poniedziałek, 21 grudnia 2009

Moja recenzja

Na stronie SFIH ukazała się moja recenzja "Zaksięgowanych" Małeckiego,
Zapraszam do lektury:)

http://www.science-fiction.com.pl/www/index.php?option=com_content&task=view&id=297&Itemid=77

wtorek, 15 grudnia 2009

Trochę Dicka


Tak mnie jakoś naszło na biografie ostatnio, węszę więc wokół życia innych.

„Moje życie jest dokładnie takie jak fabuła dowolnej z moich powieści albo opowiadań”.Biografia Dicka pokazuje, jak prawdziwe są te słowa.
Lawrence Sutin drobiazgowo i pieczołowicie przedstawia nam historię pisarza, dementując wiele plotek i przekłamań.

Potoczna wiedza na temat tego człowieka ogranicza się przeważnie do kilku faktów, które stawiają Dicka w zdecydowanie niekorzystnym świetle. Coś wiemy o jego kilku żonach i poważnych problemach psychicznych. Spotkałam się już wielokrotnie z krzywdzącymi opiniami ludzi, którzy uważają Dicka za nieszkodliwego wariata, piszącego tandetne historyjki scince fiction i twierdzącego, że porwało go UFO.
Na szczęście są ludzie, którzy postanowili udowodnić, że Dick to coś więcej niż narkotyki i problemy z kobietami.

„Boże inwazje” są rzetelnym świadectwem życia i twórczości, starającym się pokazać przyczyny, które spowodowały, że Dick był takim a nie innym człowiekiem.
Oprócz informacji na temat życia autora „Ubika”, wprowadzeni zostajemy także w szeroki kontekst historyczny, pokazujący przemiany obyczajowe i kulturalne Ameryki, od lat trzydziestych do początków lat dziewięćdziesiątych.
Sutin tropi w twórczości Dicka wątki autobiograficzne , kompilując fakty i domysły. Rysuje także dosyć dokładny obraz środowiska twórców i odbiorców literatury fantastycznej.
Stanisław Lem pisał o fantastyce, że jest dziwką z anielską twarzą, „Wywodzi się z domu publicznego, ale chce włamać się do pałacu , w którym przechowywane są najcenniejsze myśli w historii ludzkości”
Dick przez dłuższy czas walczył o to, by traktować poważnie jego twórczość, która nie mogła na to liczyć, jako literatura „drugiego nurtu”. Jako ojciec „dziwki z anielską twarzą” nie cieszył się estymą wśród czytelników i autorów „poważnej literatury”.


Dwie obsesje, o których pisał-„Co jest prawdziwe?” i „Co jest ludzkie?”, to tematy wielokrotnie poruszane w literaturze. Konwencja literatury fantastyczno-naukowej pozwalała mu na pełne wyartykułowanie wszystkiego, co miał do powiedzenia na ten temat. Był bardzo inteligentnym, oczytanym człowiekiem; filozofem z własną wizją świata i rządzącymi nim regułami. Pisarzem, który wymykał się wszelkim etykietkom, które nagminnie mu przyczepiano. Sam Dick nie miał złudzeń , co do tego jak jest odbierany, pisał o sobie- „To wariat, powiedzą. Ćpał, widział Boga. Wypisuje pierdoły”.
Próbę zmiany takiego myślenia podjął Sutin i chwała mu za to…

czwartek, 10 grudnia 2009

Z pamiętnika księgarza

Zawsze wiedziałam, że praca w księgarni rozwija. Ale ostatnie dni udowadniają, że wiedza nabyta w ten sposób, niekoniecznie jest tą, która chciałabym przyswoić:
Poniżej kilka rozmów w klientami, nawiasy obrazują moje reakcje, rzecz jasna te w myślach:

- Wie pani, książkę tego skandynawskiego pisarza chciałem.. no tego na „l”
- (moje automatyczne skojarzenie-to Larsson, ale nie, nie, to okazałoby się zbyt proste)
- Wie pani, ten, no Lovecraft
- (heh, że co proszę??) Wie pan, o Lovecrafcie można wiele rzeczy powiedzieć, ale na pewno nie to, że był skandynawskim pisarzem
- Na pewno chodzi mi o niego, wie pani takie wesołe bajki pisał
- (ŻE CO???????)
- No taką o gęsiach i małym chłopcu
Wtedy załamana podeszłam do półki i wyciągnęłam książkę „Cudowną podróż” Selmy Lagerlof, a potem udałam się na zaplecze, żeby wbić zęby w ścianę.


- Słyszałam, że jest nowa książka Coehlo, koleżanka tutaj kupowała wczoraj
- Tak, proszę, tutaj „Zwycięzca jest sam”, to jego najnowsza powieść
- Nie, nie, to inny tytuł miało…O wiem, „Hańba”!
- eeeeeeeeeeeeee…(wiadomo, jak Coetzee leży koło Coehlo to takie rzeczy są na porządku dziennym)

- Jakiegoś horrora w stylu Tolkiena macie?? [ I w tym momencie człowiekowi ręce opadają, zarówno z powodu gramatyki pana, jak i jego przekonań dotyczących literatury]

W przeciągu ostatniego tygodnia dowiedziałam się także, że Astrid Lindgren dostała w zeszłym roku Nobla, „Anioły i demony”, to fantastyka, a najlepszy prezent dla babci, to coś o papieżu- „wie pani, starzy ludzie tak mają, nic tylko papież i papież”.

A przede mną jeszcze przedświąteczny szał zakupów i prośby: „niech mi pani coś poleci dla dziecka, które nienawidzi czytać”… Jeeee...

wtorek, 24 listopada 2009

Pratchett na jesienne smutki




Dziewczęciem będąc, młodym i naiwnym, walczyłam w niedalekiej przeszłości
o dobre imię, szeroko rozumianej, fantastyki. Krucjata moja przynosiła kiepskie rezultaty, ale nie ustawałam w walce, która niebawem przeniosła się w uniwersyteckie mury. Tam odniosłam swój pierwszy sukces, gdy profesor, wyrażający się pogardliwie
o literaturze fantasy: „książki o gadających smokach”, przejawił chęć pożyczenia ode mnie jednej z książek T. Pratchetta. Książki do tej pory nie odzyskałam… Trwam w naiwnym może, przekonaniu, iż spowodowane było to gwałtownym uczuciem, jakim zapałał czytelnik do „Wyprawy czarownic”.
Pomijając smutny fakt zagrabienia mojej książki, ten przydługi wstęp miał prowadzić do konkluzji, iż: Pratchett działa na wszystkich, niezależnie od tego, czy są to zagorzali fani fantasy, czy też ludzie, którzy cenią po prostu dobrą, zjadliwą i prześmieszną literaturę.


„Prawda” jest dwudziestą dziewiątą książką tego autora, która ukazała się na polskim rynku wydawniczym. Dzięki poprzednim dziełom Pratchett zdobył sobie w Polsce, tak jak na całym świecie, grono wiernych fanów. Fanów, którzy przyjmowali każdą jego książkę
z entuzjazmem. Entuzjazmem, który czasami przygasał, co nie dziwi, gdyż nie wszystko, co stworzył Pratchett, było na tym samym poziomie. Z tym większą radością należy odnotować fakt, że opowieść o pierwszej gazecie w Ankh- Morpork, jest zdecydowanie jedną z lepszych, z serii opowieści o Świecie Dysku.

Do galerii neurotycznych i nieco „powykrzywianych”, zamieszkujących Ankh- Morpork postaci, autor dołączył młodego Williama de Worde, pomysłodawcę przelewania nowin na papier i ich rozpowszechniania wśród mieszkańców. Z racji chronicznej niechęci do kłamstwa, młodzian ów wydawał się wręcz predysponowany do pełnienia tej , jak się potem okazało, niebezpiecznej funkcji.
Wyeksploatowanym, w poprzednich dziełach, bohaterom, dano nieco odsapnąć; pojawiają się, ale w charakterze postaci drugoplanowych lub jako motor intrygi, na pierwszym planie są zupełnie nowe postacie. Niewątpliwie najbardziej malowniczą z nich jest wampir-fotograf, który jest prawdziwym pasjonatem swego zajęcia, nie licząc się z tym, że każde zdjęcie przypłaca swoją śmiercią, z racji stosowania lampy błyskowej.
Pratchett nie od dzisiaj celnie komentuje otaczającą nas rzeczywistość, przedstawiając ją w krzywym zwierciadle, ubraną w szaty opowieści fantasy.
„Prawda” jest zjadliwą satyrą, pokazująca mechanizmy funkcjonowania brukowców, pokazana nam walka „praworządnej” gazety ze szmatławcem, opisującym deszcze psów, jest historią wartą zastanowienia. Zwłaszcza, że pracownicy tej pierwszej skazani są na klęskę…nie tylko w Świecie Dysku.


Stały schemat swych opowieści, gdzie wszelkie początkowe działania prowadzą do kłopotów, tym razem wyjątkowo nie mają one „mackowatej natury”, wypełnia Pratchett pysznymi dialogami, jak zwykle przypisy są małymi dziełami sztuki, zaś akcja toczy się dwutorowo, w wartki sposób. To wszystko razem sprawia, że śmiało można zaryzykować stwierdzenie, iż:„Prawda” to zdecydowanie jedna z najlepiej opowiedzianych historii, rozgrywających się w Świecie Dysku.

niedziela, 15 listopada 2009

Niemłoda i niesmieszna...


Dawno mnie tak nie zdenerwowała żadna książka. Zupełnie niepotrzebna, infantylna i w sumie smutna pozycja.
Rafał Podraza wyrządził Samozwaniec niedźwiedzią przysługę, gdy „po kilkudziesięciu latach od śmierci największej damy polskiej satyry, (…) znalazł pożółkłe, nieuporządkowane kartki. Maszynopis jakiejś opublikowanej powieści - pomyślał. Okazało się jednak, że są to teksty nieznane.”
Teksty nieznane? Gdzie tam, czytaliśmy je w „Marii i Magdalenie” oraz w „Zalotnicy niebieskiej”. Czasami niestety nawet u Żeleńskiego, nie chcę sugerować pani Magdalenie plagiatu, ale fragmenty o Krakowie i kabaretach są żywcem z wspomnień Boy’a o Zielonym Baloniku.

Wspomnienia o ojcu Mamidle, siostrze, mężach- to wszystko już było i to w znacznie dowcipniejszej formie, bez tej nachalnej autopromocji, jaka uprawia autorka w „Pamiętniku…” Anegdotki niektóre , owszem, śmieszą czasami, ale przeważnie wzbudzają uśmiech politowania: szlafrok kupiony za Malczewskiego??? Nie wystawiła sobie tym córka malarza zbyt dobrej laurki…
Mnóstwo urywanych myśli, dygresji, gubienia wątków, ciągłego zapowiadania napisania nowej powieści. Do tego niepotrzebny zupełnie rozdział o modzie polskiej.
Nie ma w tej książce nic z ciętej satyry i ironii, jaką poznaliśmy w poprzednich książkach Samozwaniec. Nikt, po lekturze tego kuriozalnego tomu nie uwierzyłby, że autorka ma na swoim koncie takie cudeńko, jak „Na ustach grzechu”.
Rozumiem prawa rynku, ale wydawanie stosiku kartek, znalezionych w szufladzie? Pełnych antyfeministycznych haseł oraz nieraz groteskowych wynurzeń? (moim „ulubionym” jest stwierdzenie, iż pan Wojciech Kossak nie odniósł światowego sukcesu z powodu braku mądrej kochanki…).

poniedziałek, 9 listopada 2009

"Jehanette" I. Szolc





Anna Boleyn, Cayetana Alba, Joanna Neapolitańska, Joanna d’Arc, Barbara Radziwiłłówna, Lukrecja Borgia, Lady Macbeth, Izabela Katolicka, Heloiza, Katarzyna Medycejska, Małgorzata Brandenburska i Joanna Szalona-dwanaście niezwykłych bohaterek krwawej i mrocznej książki Szolc. Pełna magii i erotyzmu.
Magiczny krąg życia, ukazujący bohaterki na różnych etapach -jako małe dziewczynki, starsze panie i pełne życia młode kobiety; wnuczka powtarzająca błędy babki, a córki kochające tych samych mężczyzn, co ich matki.

Postacie wykreowane przez Szolc są silnymi i odważnymi kobietami, przepojonymi jakąś pierwotną magią, która urzeczywistnia się na różne sposoby. Są czarownicami, widzą więcej niż zwykli ludzie, kochają mocniej niż to przyjęte.
Szolc pokazuje te niezwykłe istoty na tle paskudnego i bardzo mrocznego świata, nieważne czy jest to średniowieczna Francja, czy szesnastowieczna Anglia- wszystko jest lepkie od brudu, ciemne i cuchnące zgnilizną. Pałace pełne zdrajców, czarnej magii i wrogów, knujących spiski przeciwko swym paniom. Lochy wypełnione cierpiącymi skazańcami lub niewinnymi ofiarami, których krew potrzebna jest do przeróżnych ohydnych rytuałów. Ujęło mnie, jak doskonale pozornie słaba płeć świetnie odnajduje się w tej mało pięknej rzeczywistości: każda z nich doskonale zna reguły rządzące światem i stosuje się do nich, będąc tak samo okrutną jak inni. A czasami ich w tym okrucieństwie przewyższającą …

Warto wspomnieć także o mężczyznach: którzy są u Szolc są wyjątkowo podli, mają paskudne nawyki, niektórzy z nich to wynaturzone zwierzęta, a mimo to mogą liczyć na szczere uczucie ze strony zapatrzonych w nich kobiet.
Taki sposób kreowania męskich bohaterów nie świadczy o zaciekłym feminizmie autorki, gdyż pokazuje ona postacie historyczne, które nie zaznaczyły swojej obecności na kartach historii w chwalebny sposób. Opowiada o Marszałku Francji-Idzim de Rais, który w rzeczywistości był psychopatą, pedofilem mordującym swe ofiary; dwukrotnie wspomina o „działalności” Krwawego Psa-Tomasza Torquemady, fanatycznego Inkwizytora.


Lektura w sam raz na paskudną pogodę, krwista i pikantna :P

poniedziałek, 2 listopada 2009

„Naprawiacz świata” T. Bernharda- czyli ”nic z zewnątrz”.






Nieprzerwany potok słów: narzekanie, mamrotanie, krzyki i wyzwiska, natarczywe i gniewne słowa, na przemian z wyznaniami miłości, sprzeczne rozkazy i użalanie się nad samym sobą. Podaj, odłóż, podejdź, idź sobie, choć tu, nie wracaj, kocham, nienawidzę…
Jeden dzień z życia Naprawiacza Świata , starca , któremu ludzkość zawdzięcza dzieło filozoficzne traktujące o jej naprawie. Dzieło, którego nikt nie rozumie (łącznie z samym autorem) ale wszyscy je czytają. W wysokim fotelu, przypominającym tron siedzi wielki filozof i oczekuje ludzi, którzy nagrodzą go za trud włożony w uzdrawianie świata.
Starzec zamknięty w swoim pokoju, który jest całym jego światem. To klasyczny antybohater-pozbawiony zdolności działania, swoją aktywność ogranicza do wypowiadania ciągu słów, w których „babrze” się w swojej przeszłości, rozprawia się z teraźniejszością i snuje plany na przyszłość. Pokój staje się miejscem spotkania trzech czasów, czasami przeplatających się, lub nakładających się na siebie.
Pokój to azyl, miejsce w którym można się schować przed innymi, miejsce do którego dopuszczani są tylko nieliczni. Starzec jest bierny, przykuty do fotela, spędza w nim życie- to inni wkraczają w jego świat, ale tylko ci, którym on na to pozwala. Świat przychodzi do bohatera, ale jedynie w starannie wyselekcjonowanej formie. Dziekan, Profesor i Burmistrz wchodząc do pokoju, zmuszeni są grać według reguł Naprawiacza Świata, który dyryguje nimi, tak jak robił to wielokrotnie z towarzyszką swego życia.
Paradoksem wydaje się być to, że człowiek piszący dzieło o naprawie świata, którego przecież istotną częścią są ludzie- nienawidzi tych ostatnich.
Mimo, że tak bardzo nienawidzi- starzec ich potrzebuje. Potrzebna jest mu towarzyszka, którą może zadręczać sprzecznymi pleceniami, zależy mu na uznaniu zasług, którego potwierdzeniem jest nadanie tytułu honoris causa, niezbędne jest mu audytorium przed którym będzie mógł rozgrzebywać przeszłość i narzekać na teraźniejszość.
Pomieszczenie staje się jego królestwem, miejscem, gdzie może- odcięty od wszystkich bodźców z zewnątrz- dokonywać analizy swojego i cudzego życia. Oddawać się swoim codziennym rytuałom i mówić, mówić, mówić.
Cały utwór jest właściwie wielkim monologiem Naprawiacza Świata, przerywanym czasami krótkimi odpowiedziami Kobiety i rozmową z przedstawicielami uniwersytetu.
Naprawiacz próbuje uporządkować swoje życie poprzez słowa, wspomina, odtwarza historie z przeszłości, co staje się dla niego powodem udręki. Rozczarowania
i liczne upokorzenia mieszają się z momentami wielkich triumfów, jednak te ostatnie nie przysłaniają chwil, których przywoływanie rani bohatera. Próby jakiegokolwiek zaplanowania przyszłości, spełzają na niczym. Raz po raz mężczyzna próbuje zaprojektować sobie podróż, wycieczkę, która jest niemożliwa od samego początku, gdyż nie ma takiego miejsca na zewnątrz, gdzie bohater czułby się dobrze.
Despotyczna postać, kaleki bohater –antybohater, udręczony faktem istnienia
i dręczący nim innych- taka konstrukcja postaci przywołuje na myśl Beckettowskiego Hamma, groteskowego inwalidę, bezwzględnie traktującego swego sługę Clova.
Tak jak Hamm, tak i upiorny starzec ma swą cichą towarzyszkę, kobietę, spełniającą jego rozkazy i będącą jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym, którego Naprawiacz nienawidzi. Przynieś, podaj, pozamiataj, przesuń, ubierz, , daj jajka na śniadanie, szydełkuj, słuchaj, i milcz, przede wszystkim milcz. Bernhard rozgrywa upiorne misterium samotności i rozczarowania, ogromną potrzebę kontaktu z innymi, przybierającą czasami groteskową formę dialogowania z samym sobą lub znęcania się nad drugą osobą.
„Droga” starca- od świtu do popołudnia nie przynosi żadnych rozwiązań,
Naprawiacz nie uczy się niczego. Przyznany tytuł nie wnosi nic do jego życia, nic co mogłoby zmienić jego egzystencję lub uczynić ją lepszą. Jedynie krótki przebłysk świadomości, chwila przestrachu i zastanowienia nad potencjalną samotnością- to wszystko do czego zdolny jest mężczyzna.
Wieczorem, bohater powtarza te same słowa, co na początku, koniec sztuki jest powrotem do sytuacji wyjściowej, pozwalając się domyślać, że jutro znowu cała ceremonia zostanie powtórzona.



Jak widać na razie nici z moich postanowień szukania podnoszących na duchu lektur…Przygnębiający, czy nie- dramat wart przeczytania.

środa, 21 października 2009

"Żmija"Sapkowskiego czyli rzecz o wojnie i płazach

Nie spodziewałam się, że przyjdzie mi kiedyś napisać o książce Sapkowskiego: zawiodłam się…Fanką AS-a jestem od wielu lat, od momentu gdy w moje łapy wpadł „Wiedźmin”, wtedy jeszcze wydany w małym, obskurnym tomiku, z paskudną okładką.

Afganistan, wojna, nieco magii, surowy język, pokazanie najpaskudniejszej strony wojny…To wszystko jest, ale brakuje tego „czegoś”, co kiedyś sprawiało, że siedziałam nad książkami „Sapka” do piątej nad ranem, z wypiekami na twarzy.


Ale po kolei: na pierwszy rzut oka rozczarowywuje objętość. Toż to opowiadanie, a nie powieść. Rozdęte wielką czcionką i równie wielkimi marginesami, ale ciągle opowiadanie. Na coś tak cieniutkiego musiałam czekać trzy lata? Ponarzekałam, ale wzięłam się do czytania. Po drugie: solidnie opracowane realia; researching na najwyższym poziomie, co niestety czasami odbija się czytelnikowi czkawką, gdy musi brnąc przez strony zapisane wyliczanką rodzajów samochodów w konwoju, czy też opisami broni, jaką posługują się żołnierze. Ale z drugiej strony mamy ontologiczne rozważania prowadzone przez prostych chłopaków, którzy wysłani na wojnę, miast rzucać „kur…” cytują sobie nawzajem Orwella. Dobra, przesadziłam- „kur…” też lecą, i to groźnie, ale nie zmienia to faktu, że czasami żołnierze zaczynają swe wywody na akademickim poziomie, co mnie niestety nie przekonuje. Wojna u Sapkowskiego jest koszmarem, zmieniającym ludzi i to niestety jest banał, a truizmów się po tym autorze nie spodziewałam. Podobał mi się jeno fragment, gdy żołnierze piją za wojnę, która zdaje się być jedynym ratunkiem przed koszmarem…codzienności i nudy zwyczajnego życia. Ale to tylko fragment. Jest jeszcze tytułowa żmija. Jej wątek z kolei przypominał mi historię o Beowulfie, ale być może to tylko moje osobiste skojarzenia. Na pewno za to mamy ,wielokrotnie już poruszaną w książkach Sapkowskiego, fascynację Wielką Boginią , chociaż wolałam ją w postaci jednego z opowiadań ze zbioru „Coś się kończy, coś się zaczyna”.

Warto przeczytać, niewątpliwie jest to rzecz nie do pogardzenia, ale chyba nie to takich ocen przyzwyczaił nas Sapkowski. Czekamy dalej, prawda?

środa, 14 października 2009

Dziewczęta z Nowolipek




Miałam czytać coś pogodnego, by przeciwdziałać jesiennej chandrze, ale jakoś tak ręka sięgnęła po „Dziewczęta z Nowolipek” i nie żałuję! Arcysmutna i przygnębiająca lektura pochłonęła mnie na pół dnia.

Z jednej strony, to wyjątkowa powieść wyjątkowej autorki, której losy były nie mniej dramatyczne, niż dzieje jej bohaterek. Gojawiczyńska: urodzona w rodzinie rzemieślniczo-robotniczej, wcześnie osierocona, właściwie pozostawiona sama sobie. Prawie bez wykształcenia, samotna matka, tułająca się po kraju w poszukiwaniu pracy. Nic dziwnego, że jej powieść jest dziełem naznaczonym fatalizmem.

Niesamowite, jak udało się autorce ukazać dwoistość tytułowych Nowolipek! Z jednej strony to getto biedy, piętnujące swoich mieszkańców na całe życie, miejsce w którym marzenia, to czysta sukienka, czy też landrynki. Pełne przegranych ludzi i wielu twarzy biedy. Z drugiej strony to miejsce, w którym przestrzega się zasad, których próżno szukać w bogatych dzielnicach. Prości i biedni ludzie potrafią być bardziej szlachetni i prawi, niż bogacze do których wzdychają nasze bohaterki, o czym niestety przyjdzie im się przekonać.

