poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Wampir w wersji light.


Książka, o tym jakże wdzięcznym tytule, niewątpliwie należy do ewenementów literackich: stanowiąc dziwaczną hybrydę taniego romansidła i horroru, z wątkiem kryminalnym w tle.
Nie jest to twór udany: historia ślicznej kelnerki-telepatki, zakochanej w wampirze, poraża naiwnością oraz schematycznymi rozwiązaniami fabularnymi.
Główna bohaterka- Sookie, potrafi czytać w myślach innych ludzi, co powoduje jej wyobcowanie, w życiu uczuciowym też nie wiedzie się jej najlepiej; zresztą: jaka kobieta chciałaby wiedzieć, co myśli facet na randce?
Uważana przez większość mieszkańców małego miasteczka za dziwaczkę, prowadzi skromny żywot kelnerki, aż do momentu przyjazdu przystojnego wampira, o dźwięcznym i „bardzo” wampirzym imieniu: Bill. Sookie w myślach wampirów czytać nie potrafi, więc oczywiste jest, że towarzystwo przystojnego, ciemnowłosego wampira jest dla niej pożądane.
Miłość tej pary: blond laleczki i mrocznego bruneta , utrzymanej w kolorystyce Barbie i Kena, to główny wątek powieści.
Gdzieś na uboczu toczy się wątek kryminalny: ktoś morduje młode, niewykształcone dziewczyny, na ich udach policja znajduje ślady ugryzień. Podejrzenie pada także na Billa…
Pomysł na książkę był, jednak wszystko zaprzepaściło wykonanie. Kostium powieści fantastycznej, nałożony na zwykłą , banalną historyjkę miłosną, rozłazi się w szwach, odsłaniając cukierkowe love story, z obowiązkowym szczęśliwym zakończeniem i piękną parą głównych bohaterów.
Główna bohaterka to słodka idiotka, której największym dylematem życiowym jest: w co się ubrać dnia następnego. Niezależnie od tego, co się właśnie wydarzyło: śmierć koleżanki, próba morderstwa jej samej, czy tragedia rodzinna, Sookie debatuje przez pół strony, jak dobrać dodatki, by urzec wampirycznego kochanka.
Wampiry, w książce pani Harris, to stwory zakopujące się w dzień pod ziemią: w ten sposób Bill chowa się przed słońcem. Pozazdrościć tylko zapału i zdolności utrudniania sobie samemu życia…W dodatku jest bezbarwną postacią, autorka wkłada w jego usta nie tylko długie kły, ale także najbardziej beznadziejne i schematyczne kwestie: „ jako wampir starałem się pozostać osobą cywilizowaną, czyli na swoje ofiary wybierałem złych ludzi i nigdy nie żywiłem się dziećmi”; pozbawiając go w dodatku aury tajemniczości. Taki harcerz- wampir nie jest najciekawszym materiałem na opowieść, Bill nie ściąga kotków z drzewa, ale rekompensuje to, prowadząc wykłady o historii dla emerytów…
Pod koniec cała opowieść staje się nieznośną, naprawdę mieszanką, w której motywy, legendy i gatunki literackie łączą się w coś, co tylko najbardziej życzliwi mogliby nazwać sensownym zakończeniem. Książka sprawia wrażenie, jakby autorka nie bardzo wiedziała jaki gatunek literacki chce stworzyć, a na zabawy a’la postmodernizm nie bardzo starczyło talentu. Całość budzi podobne uczucia, jak Britney Spears, ubrana w skórzane spodnie i śpiewająca: I love Rock’ n’ Roll. Jedno z drugim nijak się łączy…


Tak na marginesie: serial nakręcony na podstawie ksiażki, o dziwo jest całkiem fajny

czwartek, 20 sierpnia 2009

Diabelnie kiepska literatura


Tak kiepskiej książki nie czytałam od dawien, dawna. Ani jedno z opowiadań mnie nie zainteresowało w minimalnym nawet stopniu. Kiepski warsztat, prostacki humor i ubogie słownictwo. Całość równie kiepska, jak okładka. Na deser kilka fragmentów przy których ryczałam ze śmiechu:

„Dezynfekcja i podawane leki okazywały się kompletnie nieskuteczne. (…) Lekarze byli bezradni. Gdy Konrad wpadł w śpiączkę, zaczęli coraz śmielej twierdzić, iż to początek końca. Niechętnie wypowiadali się na temat stanu jego zdrowia. Często, wędrując po holu, zatrzymywali się na moment obok sali, w której leżał, i dumali. Na ich twarzach malowała się konsternacja.” Nic dziwnego, że nasza służba zdrowia kuleje, skoro lekarze dezynfekują pacjentów, by potem wędrować po holu i dumać.

„Umarli, jak dwa klocki domino (…)”

„Coś wisiało w powietrzu. Coś nieuchwytnego, ledwo wyczuwalnego. Aura świętości, ciepła i czegoś, czego nie potrafił określić.”

I przepiękne dialogi:

„One spłonęły [chodzi o autografy zbierane przez bohatera], ale ty żyjesz. Czy to dla ciebie w ogóle się nie liczy?
To dla mnie nie ma znaczenia. Teraz już nie” Równie drewniany jest chyba tylko Pinokio…

I na koniec coś głębokiego:
„Życie jest grafomańskim wierszem. (…) To od człowieka zależy, jak będą się zmieniać wersy tego wiersza, w która stronę jego poezja ewoluuje.”

środa, 5 sierpnia 2009

Błeeeeeeeeee...



Kobiety mają obsesję na punkcie ukrywania tego co biologiczne. Fakt. Maskujemy zapachy naszego ciała, pozbywamy się zbędnego (albo za takie uznawanego) owłosienia, beknięcie w obecności osób trzecich traktujemy jak życiową tragedię. Fakt. Owłosione pachy? Ależ skąd! Antyperspirant? Absolutnie konieczny!
Dlatego zamysł „Wilgotnych miejsc” wydał mi się pomysłem ożywczym. Książka o poznawaniu własnego ciała? Łamaniu wszelkich tabu z nim związanych; dodatkowo reklamowana jako „poruszającą opowieścią o dysfunkcyjnej rodzinie, tragedii z dzieciństwa i ogromnej potrzebie miłości i akceptacji”.
Wzięłam „Wilgotne miejsca” do ręki i …dotarłam do drugiego rozdziału. Ilość wydzielin, dziwacznych praktyk i słownictwo autorki, przerosły mnie i moje najśmielsze oczekiwania. Nie mam pojęcia, jak zakwalifikować tą książkę o szczątkowej fabule, ale ogromnej częstotliwości występowania słowa „dupa” na jednej stronie. Wiem za to na pewno, że nie jest to pozycja dla mnie: łamanie tabu to jedno, epatowanie koprofilią drugie.