Książki
Gaimana biorę w ciemno, niezależnie od tematyki i klasyfikacji wiekowej. To
jeden z tych pisarzy, który mógłby pisać instrukcję sadzenia drzewek, a i tak
wylądowałaby ona na moim stoliku nocnym. Ogromny kredyt zaufania Gaiman
otrzymał ode mnie po „Nigdzie bądź” i na razie nigdy go nie nadużył. Nawet
słabsze książki tego autora, to coś czego nie trzeba wstydliwie chować w drugim
rzędzie na półce.
Powiedzmy
sobie jednak od razu: „Mitologia nordycka” nie jest najwybitniejszym dziełem
brytyjskiego pisarza, który swoje umiłowanie mitów i baśni, pokazał już
niejednokrotnie w dużo lepszy sposób, choćby w „Amerykańskich bogach”.
We
wstępie Gaiman wyznaje, że nordycka mitologia jest jego ulubioną i to już od
czasów dzieciństwa: „Mity nordyckie to mity mroźnych krajów, niemiłosiernie
długich zimowych nocy i niekończących się letnich dni. Mity ludy, który nie do
końca ufał swoim bogom, a nawet ich nie lubił, choć żywił do nich szacunek i lęk.”
Nic
dziwnego, że po latach wplatania wątków mitologicznych do powieści, opowiadań,
czy też wierszy, pisarz zdecydował się na opowiedzenie mitologii nordyckiej po
swojemu. Jak sam zaznacza, starał się do zrobić z szacunkiem i miłością do oryginału,
ale tak, by przenieść go do współczesności i dzięki temu pozyskać dlań nowych
odbiorców. Zatem jak wypada retelling
tych historii w ujęciu Gaimanowskim? Czy pisarzowi udało się być zarówno
wiernym pierwowzorowi, jak i przenieść te historie do XXI wieku?
Większość
opowiadanych historii koncentruje się wokół Odyna, Thora i Lokiego, trójkąt ten
dostarcza materiału do opowieści aż nadto. Mity z ich udziałem mają różny ciężar:
od ponurych i mrocznych, przez nieco weselsze, aż do takich, które trudno
nazwać inaczej, jak komedią slapstickową w mitologicznych szatach. Część z tych
opowieści zawłaszczyła popkultura i są nam doskonale znane, część Gaiman
opowiedział mi po raz pierwszy.
Prowadzeni
od powstania wszechświata aż po Ragnarök, przyglądamy się swarliwym bogom, ich spiskom i gierkom, lecz
wszystko to pokazane jest nam w tradycyjny sposób, dosyć daleki od stylu, do
jakiego przyzwyczaił nas autor „Koraliny”. Podczas lektury miałam z tyłu głowy
skojarzenia z Parandowskim i jego mitologią znaną każdemu uczniowi.
Do pełni czytelniczego
szczęścia zatem trochę zabrakło, brakowało mi humoru i błyskotliwych dialogów,
ale rozumiem, że twórca ograniczony był materiałem
wyjściowym, a także własnym założeniem podejścia z pełnym szacunkiem, co w tym
przypadku oznacza minimum zmian i doprawiania „po swojemu”.
Warto przeczytać, bo
jednak mitologia nordycka, to nie jest coś, co wykłada się nam w szkole, a
kilka sezonów „Wikingów” też nie uczyni z nas specjalistów w tej dziedzinie. Pisarzowi
należą się także brawa za lekkie odkurzenie kobiecych sylwetek i nadanie
nordyckim boginiom pewnego rysu drapieżności. Wiernym fanom zaś pozostaje
czekać na „Amerykańskich bogów 2”, by w pełni rozkoszować się niepowtarzalnym talentem
Gaimana do opowiadania nam baśni.
No a okładka palce lizać :)
OdpowiedzUsuńCała ta seria jest przepiękna :D
Usuń