A te różnorodne postacie dziewczęce, tak różne i tak podobne w próbie wyrwania się z biedy i w szukaniu miłości…

Czekam teraz na paczkę z „Rajską jabłonią”, zakończeniem tej fascynującej dylogii.

poniedziałek, 5 października 2009

"Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie pójdę do nieba"


Jesień jeszcze nie dała nam popalić na dobre, ale już zaczynam skrzętnie wyszukiwać lektur, które poprawiają humor. F. Flagg jest więcej niż doskonałym lekarstwem na jesienną niepogodę.

Przy akompaniamencie okrzyków: „Ciocia Elner znów spadła z drzewa”, rozgrywa się historia niesamowitej podróży pewnej amerykańskiej staruszki.
Fannie Flagg jest znana z ciepłych, czasami nieco przesłodzonych historii, o amerykańskiej prowincji i jej mieszkańcach.
"Nie mogę się doczekać..." jest próbą odpowiedzi na pytania: co czeka nas po śmierci? I jak wygląda ta „druga strona”? , o ile oczywiście istnieje.
Odpowiedzią ma być relacja zdana przez nieco ekscentryczną dziewięćdziesięciolatkę, która zabija się , spadając z drzewa figowego (notabene- nie jest to jej pierwszy taki upadek).
Ciocia Elner trafia do nieba, które jest równie naiwne, jak ona sama. Najwyższa Istota, w postaci starej sąsiadki, z dawnych lat i jej męża, odpowiada na różne „metafizyczne pytania” ( np. „po co istnieją pchły?”), by z kawałkiem świeżo upieczonego ciasta i posłannictwem do ludzi, odesłać cioteczkę z powrotem na ziemski padół.
Przesłanie Istoty, legitymującej się wieloma wizytówkami: Budda, Mahomet, a nawet Elvis Presley, nie zaskakuje swoją oryginalnością. Ludzie mają cierpliwie czekać na lepsze jutro, które niewątpliwie nadejdzie niebawem.
Nakarmiona banałami i ciastem, staruszka zmartwychwstaje, budząc przerażenie pielęgniarek i konsternację lekarzy. Swoją wiedzą na temat zaświatów dzieli się tylko z najbliższymi, powszechne głoszenie dobrej nowiny nie jest jej dane- milczy na prośbę znerwicowanej siostrzenicy, która boi się, by cioteczka nie trafiła do szpitala dla psychicznie chorych.
Wkrótce staruszka umiera, tym razem na dobre…
Można by rzec: „oto niebo na miarę naszych możliwości” i lekceważąco wzruszyć ramionami nad banalna opowieścią o kryształowych schodach i zmarłych uczących się gry na puzonie. Sielankowa i nieco kiczowata wizja „drugiej strony” może śmieszyć, ale to niebo naiwnej i infantylnej staruszki.
Kobiety zadającej setki dziwnych pytań, która zachowała dziecięcą naiwność. Nieco stukniętej i zdziwaczałej, nie przejmującej się konwenansami, znajdującej wspólny język z opóźnioną w rozwoju dziewczyną i kierowcą tira.
Więc czy jej niebo mogłoby być inne?
Książki F. Flagg są specyficzne, pisane „ku pokrzepieniu” zwykłe opowieści z happy endem i zapachem świeżego ciasta w tle.
Można się zżymać na ich „lukrowany” nastrój lub poddać się nieco staroświeckim opowieściom.Najnowsze dzieło tejże autorki, nie odbiega od poprzednich. To te same historie, tylko z lekką nutką “metafizyki”- ale to metafizyka starszej pani w ciepłych kapciach.

wtorek, 15 września 2009

"Chat"


