poniedziałek, 10 maja 2010

Smutna pani


Pierwsza biografka Billie Holiday popełniła samobójstwo, pozostawiając po sobie ogromny i nieuporządkowany materiał faktograficzny: relacje przyjaciół, wywiady z ludźmi znającymi artystkę nawet tylko przelotnie, wycinki prasowe, dokumentację szpitalną i sądową. Julia Blackburn wykorzystała to archiwum, jako punkt wyjścia do stworzenia własnej opowieści o wielkiej piosenkarce.
Z relacji przyjaciół, muzyków, sąsiadów, policjantów nie wyłania się jeden spójny obraz piosenkarki- autorka biografii pozwala każdemu ze świadków przemówić, z osobna. Te wszystkie głosy ukazują wiele twarzy piosenkarki, jak gdyby nie było jednej Billie Holiday, lecz kubistyczna, różnorodna postać, mieniąca się wieloma odcieniami. Każdy może złożyć własną wersję losów artystki- zdecydować samemu, czy chce ją zapamiętać, jako nieszczęśliwą samotną kobietę o wielkim sercu. A może ordynarną, wiecznie przeklinającą pijaczkę i narkomankę? Lub spróbować scalić te dwa wizerunki w jeden.
Biografka po kolei oddaje głos ludziom, przez których życie przewinęła się piosenkarka- z taką samą uwagą wysłuchując kolegi z dzieciństwa, burdel- mamy, czy też drugiego męża Billie.
Relacji jest dużo, niektóre sprzeczne ze sobą, niektóre jednomyślne w pewnych kwestiach.
Z wszystkich jednak wyłania się przerażający obraz samotnej kobiety, która nie potrafiła dać sobie rady ze swoim talentem, ze swoim życiem…
Uzależniona od alkoholu, narkotyków i nieodpowiednich mężczyzn; bita, upokarzana i wyzyskiwana przez wielu „przyjaciół”. Wychowywana wśród prostytutek i ich alfonsów, znała tylko ten jeden model relacji kobieta- mężczyzna, i tylko na takiej zasadzie koegzystowała ze swoimi kolejnymi „partnerami”. Naiwna jak dziecko i jak dziecko bezradna w wielu kwestiach życiowych, była jednocześnie w pełni świadomą bojowniczką o prawa czarnoskórych.
„Umiała tylko śpiewać. Jedynie to ją naprawdę uszczęśliwiało.” Niezwykle muzykalna, kochała operę, co dziwiło tych, którzy uważali ją za niewychowaną prostaczkę. Otoczona ludźmi nagminnie ją wykorzystującymi: „Każdy czegoś od niej chciał. Ściągała to na siebie”. Wiecznie w tarapatach finansowych, mimo, że jej płyty wspaniale się sprzedawały: ciągle okradana i naciągana na „pożyczki”.
Billie Holiday przeszła długą i trudną drogę: od dziewczyny prostytuującej się za kilka dolarów- do artystki w niebieskim futrze za kilkanaście „kawałków”. Jej przemiana została szczegółowo opisana przez biografkę, która także nie poskąpiła czytelnikowi szerokiej panoramy społecznej ówczesnej Ameryki: rasistowskiej i z pogardą traktującej śpiewające czarne kobiety. Znajdziemy tu, nie tylko opis Harlemu w latach trzydziestych, ale także rozdział o pracy agentów do spraw narkotyków, którzy z upodobaniem nękali piosenkarkę.
Te szczegóły mają niewątpliwie walor dokumentalny i przybliżają czytelnikowi realia epoki.
Szkoda tylko, że konstrukcja całej książki staje się po jakimś czasie nużąca- każdy rozdział jest szczegółową relacją jednego z rozmówców Blackburn, po jakimś czasie natłok informacji powoduje, że przestajemy ich od siebie odróżniać.
Autorka rzadko też starała się bardziej szczegółowym śledztwem, doprowadzić do weryfikacji pewnych faktów, ograniczając się w zamian jedynie do ich przytoczenia. Przez co otrzymaliśmy, ciekawy wprawdzie, ale dosyć niejednorodny kolaż wielu otwartych kwestii i pytań bez odpowiedzi. Braki mi też było jakiejś szerszej analizy fenomenu twórczości Billie Holiday, to wszystko jednak nie kładzie się zbytnim cieniem na całości książki, która jest niewątpliwie udaną próbą ukazania trudnego życia „Pierwszej Damy jazzu”.

3 komentarze:

  1. Witaj :)

    Nie miałam pojęcia, że taki los spotkał tę panią... Za to Billie uwielbiam. Mam kilka jej szlagierowych płyt, zawsze kiedy łapie mnie nostalgiczny, południowoamerykański nastrój, włączam któryś z jej kawałków. Ale lubię też wiele innych piosenkarzy jazzowych, od Duke'a po Franklin... Dzisiaj niewielu potrafi tak śpiewać, wkładać tyle emocji w ten rodzaj muzyki. Taką małą perełką zdaje się Aga Zaryan, z naszego rodzimego podwórka.

    Dzięki za tą recenzję, takie teksty i na taki temat Anhelli lubi czytać najbardziej. Przenoszą mnie w czasie i w przestrzeni... Ach, czemu ja nie mogłam żyć w tamtych czasach w USA?? Ech...

    Pozdrawiam ciepło :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wstyd przyznać Anhelli, ale dopiero po tej książce zainteresowałam się Lady Day:/Muzyczne objawienie, które zawdzięczam książce, czy może byc lepsze połączenie:)?
    pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Hm... Zawsze lepiej późno, niż wcale... X,D

    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń