Rozpuszczona
dziewczyna pozostawiona sama sobie dokładnie w centrum australijskiej pustyni-
taki jest punkt wyjścia powieści najnowszej powieści Elizabeth Haran.
Autorka słynąca z książek o
Australii, tym razem opowiedziała historię osadzoną w ciężkich latach 40 XX
wieku. Główna bohaterka, o jakże niedorzecznym imieniu Arabella, jest
rozpuszczoną jedynaczką zamożnych rodziców, przyzwyczajoną do przepychu, nadmiernej
troskliwości i pobłażania samej sobie. To „urocze” dziewczę w takcie podróży po
australijskiej pustyni wpada na, jakże genialny, pomysł opuszczenia pociągu w
trakcie jego postoju: nie mówiąc nikomu dziewczyna wymyka się na chwilę, by z
przerażeniem zorientować się, że pociąg odjechał…
Uratowana przez Aborygenów od pewnej
śmierci, Arabella trafia do małego miasteczka, gdzie zmuszona jest przeczekać
swoją nieszczęśliwą przygodę: pech chce, że na wskutek uszkodzenia trakcji na
powrotny pociąg trzeba czekać nawet miesiąc… Marree zamieszkane przez
malowniczą gromadę jest miejscem znacząco odbiegającym od przyzwyczajeń
dziewczyny: pobyt w jedynym hotelu trzeba ciężko odpracować, kurz wdziera się
dosłownie wszędzie, słońce pali delikatną skórę bez litości, a mieszkańcy wydają
się grubiańscy i mało wyrafinowani. Rozpuszczone dziewczę powoli zaczyna jednak
przekonywać się do miasteczka, czemu na pewno sprzyja fakt bycia adorowaną
przez dwóch miejscowych przystojniaków.
Piszcząca bez przerwy i przerażona hipochondryczka,
o wielkomiejskich manierach, skonfrontowana zostaje z prostymi ludźmi
przyzwyczajonymi do ciężkiej pracy i samodzielności kobiet, co naturalnie rodzi
sporo konfliktów i nieprzyjemnych dla obu stron sytuacji. Codzienność
mieszkańców Marree, to prawdziwa walka o byt i taka egzystencja zaczyna
odciskać swoje piętno także na Arrabelli. Czy ten krótki czas wystarczy jednak,
by zmienić radykalnie rozpuszczoną pannicę?
Książkę czyta się lekko, ale całość
zyskałaby wiele na przycięciu kilku wątków i pozbyciu się nienośnej maniery
powtarzania jednej historii na kilka różnych sposobów. Niczym w telenoweli,
każde wydarzenie relacjonowane jest po kolei wszystkim bohaterom, a czytelnik
zmuszony jest do brnięcia przez kolejne strony nie wnoszące nic nowego do opowieści.
Nie można też mówić o przesadnej oryginalności w przypadku książki, której
finał da się przewidzieć już po kilkudziesięciu stronach. Kiczowate sceny i
sztampowe rozwiązania zdecydowanie osłabiają pozytywne wrażenia z lektury,
która w połowie zmienia się z mało prawdopodobnej w zupełnie oderwaną od
rzeczywistości, a cukierkowe zakończenie niebezpiecznie balansuje na granicy
kiczu.
Po stronie plusów niewątpliwie
zaliczyć można: przedstawione wierzenia i legendy rdzennych Australijczyków;
autorka daje wiarygodny obraz tego, jak wyglądało życie Aborygenów na
odebranych im przez białych ziemiach. Haran kreśli obraz ludzi zniszczonych
przez chciwość innych, ale starających się zachować godność nawet w najbardziej
poniżających sytuacjach.
„Pod płonącym niebem” miało szansę,
by stać się dobrą powieścią obyczajową, niestety nie spełniając tych nadziei i
pozostając tylko kolejnym romansem osadzonym w egzotycznych realiach.
Recenzja dla portalu: dlalejdis.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz