieco terroryzowanego przez najstarszego z nich, prawdziwego zrzędę.        
Nasz bohater zmierzyć się musi nie tylko z niechęcią do powrotu na scenę, ale także licznymi tramami jakich życie nie szczędziło każdemu z trojga muzyków. Nastawiony na zysk i zdobywanie nowych talentów Jim nagle orientuje się, że jego dotychczasowe życie jest puste i pozbawione tego, co naprawdę kocha: dobrej muzyki. Producent, który najlepsze lata ma za sobą, postanawia zainwestować całość środków i energii w trio starszych ludzi, bo reprezentują oni kunszt z którym dawno nie miał do czynienia.
Autor wykreował zajmujących bohaterów, pomimo licznych wad i przywar są sympatyczni i pełni życia, a ich doświadczenia z przeszłości naprawdę poruszają. Liczne sceny retrospektywne, przenoszące nas do Ameryki lat sześćdziesiątych, pozwalają na lepsze poznanie i zrozumienie  Timoteusa, Tam oraz Marii.  Każde z nich ma do opowiedzenia swoją historię, żadna z nich nie kończy się szczęśliwie, ale pozwala na dopełnienie całościowego wizerunku każdej z tych postaci.
„Pieśń harfy” stanowi jedno wielkie wyznanie miłości skierowane ku muzyce. Wiara w jej uzdrawiającą moc przebija z każdej strony. Cytaty z piosenek przeplątają się z anegdotkami z życia muzyków,  a sceny z koncertów należą do naprawdę przejmujących. Tak barwnie i żywo potrafi pisać jedynie ktoś, kto naprawdę wierzy w magię muzyki. Akcja toczy się nieśpiesznie i brak w niej porywających zwrotów akcji, ale przepełniona jest humorem i ciepłem, nawet w gorzko-słodkich momentach jakich nie szczędzi nam autor.
Całość to pogodna, pełna miłości opowieść przywodząca na myśl książki Jan Karon. Subtelnie i mądrze mówiąca o religii i wierze. Z kolei niespodziewane, wzruszające i pełne melancholii zakończenie pozwala czytelnikowi docenić kunszt pisarski Henriksena, autora zdecydowanie uciekającego od sztampowych rozwiązań.

Recenzja dla portalu dlaLejdis.pl 

2 komentarze:

  1. No i cudnie, książkę przytargałam z książkowej wymiany i już zacieram ręce, ciesząc się na lekturę ^^

    OdpowiedzUsuń