niedziela, 18 grudnia 2016

Żadnych żałobników. Żadnych pogrzebów.


         Każdy twórca fantastyki tworzący powieść w stylu heist book, musi liczyć się z  porównaniami do książek Scota Lyncha, a sami dobrze wiecie, że trudno wyjść z takiej konfrontacji obronną ręką.
      „Szóstka wron” nie jest może dziełem przełomowym w swoim gatunku, ale niewątpliwie stanowi kawałek porządnej rozrywki. Autorka zaczyna klasycznie: niebezpiecznym zadaniem, zbieraniem drużyny różnorodnych indywidualności i opracowaniem planu niewykonalnego pozornie skoku.
Nie czytałam Trylogii Grisza, więc początkowo zasady funkcjonowania magii były dla mnie nieco niejasne, ale trwało to zaledwie kilkanaście stron i nie umniejszyło przyjemności eksplorowania mrocznego świata.
      Kaz Brekker to siedemnastoletni geniusz przestępczy, szefujący gangowi Szumowin, jednej z bezwzględnych band grasujących w Ketterdamie. Napędzany pragnieniem zemsty Kaz pewnego dnia otrzymuje propozycję, która może pozwolić mu na wyrównanie porachunków z odwiecznym wrogiem: niebezpieczną misję za ogromne pieniądze. Musi „jedynie” włamać się do niezdobytej do tej pory wojskowej twierdzy i uwolnić śmiertelnie niebezpiecznego zakładnika. Dokonanie tego wymaga skompletowania nie lada grupy.
      Jak mawia klasyk: „Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę” i właśnie to Brekker robi; zbiera szóstkę ludzi na tyle odważnych, głupich lub zdesperowanych, by zgodzili się wyruszyć z nim w samobójczą misję. Każde z nich ma swoją niełatwą biografię i mroczną przeszłość, która napędza ich teraźniejsze działania, a także specyficzne zdolności niezbędne dla wykonania zadania.  Ich wzajemne interakcje niejednokrotnie powodują spięcia i bywa, że zagrażają powodzeniu misji. Nic dziwnego, że co rusz członkowie drużyny muszą życzyć sobie powodzenia słowami: „Żadnych żałobników. Żadnych pogrzebów.”
       Akcja toczy się niezwykle wartko: mamy plan i niezwłocznie przystępujemy do jego wykonania, po drodze demolując co się da i znacząco mieszając szyki wszystkim stającym naszym bohaterom na drodze . Potyczki z wrogiem mieszają się ze słownymi przepychankami członków gangu, mroczne sceny sąsiadują z czarnym humorem, a my niepostrzeżenie, strona po stronie, przywiązujemy się do bohaterów, sekundując ich poczynaniom i trzymając kciuki, by autorce nie wpadło czasami do głowy pozbyć się któregoś z nich. 
        Bardugo stawia na małoletnich bohaterów: wszyscy protagoniści mają po kilkanaście lat i to jest największa słabość tej książki. Trudno uwierzyć w genialnych wirtuozów zbrodni, nawet gdy stoi za nimi wieloletnie doświadczenie w oszukiwaniu innych, ale prawie niemożliwe jest rzetelne przedstawienie nastolatka w roli mózgu gangu. Postarzenie postaci przynajmniej dwukrotnie nie wpłynęłoby znacząco na fabułę, a znacznie poprawiłoby wiarygodność opowieści. W całą resztę jestem skłonna uwierzyć, gdyż nawet najbardziej niewykonalne poczynania bohaterów przynależą do stylistyki tego typu opowieści: nawet jeżeli jest to kradzież czołgu…

sobota, 17 grudnia 2016

Jeśli nie chcesz mojej zguby, gwiazdkę z nieba daj mi luby.


Ten, kto gwiazdę w locie schwyta,
Sprawi dziecko mandragorze,
Wie, skąd diabeł wziął kopyta,
Albo czemu gasną zorze,
Umie słuchać Syren śpiewu,
Strzec się zawistników gniewu —
Ten jedyny
Zna krainy,
Gdzie nie znajdzie fałsz gościny.

           Gaiman znów czaruje: tym razem snując swoją wersję baśni o dzielnym i ubogim młodzieńcu, który musi przejść Próbę, by zasłużyć na uczucie swojej wybranki.
          Pozornie obiektem uczuć głównego bohatera jest piękna i bogata Victoria, a Próbą staje się wyprawa po spadającą gwiazdę w nieznane, poza granicami malutkiej wioski. Potem jednak fabuła zaczyna odbiegać od utartych schematów. Niespodziewanie dla naszego bohatera, gwiazda okazuje się być piękną dziewczyną o nieco wybuchowym charakterku, a eksplorowanie świata niesie za sobą tyleż samo niebezpieczeństw, co fascynujących przygód. Młodzieniec wróci z wyprawy zupełnie innym człowiekiem…
      Podróż do Krainy Czarów staje się okazją, by stworzyć baśń mówiącą o przeróżnych pragnieniach i próbie ich zaspokojenia, jednocześnie opiewającą siłę miłości, która pozwala nieśmiałemu chłopcu na heroiczne czyny.
          Ponownie pisarz czerpie garściami z mitologii, podań, legend i literatury, zaludniając swoją historię magicznymi stworami, cudownymi obrazami, dając upust nieskrępowanej wyobraźni. Gadające ptaki? Proszę bardzo. Duchy komentujące wydarzenia? Nie ma sprawy. Zły las próbujący zjadać podróżników? Ależ oczywiście…
Gaiman cudownie gra nie tylko z konwencją baśni, ale także z literaturą XIX wieku. Narrator, klasyczny wszechwiedzący gawędziarz, rodem z wiktoriańskich powieści, nie tylko skrupulatnie informuje czytelnika o rozgrywających się wydarzeniach, ale także wzbogaca swoją opowieść o anegdotki i często sarkastyczne komentarze.  Przy czym „Gwiezdny pył”, to pełna magii, okrucieństwa i humoru opowieść w której młody Tristran odbywa szaloną podróż,  dorównującą czasami tej przebytej przez Alicję w Krainie Czarów.
Wyprawa w towarzystwie Tristrana i jego charakternej towarzyszki, to eskapada czasami mroczna, ale także pełna humoru i niesamowitych scen wyprawa, w której nigdy nie wiadomo czego się spodziewać. Kolejny raz Gaiman stworzył uniwersalną historię, trafiająca do czytelnika w każdym wieku. 

środa, 7 grudnia 2016

Więc chodź pomaluj mi Świat...Dysku


            Kolorowanka, która przygotowało wydawnictwo Prószyński składa się z czarno –białych prac nawiązujących do znanych dziel sztuki, ilustracji znanych fanom, ale także takich, które zostały specjalnie przygotowane na potrzeby tej publikacji. Nierzadko zdarza się okazja, by móc pokolorować Śmierć, nadać trochę kolorków babci Weatherwax,, czy też nieco ożywić ponure oblicze Sama Vimesa.  Prac Paula Kidby’ego fanom Pratchetta przedstawiać nie trzeba: ten znakomity grafik towarzyszył naszym lekturom od 2002 roku, kiedy to zaczął tworzyć okładki do powieści angielskiego pisarza. 
        Całość jest dodatkowo uzupełniona cytatami z książek i stanowi naprawdę wspaniałą rozrywkę, choć nieco hermetyczną: to zdecydowanie książka dla miłośników prozy nieodżałowanego pisarza, odbiegająca od stereotypowych kolorowanek dla dorosłych, które wypełniają księgarskie półki. Trudno  mi wyobrazić sobie, że ktoś, kto do tej pory kolorował fantazyjne arabeski, czy też ogrody pełne kwiatów, zdecyduje się nagle na wypełnianie barwami konturów gigantycznego orangutana, siedzącego wśród książek…
      Poza powyższym zastrzeżeniem, nie mam żadnych uwag do omawianej kolorowanki: jako zagorzała wielbicielka  Pratchetta  z radością powitałam możliwość kolejnej okazji, by choć na chwilę zanurzyć się w wykreowanym przez niego uniwersum. Nawet za pośrednictwem kredek.

niedziela, 4 grudnia 2016

Grafomania na rykowisku


     „Randka z jeleniem” miała być ciekawą historią, nie tylko o zakładaniu prywatnej fermy jeleni na Mazurach, ale także opowieścią o powrocie z emigracji i zmaganiach z absurdami codzienności. Niestety, już od kilku pierwszych stron czytelnik zapytuje sam siebie: co to ma być?Wspomnienia autorki przeplatane są ni stąd, ni zowąd wykładami na przeróżne tematy. I tak historia pewnego sylwestra staje się okazją do przytoczenia genezy tego święta, a wygląd sali balowej prowadzi do wywodu o odkryciach Mikołaja Kopernika!  Ani to  odkrywcze, ani ciekawie przytoczone, ot w stylu nudnawego wykładu.
       Całość niemalże zbudowana jest  ze zdań prostych, taki  telegraficzny styl nie świadczy najlepiej o literackim talencie autorki. nie lepiej wychodzi autorce konsekwentne trzymanie się jednego czasu: nagminnie miesza czas przeszły i teraźniejszy w obrębie jednego akapitu.Wszędzie dominuje chaos: pani Sęczykowska skacze od wspomnienia do wspomnienia, przeplatając je kolejnymi niepotrzebnymi nikomu informacjami np. dotyczącymi wychowywania dzieci w dworach staropolskich. Na to wszystko spływa dodatkowo lukier w postaci mądrości rodem z książek Paula Coehlo.
        Żeby było jeszcze gorzej co i rusz natrafiamy na łopatologicznie poprowadzoną pochwałę religii katolickiej,  jak choćby w przypadku tezy o wysokiej moralności szlachty polskiej jako wyniku wychowania katolickiego. Nie sposób nie uśmiechnąć się na myśl o „moralności” niektórych naszych przodków, szczególnie tych urzędujących w dworach.
       Najgorsze jednak, że autorka stawia się w pozycji wyroczni i tonem pełnym wyższości wygłasza kazania np. o degeneracji polskiej wsi. Powiela krzywdzące stereotypy i mocno uogólnia, jak choćby w rozdziale, gdzie sprowadza wszystkich mieszkańców Mazur do pijaczków wystających pod lokalnym sklepem.
      Elżbieta Sęczykowska stworzyła dziwną hybrydę gatunkową: ni to biografię, książeczkę naukową dla dzieci, czy też poradnik hodowli jeleni. Jakkolwiek by jednak nie spojrzeć na „Randkę z…”, trudno jednak uznać ten eksperyment za udany. Całość jest pretensjonalna, miejscami niezwykle nudna i pozbawiona wigoru.

            

środa, 30 listopada 2016

Kontrowersyjna biografia Pilcha


Życie Pilcha to niewątpliwie materiał na pokaźną książkę. Choroba, liczne związki, nagrody, bogata twórczość literacka, nałogi- to wszystko opisane zostało niezwykle skrupulatnie, wręcz przesadnie drobiazgowo. Monumentalna biografia grzeszy rozdrabnianiem się i szczegółowością, w których ginie czasami główny bohater. Nierzadko te szczegółowe relacje są wręcz bolesne dla czytelnika np. w przypadku bardzo dokładnych  opisów picia Pilcha, sprawiających wrażenie wziętych z brukowców, skupiających się na taniej sensacji.
Niezbyt przyswajalny jest także język, którym autorka tworzy wizerunek Pilcha. Czasami pompatyczny, czasami groteskowo nieporadny. Wielu krytyków zwróciło uwagę na fakt, że dziennikarka stara się pisać „frazą Pilcha”, ale niestety jej to nie wychodzi i w rezultacie zamiast hołdu literackiego, mamy karykaturę.
 Kubisiowska dotarła do wielu dokumentów z życia rodziny pisarza, opisując dalszych i bliższych przodków pisarza, cytując nie tylko te materiały, ale także wypowiedzi przyjaciół, znajomych i krewnych. Najbardziej jaskrawe są oczywiście wypowiedzi byłych kochanek pisarza, koncentrujące się na krzywdach i ranach zadawanych im w trakcie związku z pisarzem.
Biografia autora jak widać w dużej mierze koncentruje się na jego niezbyt jasnej stronie: otrzymujemy wizerunek człowieka, który praktycznie ciągle pije, zdradza swoje kobiety i bardzo łatwo idzie na kompromisy z władzą, niezależnie od tego, jaka ona jest.  Nic dziwnego, że bohater tej książki przestał odbierać telefony od autorki.
Sam Pilch napisał kiedyś w swoim „Dzienniku”: "Biografii mamy przez to tyle, ile mamy. Ach, nie tylko przez to - też z piramidalnego lenistwa. Względy moralne są tu jakże dogodnym alibi - nie róbmy nic, bo ciotka źle się poczuje. Od samopoczucia ciotki nie ma w kulturze nic ważniejszego". Trudno oprzeć się wrażeniu, że autor wolałbym jednak nie występować w roli owej ciotki…

niedziela, 27 listopada 2016

Wojna królów



Jean des Cars próbuje przybliżyć nam sylwetki wielkich ale i tych zapomnianych monarchów; ich słabostki, dziwactwa i historie rodzinne. Głównym założeniem książki jest teza o tym, że jej bohaterowie to ludzie z krwi i kości, pełni wad, zalet i podatni na rozmaite wpływy. Des Cars nie traktuje ich tylko w kategoriach koronowanych głów, uosabiających dążenia swoich państw, ale właśnie jako miotanych przeróżnymi uczuciami śmiertelników.
Francuz z uwagą przygląda się swoim bohaterom, analizując kierujące nimi pobudki oraz rozbierając na czynniki pierwsze życie prywatne i konsekwencje wynikające z takich, a nie innych cech charakteru  danej koronowanej głowy. Kluczem do całości jest zatem spojrzenie z „ludzkiego punktu widzenia” zarówno na obie wojny światowe, jak i okres międzywojenny. 
            Monarchowie sprzed 1914 roku ( wybuch I Wojny Światowej stanowi przełomową datę w opracowaniu francuskiego dziennikarza) w większości spokrewnieni ze sobą, prowadzący szereg rozgrywek, politycznych gier, prowadzących do wybuchu katastrofy: „Wojna królów będzie niewiarygodnym wyrazem rodzinnych porachunków na skalę całego kontynentu”.
            W sposób jasny i klarowny autor prowadzi czytelnika przez Wielką Historię, koncentrując się na jej jednostkowym wymiarze, owej „ludzkiej stronie” wydarzeń. Nie zapominając jednak przybliżyć mechanizmów, które doprowadziły do wybuchu dwóch tragicznych konfliktów na skalę światową. Niemalże gawędziarski ton wyjątkowo pasuje do tej publikacji, z zamierzenia mającej uczyć i bawić, gdyż „Berło i krew’ to nie przesadnie ambitna pozycja historyczna, ale solidne i przystępne opracowanie, po które może sięgnąć zarówno laik jak i pasjonat minionych dziejów.

wtorek, 15 listopada 2016

Nowe "Targowisko próżności"


        Julian Fellowes znany jest na całym świecie jako autor scenariusza do serialu „Downton Abbey”, śledzonego przez miliony widzów. Nieco mniej popularne jest jego oblicze pisarza, mimo, że „Belgravia”, to już trzecia powieść spod jego ręki.
       Scenarzysta, aktor i pisarz po raz kolejny rozgrywa na naszych oczach historię bogatych nuworyszy wkradających się w szeregi, oburzonej tym, arystokracji. Londyn pod rządami królowej Wiktorii rozrasta się bardzo szybko, powstają nowe dzielnice takie jak tytułowa Belgravia, miejsca elitarne i luksusowe, gdzie toczy się akcja powieści.
          Napędzana ambicjami rodzina kupiecka kontra wyższe sfery, to konflikt doskonale obrazujący sprzeczności targające XIX wiekiem. Fellowes oferuje nam wielowymiarowych bohaterów: żądnego zaszczytów kupca i jego rozsądną żonę. W kontrze do nich pozostają przedstawiciele arystokracji, tacy jak księżna Bellasis, wypowiadająca oskarżycielskie słowa: „Jest pani tworem nowej ery”, skierowane do swojej antagonistki. Ery, której istnienia nikt z wyższych sfer nie chce przyjąć do wiadomości, bądź stara się ją zbagatelizować.
            Pisarz nie porzuca dobrze znanego nam tematu i wprowadza na scenę także służących, którzy celnie komentują życie swoich państwa. Akcję napędzają więc wydarzenia w trzech sferach: bogacących się parweniuszy, ustępującej im powoli pola arystokracji i ludzi spędzających większość życia „pod schodami”. Każda z tych sfer ma swoje mniejsze i większe tajemnice, brudne sekreciki, które skrywane latami urastają do rangi skandali mogących zniszczyć czyjeś życie. „Belgravię” wypełniają w dużej mierze mocno niesympatyczne persony, traktujące innych wyłącznie w kategoriach użytkowych.
Scenarzysta okazuje się być godnym naśladowcą Thackeraya, wyraziście rysując przed nami prawdziwe targowisko próżności, napędzane niezdrowymi ambicjami i destrukcyjnie wpływające na każdego, kto choć na chwilę zapuścił się w piękne ulice Belgravii.


niedziela, 13 listopada 2016

Powrót do świata na skraju zagłady.



„Elantris” było kilka lat temu moim pierwszym spotkaniem z prozą Sandersona, na tyle udanym, że dzisiaj mam osobną półkę na książki tego autora, które Mag ku mojej radości wydaje i wydaje.
        Historia tym razem rozgrywa się w świecie dotkniętym zagładą. Arleon miał niegdyś wspaniałą stolicę- Elantris- magiczne miejsce zamieszkiwane przez pełne mocy istoty, przyczyniające się do dobrostanu całego państwa. Pewnego dnia jednak magia zniknęła, a Elantris spektakularnie upadło, stając się opustoszałą skorupą zamieszkaną przez okaleczonych ludzi. Nowa stolica, Kae, nie jest nawet po części tak piękna, jak dawna; w dodatku zagraża jej niebezpieczeństwo ze strony fanatyków religijnych, podbijających kolejne kraje dla swojego surowego boga i cesarza.
    Sanderson w środku tych wydarzeń stawia dwie główne figury: księżniczkę Sarene i jej niedoszłego męża i następcę trony Arleonu, księcia Raodena. Żadne z nich nie należy do największych szczęśliwców: Raoden pewnego pięknego dnia budzi się dotknięty tajemniczą chorobą, przekleństwem Elantris, w następstwie czego zostaje ogłoszony martwym i wygnany do zniszczonej dawnej stolicy. Z kolei Sarene przybywa do swojego nowego domu i tam dowiaduje się, że jest już wdową. Księżniczka niezależnie od swojego tragicznego położenia musi podjąć wysiłek obrony kraju przed fanatykami z Fjordenu, a wygnany książę próbuje pomóc nie tylko sobie, ale wszystkim nieszczęsnym mieszkańcom opustoszałego i mrocznego Elantris.


    „Miasto stało się rozległym grobowcem dla tych, których ciała zapomniały, jak to jest umrzeć”. Elantris to przerażające miejsce, zamieszkane przez martwych ludzi: ich serca nie biją, ich rany nigdy się nie goją, towarzyszy im wieczny ból i głód, którego praktycznie nie da się zaspokoić. Pokryte szlamem ulice nie stanowią schronienia przed zimnem, deszczem, czy tez okrucieństwem zdziczałych band żerujących na innych. Trudno uwierzyć, że ktoś mógłby wykrzesać z siebie w takim miejscu, choć trochę siły by starać się je zmienić. Jednak Raoden próbuje…
    W nieco lepszej, choć też nie godnej pozazdroszczenia, sytuacji znajduje się księżniczka:  samotna na obcym dworze, pozostawiona na pastwę dworskich intryg, usiłująca ratować swoją nową i starą ojczyznę, bez rodziny, przyjaciół, sojuszników.
Zupełnie inną walkę toczy Hrathen, wysokiej rangi kapłan niszczycielskiej religii, który przybył do Kae, by je nawrócić lub zniszczyć. Losy tych trzech postaci Sanderson splata w skomplikowanej sieci wzajemnych zależności, co chwilę krzyżując ich ścieżki.
      Pisarz jak zwykle tworzy w pełni dopracowany świat, z odrębnym systemem wierzeń, własną geografią i magią. Nie trzeba chyba już dodawać, że całość jest spójna i wiarygodna. Z kolei protagoniści nieco odbiegają od tych, do których amerykański twórca zdążył nas przyzwyczaić. Tym razem w centrum wydarzeń są zwykli ludzie, a nie obdarzeni specjalnymi zdolnościami wybrańcy. To dosyć odświeżający pomysł, po licznych tomach rozgrywających się wokół postaci obdarzonych nadnaturalnymi mocami i ratującymi świat jeszcze przed śniadaniem. Książę, jego niedoszła małżonka i kapłan muszą radzić sobie z ograniczeniami, jakie narzucane są innym śmiertelnikom, zamieszkującym targany niepokojami Arleon.
   Niektóre fragmenty jasno pokazują, że „Elantris” to debiut: część rozwiązań razi schematycznością, czasami na scenę wkracza deus ex machina, a działania bohaterów bywają nam łopatologicznie wyjaśniane. Ale mimo tego wielu autorów dałoby sobie pewnie uciąć to i owo, by móc tak zadebiutować.
      Z prawdziwą przyjemnością wróciłam po latach do fascynującej rzeczywistości, pełnej magii i okrucieństwa, bawiąc się przy tej lekturze tak samo dobrze, jak za pierwszym razem.

wtorek, 1 listopada 2016

Królewska histeryczka



            „Monumentalna „Królewska heretyczka” opisuje szesnaście lat rządów Elżbiety I i oferuje czytelnikom nowe spojrzenie na historie córki Henryka VIII i jej związku z lordem Dudley’em.
         Na pierwszy plan wysuwa się porządne przygotowanie autorki. Widać, że sięgała do wielu źródeł i jej bohaterowie są solidnie osadzeni w epoce (chociaż niestety nie można tego powiedzieć o wszystkich postaciach). Pisarka nie tworzy nowych postaci lecz nadaje życie tym historycznym, do tej pory tkwiącym jedynie na kartach podręczników i opracowań, czasami jednak przesadzając w obdarzaniu ich mentalnością odpowiednią bardziej w XXI wieku, niż na elżbietańskim dworze. Na szczęście te anachronizmy są na tyle drobne, że nie przeszkadzają zbytnio w lekturze.
       Najgorzej wypada w mojej ocenie tytułowa bohaterka, miejscami zachowująca się niedorzecznie i histerycznie.  Jej zachowanie, brak opanowania, wybuchy złości- to wszystko kłóci się z obrazem, jaki znamy z filmów czy też innych lektur. Niedźwiedzka przedstawia nam prawdziwie królewską histeryczką, uwikłaną w toksyczny związek z karierowiczem. Trudno powiedzieć, czy ta wizja mnie przekonuje. 
            Mimo tych usterek całość sprawdza się doskonale w swojej kategorii: historycznego czytadła, lekko i przyjemnie przybliżającego realia epoki oraz zamierzchłe wydarzenia. Trzeba jednak zastrzec, że „Królewska heretyczka” w przeważającej mierze jest romansem, trochę nietypowym wprawdzie, bo obsadzonym postaciami historycznymi, ale jednak romansem. Dlatego też, to uczucia i ich konsekwencje dominują i nadają ton powieści, nie jest to więc pozycja dla tych, którzy stronią od czytania o porywach serca i szaleństwach namiętności, targających ludźmi, niezależnie od epoki i pozycji społecznej.

piątek, 14 października 2016

Coś dla maniakalnych wielbicieli list


            Moorea Seal proponuje zabawę z 52 listami, po jednej na każdy tydzień roku. Każda z nich ma pomóc w uporządkowaniu myśli, planów i marzeń, a także w „przeżywaniu kolejnych dni coraz bardziej świadomie”. Autorka przyznaje, że jest uzależniona od robienia list i na co dzień posługuje się przynajmniej trzema, by pomóc ogarnąć sobie rzeczywistość. 
            Właściciel dziennika może zapisywać cele i marzenia na dany rok, wpisać swoje ulubione filmy, książki, wizualizować swoje życie za 10 lat, czy też odnotować ulubione cytaty. Kolejność wypełniania list jest oczywiście dowolna i zależy od widzimisię czytelnika. 
            Całość podzielona jest wedle pór roku, każdej z nich autorka przyporządkowała odpowiednie, według niej, listy. Nic dziwnego więc, że dziennik rozpoczyna lista noworocznych postanowień, tak dobrze znanych każdemu z nas. Wiosna, to między innymi spis naszych dziwactw, czy też największych motywatorów, latem zapisać możemy, co przynosi nam największego kopa energetycznego, a jesienią skrupulatnie tworzyć listy piosenek poprawiających humor, niezależnie od aury.
            Szata graficzna „Trochę innego dziennika” robi naprawdę pozytywne wrażenie. Każda strona stanowi odrębną całość, ozdobioną różnymi akcentami graficznymi i wyróżnioną innym kolorem, pomiędzy listami powklejane są klimatyczne zdjęcia, spinające wszystko w jedną stylistyczną całość. 
            Dorabianie ideologii do tej pozycji, to trochę zbyt dużo, ale sama książeczka może sprawić dużo frajdy, o ile ktoś oczywiście lubi spisywać swoje przemyślenia, czy też z większą uwagą skoncentrować się na mijających chwilach, zatrzymanych właśnie w formie listy.  

środa, 12 października 2016

Papież versus naziści



        Kościół szpiegów” stał się wydarzeniem na wydawniczym rynku amerykańskim, jako nowy głos w dyskusji o postawie Watykanu w czasie II wojny światowej. Jednak, czy naprawdę ta książka jest warta miana odkrywczej i przełomowej?
            Mark Riebling jest amerykańskim historykiem, który badając niedawno udostępnione archiwa watykańskie, doszedł do zaskakujących wniosków. Badacz dokłada wszelkich starań, by pokazać  Piusa XII  jako zdolnego polityka, mistrza taktyki, zdolnego przechytrzyć Hitlera i stawić mu czoło, korzystającego przy tym z wszelkich niezbędnych rozwiązań. Przy okazji broni także neutralnego stanowiska jakie wielokrotnie prezentował Pius XII w kwestii żydowskiej: podkreślając, że w tym samym czasie papież planował zakulisowe działania zmierzające do przeprowadzenia zamachu na Hitlera. 
       Całość jest niesamowicie mecząca z powodu stylu w jaki autor ubrał swoje odkrycia: egzaltowany i pełen melodramatycznych wtrętów. Barokowe wręcz nagromadzenie przymiotników w pojedynczym akapicie przywodzi na myśl bardziej tanie kryminały, niż rzetelne opracowanie historyczne. Do tego historyk osiągnął mistrzostwo w przesadnie drobiazgowych opisach, kiedy  przedstawia nagrywanie spotkań Piusa XII z doradcami, skrupulatnie wylicza każdy mebel w pomieszczeniu i opisuje ubiór każdego z uczestników. Być może ten zabieg ma uwiarygodnić opisywane sceny, ale nijak się nie sprawdza w tej roli. 
            Badacz poświęca wiele energii, by przekonać czytelników, że za milczeniem i strusia polityka papieża w czasie II wojny światowej, stało coś więcej, mnie niestety nie przekonał ani trochę. 

wtorek, 11 października 2016

Stary człowiek i kosmos


            Bohaterem najnowszej powieści amerykańskiego pisarza jest John Perry, pisarz, który w swoje 75 urodziny wstępuje do armii… Brzmi to jak koszmar każdego emeryta, ale historia rozgrywa się w rzeczywistości, gdzie takie rzeczy są na porządku dziennym. Przeludniona Ziemia nie jest w stanie zaoferować swoim mieszkańcom zbyt wiele, stąd kolonizowanie innych planet, możliwe dzięki Siłom Obronnym Kolonii, formacji chętnie przyjmującej w swoje szeregi starych ludzi, których dzięki technologii zmienia się w sprawnych żołnierzy.
            „Wojna starego człowieka” szybko zmienia się w historię o podbijaniu coraz bardziej odległych zakątków wszechświata.  Scalzi szpikuje swoją opowieść starciami z kolejnymi rasami zasiedlającymi planety mające ulec kolonizacji, stawiając zdecydowanie na akcję, która czasami pędzi dosłownie na łeb i szyję.
Na kolejnych stronach pojawiają się coraz to nowe gatunki, z którymi nasi bohaterowie rozprawiają się bez litości. W pewnym momencie trudno oprzeć się przez to wrażeniu monotonii, dopiero pod koniec powieść zmienia tempo, a przed bohaterami pojawia się inny, niż dotychczas cel.
Po stronie niewątpliwych plusów należy zaliczyć kreację głównego bohatera, rzetelnie wyjaśnione podwaliny świata przedstawionego, spójną wizję przyszłości wraz z sensownie brzmiącymi „naukowymi” zasadami rządzącymi całością, a także ciekawie pomyślane formy obcych gatunków (nawet jeżeli jest ich chwilami za dużo).
           Pisarz sprawnie łączy humor z nowatorskimi pomysłami, tworząc w miarę świeżą i oryginalną całość, pozwalającą na kilka godzin rzetelnej rozrywki.

Recenzja dla portalu dlaLejdis.pl

sobota, 8 października 2016

Najemnicy kontra spiskowcy



„Były spiski i spiski maskujące spiski i niektórzy (…) spiskowali tylko po to, by mieć temat do rozmowy”.
            Bohater Milesa Camerona powraca i od samego początku ładuje się w kolejną kabałę. Tym razem Czerwony Rycerz przyjmuje zlecenie, które  prowadzi kompanię najemników w sam środek spisku zmierzającego do obalenia, a nawet zamordowania cesarza.  
„Czerwony rycerz” był znakomitym przykładem militarnej fantastyki, stawiającej na opisy walk, potyczek i starć zbrojnych, opisanych tak, że czytelnik dosłownie czuł pot i  krew zmagających się ze sobą przeciwników. „Okrutny miecz” zabiera nas na dwór cesarza, więc naturalną koleją rzeczy kwestie militarne schodzą na drugi plan, ustępując pola dyplomacji, intrygom i wyrafinowanym spiskom.
Cameron wraca w stare miejsca, miejsca, które w poprzednim tomie były areną bitew i starć wszelkiego rodzaju. Pokazuje żmudną pracę chowania zabitych i próby przywrócenia choćby pozorów normalności. To jeden z wielu drugoplanowych wątków budujących nastrój całej powieści. Nie wszystkim jednak może przypaść do gustu duża liczba motywów pobocznych, które czasami przysłaniają główną oś wydarzeń, spychając poczynania najemników na drugi plan.
Pisarz pokazuje nareszcie niesławną rodzinę głównego bohatera, pozwalając nam zrozumieć motywację Gabriela, który od swojej toksycznej rodzinki uciekł w okrutny świat najemników. Na scenę wracają bohaterowie z pierwszego tomu oraz pojawiają się nowi, uniwersum znacznie się rozrasta i wypełnia skomplikowanymi postaciami, których wątki są równie ciekawe, co ten przynależny Czerwonemu Rycerzowi.  
Ponadto okazuje się, że zwycięstwo nad Głogiem nie jest końcem walk z Dziczą, pokonany czarnoksiężnik nadal posiada znaczną moc, która może zagrozić ludzkości. A jakby tego było mało: okazuje się być zaledwie marionetką w rękach znacznie potężniejszego wroga.
W kontynuacji swojej powieści autor wraca do sprawdzonych chwytów: naszpikowanej wydarzeniami akcji, pokazywanej z wielu perspektyw, wypełnionej różnobarwnymi i nietuzinkowymi postaciami.”Okrutny miecz” pomimo tego, że wypełniony jest mnóstwem wydarzeń, to część znacznie spokojniejsza: potyczka nie goni już potyczki, za to kolejne spiski ujawniają swoje drugie dno, sojusze okazują się być tylko pozornie korzystne, a przyciąganie popleczników na swoja stronę nie ma końca. 
Z przyjemnością wróciłam do mrocznego świata, tak podobnego do naszego średniowiecza, a jednak wypełnionego autorskimi pomysłami pisarza, który już raz udowodnił, że jego wyobraźnia nie zna granic. 

wtorek, 6 września 2016

Abercrombie w krótkiej formie


       Joe Abercrombie znany jest z sążnistych tomów, wciągających bez problemu czytelnika na sześćset i więcej stron krwawej przygody. „Ostre cięcia” mogą być zatem niemałym zaskoczeniem: nie dość, że to dosyć cienka książka, to w dodatku złożona z opowiadań, formy dotąd mi nieznanej w wydaniu tego pisarza.
        Na zawartość tomu składa się trzynaście opowiadań, dotąd publikowanych w przeróżnych antologiach i rozgrywających się uniwersum trylogii „Pierwszego prawa”, dzięki temu na scenę wkraczają dobrze znani nam bohaterowie, tacy jak Glokta lub Krwawa Dziewiątka.  Jednocześnie poznajemy kilka nowych postaci, wśród których prym wiedzie niecodzienny duet: złodziejka Shev i Lwica z Hoskoppu, zostawiający za sobą stosy trupów i zgliszcza.
            Autorowi udała się nie lada sztuka: stworzył opowiadania, które przypadną do gustu zarówno stałym czytelnikom, jak i tym zaczynającym dopiero przygodę z surowym światem Północy. Ci pierwsi znajdą tutaj doskonale sobie znane lokacje, bohaterów z którymi zdążyli się już zżyć i wydarzenia z poprzednich tomów, opowiedziane z zupełnie innej perspektywy. Wrażeniem lekko niepokojącym jest lektura opowiadania „Piękny drań”, w którym niezwykle dzielny i przystojny Sand Dan Glokta wyrusza na spotkanie swojego przeznaczenia, które my doskonale znamy…
            Z kolei nowi czytelnicy otrzymują do rąk zbiór świetnie napisanych historii, rozgrywających się w dopracowanym i krwawym uniwersum, wypełnionym nietuzinkowymi bohaterami. Kilka z opowiadań, np. „Stworzyłem potwora”, stanowi doskonałe wprowadzenie w twórczość pisarza, swego rodzaju przystawkę przed daniem głównym, taki jak „Bohaterowie”, czy „Ostrze”.
      Ostry humor, świetnie nakreślone sceny walk, niespodziewane i zaskakujące rozwiązania fabularne, mroczny świat przedstawiony- te elementy są niezmienne, niezależnie od rodzaju „opakowania”. Opowiadania rządzą się jednak swoimi prawami, więc zamiast rozbudowanych fabuł,  wielowątkowych i wypełnionych licznymi zdarzeniami, nacisk położony jest szybką akcję i efektowne rozwiązania, przekładające się bezpośrednio na szybkość lektury.
         „Ostre cięcia” pokazują, że mimo ciągot do tworzenia opasłych tomów, Abercrombie doskonale sprawdza się także w krótkich formach.  Co nie zmienia faktu, że niecierpliwie wyczekuję kolejnego tomiszcza, pozwalającego spędzić więcej, niż tylko kilka godzin, w  mrocznym świecie barbarzyńców i magii. 

czwartek, 4 sierpnia 2016

Trzy kobiety, trzy historie.


        
      Amerykański humorysta postanowił uczcić pamięć swojej babci i poświęcił jej swoją debiutancką powieść. Przybrawszy pseudonim Viola Shipman, stworzył ciepłą i bezpretensjonalną historię, nawiązującą do biżuterii babci i snutych przez nią historii.
       „Bransoletka pełna wspomnień” koncentruje się na kobietach z trzech pokoleń. Lolly, to seniorka roku, szalona i ekstrawagancka postać, na każdym kroku starająca się wycisnąć z życia jak najwięcej. To niekwestionowana gwiazda małego miasteczka, w cieniu której dorastała jej córka: Arden, będąca całkowitym przeciwieństwem matki. Arden jest zapiętą pod szyję,, skoncentrowaną na karierze i nieco kostyczną kobietą. Starannie planuje każdy swój krok i nie ma w jej życiu miejsca na odrobinę nawet spontaniczności. Najmłodsza w rodzinie, Lauren, to dziewczyna u progu dorosłości, zapatrzona w babcię, ale kochająca bezkrytycznie także matkę, dla rodziny gotowa na wiele poświęceń.
      Przełomem w życiu trzech kobiet staje się wiadomość o chorobie Lolly, której radosną i kolorową egzystencję przerywają powtarzające się coraz częściej zaniki pamięci. Arden przybywa z odsieczą matce, nie przeczuwając, że powrót w rodzinne strony może stać się początkiem prawdziwej rewolucji w życiu jej i życiu Lauren.

Więcej na dlaLejdis.pl

sobota, 30 lipca 2016

„Idą mroczne czasy, stary przyjacielu”


Jima Butchera nie trzeba przedstawiać polskim czytelnikom, których serca już dawno podbite zostały cyklem o jedynym chicagowskim magu-detektywie. „Wiatrogon Areonaty” jest próbą stworzenia nowej opowieści w zdecydowanie klasycznej scenerii fantasy.
            Powieść o nieco karkołomnym tytule ( spróbujcie powtórzyć go szybko przynajmniej trzy razy) rozgrywa się w świecie, gdzie od niepamiętnych czasów ludzkość egzystuje w kamiennych budowlach wysoko nad powierzchnią Ziemi, powierzchnią napawającą wszystkich grozą, co sugeruje, że jakieś straszne wydarzenia doprowadziły do gwałtownego exodusu ludzkości w rejony jak najbardziej odległe od niebezpieczeństwa.
Społeczeństwo podzielone jest na kasztele, którymi z kolei kierują potężne rody, każdy wyspecjalizowany w dostarczaniu ludziom konkretnego produktu, zapewniającego ciągłość gatunku.  Nad wszystkim pieczę sprawuje król, a bezpieczeństwo zapewniają latające okręty, pilnujące także, by wrogie sobie rody nie powyrzynały siebie nawzajem w odwiecznej walce o dominację.
            Jednym z takich okrętów (prawdziwym latającym cackiem) dowodzi główny bohater: kapitan Grimm, który pewnego dnia wplątany zostaje w niebezpieczne rozgrywki możnych. Stając po stronie jednego arystokraty, w konsekwencji praktycznie traci swój ukochany okręt i by zdobyć środki na jego naprawę, musi się podjąć dosyć niebezpiecznej misji. Misji, która szybko pokaże, że dotychczasowemu porządkowi grozi ogromne niebezpieczeństwo… A czy wspominałam też o pradawnym wrogu  ludzkości, który postanawia powrócić, by ostatecznie rozprawić się ze śmiertelnikami?
            Butcher zdecydował się na bardzo klasyczną historię, ale osadził ją w świeżych dekoracjach, co powoduje, że nie mamy wrażenia obcowania z tysięczną wersją opowieści o wybrańcu ratującym świat. Świat przedstawiony jest oryginalny i precyzyjnie opisany, przyciągając bogactwem szczegółów i konsekwentnie przemyślanymi realiami. Efektowne skonstruowane sceny walk powietrznych  pokazują, że pisarz doskonale odnalazł się w steampunkowych klimatach, co nie przeszkadza mu także tworzyć scen „zwykłych” pojedynków, w których w ruch idą pięści, biała i palna broń, a także pazury.
            Te ostatnie należą do kotów, którym pisarz poświęca dużo miejsca. Czytelnicy Kresa z przyjemnością zapewne wrócą do pomysłu dużych kotów, stanowiących niemalże pełnoprawnych obywateli. Drapieżników mających swoje zasady, rody, potrafiących porozumiewać się z ludźmi i wybierających stronę po której będą walczyć.
            Bohaterowie stanowią malowniczą bandę, pochodzącą z różnych środowisk i mającą zarówno szereg wad, jak i zalet. Pochodzenie każdego z nich jest dokładnie zaznaczone i ma swoje konsekwencje dla fabuły. Sam Grimm jest nieco wybuchowym mężczyzna, traktującym statek jak swój dom, a załogę jako rodzinę. Przy okazji jest także  prawdziwym specem od przemocy. Jego towarzysze i towarzyszki dzielnie dotrzymują mu pola, co powoduje, że czytelnik może liczyć zarówno na sceny pełne porywających przemów, ale także i klasycznego mordobicia.
          Całość tworzy spójną i wciągającą lekturę, której zakończenie pozostawia duży niedosyt, każąc biednemu czytelnikowi czekać na kolejny tom.

piątek, 22 lipca 2016

Cztery rzęsy nietoperza i sześćset stron literackiego gniotka.

Hanna Kowalewska kazała swoim czytelnikom czekać na kolejny tom opowieści
o Zawrociu  pięć lat, pytanie jednak czy było warto?
          Główna bohaterka, Matylda, w chwili rozpoczęcia książki jest w ciąży, a jej ukochany Paweł właśnie wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych. Sytuację komplikuje fakt, że oczekiwane dziecko jest poprzedniego partnera Matyldy, a jej związek z przystojnym kompozytorem tak naprawdę dopiero się zaczął i już chwilę po zaręczynach czeka ich test długiego rozstania.
            Dziedziczce Zawrocia nie jest dane zaznać spokojnego oczekiwania na potomka oraz powrót ukochanego, gdyż ktoś zaczyna ją prześladować. Głuche telefony, upiorne niespodzianki podrzucane do drzwi… Prywatne śledztwo dziewczyny wykazuje, że ma ona o wiele więcej nieprzyjaznych jej dusz, niż mogłoby się komukolwiek zdawać. Niechętne otoczenie i coraz bardziej zagadkowe zachowanie Pawła powoduje, że samotne życie w Zawrociu zaczyna nabierać coraz ciemniejszych barw.
            Autorka pragnąc stworzyć atmosferę narastającego zagrożenia zdecydowanie przesadziła, zapełniając swoją książkę samymi odpychającymi bohaterami. Pisarka kreuje rzeczywistość, w której przyjaciele są zaborczy i egoistyczni, rodzina nie stanowi wsparcia, a ukochany potrafi skrywać wiele tajemnic. W pewnym momencie książka zmienia się w ponurą wyliczankę kolejnych złośliwości, spotkań  niemiłymi ludźmi i wymian uszczypliwych uwag. Realizm opowieści znacznie na tym cierpi, gdyż tego typu zabiegi nieuchronnie przywodzą na myśl telenowelę: biedna uciskana piękność kontra złowrogi świat, wypełniony demonicznymi typami.
            Główna bohaterka i narratorka nie jest w stanie sprostać zadaniu jakim jest dźwiganie na swoich barkach całej fabuły. Dziecinna, jednowymiarowa i infantylna kobieta, której oczyma oglądamy wszystkie wydarzenia, budzi irytację. Jej działania sprowadzają się do bezwolnego snucia się po dworku, odwiedzania kolejnych ludzi w celu wymieniania z nimi złośliwości, a na końcu do niezbornego prowadzenia śledztwa w sprawie swojego prześladowcy.
            Zupełnie nie przypadł mi do gustu świat wykreowany przez Hannę Kowalewską, wypełniony kobietami, których jedynym celem życiowym jest odbicie komuś mężczyzny, mężczyznami bezwolnymi i pozwalającymi sobą bezkarnie manipulować lub wykazującymi skrajnie seksistowskie zachowania. Znużyła mnie bohaterka, której jednym z głównym zmartwień w ciąży jest nadmiar kilogramów i starająca się zrzucić brzuszek (sic!) w trakcie spacerów…
            Zamiast być opowieścią o dojrzewaniu do miłości i związków, „Cztery rzęsy nietoperza” okazały się historią toksycznych ludzi uwikłanych w toksyczne relacje, do której zupełnie nie chce mi się wracać.

Recenzja dla portaludlaLejdis.pl

czwartek, 21 lipca 2016

Smętny bibliotekarz w smętnej książce.



„Księga wieszczb” pokazuje, że niestety kolejny autor nie sprostał dumnym zapowiedziom wydawcy, który kusi czytelników propozycją lektury: „cudownej powieści o potędze książek, rodziny i magii”.

Simon Watson nie ma łatwego życia: jego matka popełniła samobójstwo, topiąc się w zatoce Long Island, niestabilna emocjonalnie siostra przystąpiła do trupy cyrkowej, a rodzinny dom powoli osuwa się do wody, nieubłaganie popadając w ruinę. Do tego dochodzą jeszcze problemy w pracy: biblioteka szykuje cięcia etatów i Simon jest na pierwszej linii ognia redukcji.

Pewnego dnia w ręce załamanego bibliotekarza trafia tajemnicza księga opisująca dzieje rodu Simona.  Od tej pory akcja toczy się dwutorowo: wydarzenia z życia Watsona przeplatają się z opowieścią toczącą się w cyrku końca XVIII wieku, spisaną przez dyrektora tego przybytku. Kolejne strony dziennika ujawniają straszliwą tajemnicę: okazuje się, że nad rodziną bibliotekarza wisi klątwa. Kobiety Watsonów umierają młodo, topiąc się zawsze
24 lipca. Ta data nieubłaganie się zbliża, a przecież Simon ma siostrę…

 Pomysł na baśniową opowieść, gdzie magia jest niemalże namacalna, był dobry, niestety zawiodło wykonanie. Historia przeklętego rodu jest najzwyczajniej w świecie nudna, a bohaterowie naszkicowani bardzo powierzchownie. Simon nie budzi sympatii z powodu swojej gnuśności, a także łatwości do popadania w obsesję. Raz jest pogrążonym w marazmie młodym mężczyzna, pozwalającym, by jego dom dosłownie się rozpadał, by za chwilę z niezwykłą energią zajmować się kwestią tajemniczej księgi. Jego siostra stworzona jest za pomocą kilku kresek  i nie wychodzi poza ramy stereotypowej zbuntowanej dziewczyny: chuda, popijająca i wytatuowana. 

Niewiele lepiej jest w przypadku drugiego wątku: autorka próbuje stworzyć mroczną opowieść o klątwie i rozegrać ją na tle życia cyrku, ale w rzeczywistości nuży czytelnika opisami stawiania tarota, niejasnymi przepowiedniami, a także mało odkrywczymi rozwiązaniami fabularnymi. Niektóre z nich, jak wątek zakochanego sąsiada, sprawiają wrażenie zaczerpniętych z tanich romansów.

Zakończenie jest mocno rozczarowujące, a wyjaśnienie zagadki klątwy w niczym nie podnosi jego walorów, co gorsza większości czytelników nie będzie ono interesowało: autorka potrafi znużyć powtarzającymi się opisami kart, wody i rozpadającego się domu, co powoduje, że dobrnięcie do końca książki odbywa się naprawdę mozolnie.

Recenzja dla portalu: dlaLejdis.pl

niedziela, 3 lipca 2016

Bunt słodkiej żony.

   

 Czy życie w luksusie może zrekompensować brak miłości w związku i całkowite podporządkowanie mężowi? Takie pytanie stawia sobie pewnego dnia Natalia, pełniąca do tej pory rolę milczącej ozdóbki, u boku bogatego i wpływowego małżonka.
Aldona Bognar pokazuje bohaterkę uwikłaną w sieć zależności od mężczyzn. Natalia długo pozostawała jedyną córeczką tatusia: całkowicie zależną od niego na każdym kroku. To ojciec dyktował jak ma się ubierać, co studiować i z kim spotykać, również po przekroczeniu przez dziewczynę progu dorosłości. Natalia od dzieciństwa ćwiczona była w trudnej sztuce opanowania, skrywania prawdziwych emocji i tresowana na „prawdziwą kobietę”, a raczej na jej wyobrażenie wyhodowane w skrzywionym umyśle tatusia.

  Dorosła kobieta płynnie przechodzi spod kurateli taty w objęcia męża, stanowiącego niemalże klona ojca Natalii. Znów zaczyna się uzależnienie emocjonalne i finansowe od mężczyzny, który „wie lepiej”. Wie lepiej, jak powinna się ubierać, co robić, jak spędzać wolny czas, nawet jak siedzieć, czy też o czym rozmawiać. Bohaterka spragniona prawdziwego uczucia pozwala sobie wmówić, że to miłość i gorliwie wypełnia coraz liczniejsze przykazania i nakazy współmałżonka. Od czasu do czasu pozwalając sobie na drobny bunt, w postaci zachowania nieciekawej pracy w małym wydawnictwie, czy też zatrudnienia niesfornej gosposi, w żywe oczy kpiącej sobie z zadufanego pana domu.

 Wszystko zmienia się, gdy nasza bohaterka spotyka ponownie niepokorną przyjaciółkę z liceum, kobietę, która otwiera jej oczy na wiele spraw i powoduje, że Natalia zaczyna boleśnie odczuwać swoje zamknięcie w złotej klatce.
Autorka porusza wiele ważnych tematów: emocjonalną i finansową zależność od męża, przemoc psychiczną w związku. Nie waha się pisać o kobietach niespełnionych, których życie tylko pozornie jest cudowne. Tworzy także postać kobiety zaznającej przemocy fizycznej i gwałconej przez męża. Całość nie jest jednak przygnębiającą historią, lecz pełną nadziei opowieścią o tym, że na zmiany nigdy nie jest za późno.

Szkoda jedynie, że ostatecznie „Pięć kilometrów…” to książka z pogranicza romansów, niezbyt wiarygodna w swojej wymowie, zaludniona stereotypowymi bohaterami i wypełniona papierowymi dialogami. Zmiana swojego dotychczasowego życia przebiega jak po maśle, a książę z bajki czeka dosłownie za rogiem. Wszystkie problemy rozwiązywane są od ręki, a wieloletnie uzależnienie od toksycznych mężczyzn mija bez śladu, jak ręką odjął.
Zamiast ważnej książki otrzymujemy zatem czytadełko z  obowiązkowym happy endem, a szkoda bo całość miała naprawdę duży potencjał..

Recenzja dla portalu: dlaLejdis.pl