Dobry debiut nie tyle autora,który za granicą jest dosyć znany, co polskiego wydawnictwa.
Kilka słów z okładki:
" Agent Joe Gunther, popularny bohater Mayora, rozpoczyna dwa dochodzenia, które go wprowadzają w mroczną sferę spotkań internetowych. Po odkryciu topielca w spokojnym miasteczku Brattleboro do akcji przystępuje miejscowa policja i stanowe biuro śledcze. Zanim Joe Gunther może rozpocząć śledztwo, nagła sprawa osobista wzywa go do rodzinnego miasta. Okazuje się, że jego matka i brat walczą o życie po wypadku. Gunther nawiązuje kontakty z całą siatką policji i próbuje dotrzeć do źródła zagrożenia. Nie wiadomo też komu można zaufać. Wkrótce bohater odkrywa, że ochrona bliskich wymaga walki z najgroźniejszymi przestępcami, z jakimi dotąd miał do czynienia."
Sprawnie prowadzona akcja, wciągająca choć bez pościgów, strzelaniny, czy też licznych trupów. Ciekawy główny bohater i zagadka trzymająca w napięciu do samego końca. Przyjemności lektury nie psuje nawet nieco wydumany koniec.
Dodatkowym plusem są opisy przyrody, a także osadzenie akcji w małej mieścinie, co dodaje smaczku całości.
Temat na czasie, solidny warsztat i sympatyczny główny bohater: czekam na inne powieści Mayor'a!

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Wampir w wersji light.


Książka, o tym jakże wdzięcznym tytule, niewątpliwie należy do ewenementów literackich: stanowiąc dziwaczną hybrydę taniego romansidła i horroru, z wątkiem kryminalnym w tle.
Nie jest to twór udany: historia ślicznej kelnerki-telepatki, zakochanej w wampirze, poraża naiwnością oraz schematycznymi rozwiązaniami fabularnymi.
Główna bohaterka- Sookie, potrafi czytać w myślach innych ludzi, co powoduje jej wyobcowanie, w życiu uczuciowym też nie wiedzie się jej najlepiej; zresztą: jaka kobieta chciałaby wiedzieć, co myśli facet na randce?
Uważana przez większość mieszkańców małego miasteczka za dziwaczkę, prowadzi skromny żywot kelnerki, aż do momentu przyjazdu przystojnego wampira, o dźwięcznym i „bardzo” wampirzym imieniu: Bill. Sookie w myślach wampirów czytać nie potrafi, więc oczywiste jest, że towarzystwo przystojnego, ciemnowłosego wampira jest dla niej pożądane.
Miłość tej pary: blond laleczki i mrocznego bruneta , utrzymanej w kolorystyce Barbie i Kena, to główny wątek powieści.
Gdzieś na uboczu toczy się wątek kryminalny: ktoś morduje młode, niewykształcone dziewczyny, na ich udach policja znajduje ślady ugryzień. Podejrzenie pada także na Billa…
Pomysł na książkę był, jednak wszystko zaprzepaściło wykonanie. Kostium powieści fantastycznej, nałożony na zwykłą , banalną historyjkę miłosną, rozłazi się w szwach, odsłaniając cukierkowe love story, z obowiązkowym szczęśliwym zakończeniem i piękną parą głównych bohaterów.
Główna bohaterka to słodka idiotka, której największym dylematem życiowym jest: w co się ubrać dnia następnego. Niezależnie od tego, co się właśnie wydarzyło: śmierć koleżanki, próba morderstwa jej samej, czy tragedia rodzinna, Sookie debatuje przez pół strony, jak dobrać dodatki, by urzec wampirycznego kochanka.
Wampiry, w książce pani Harris, to stwory zakopujące się w dzień pod ziemią: w ten sposób Bill chowa się przed słońcem. Pozazdrościć tylko zapału i zdolności utrudniania sobie samemu życia…W dodatku jest bezbarwną postacią, autorka wkłada w jego usta nie tylko długie kły, ale także najbardziej beznadziejne i schematyczne kwestie: „ jako wampir starałem się pozostać osobą cywilizowaną, czyli na swoje ofiary wybierałem złych ludzi i nigdy nie żywiłem się dziećmi”; pozbawiając go w dodatku aury tajemniczości. Taki harcerz- wampir nie jest najciekawszym materiałem na opowieść, Bill nie ściąga kotków z drzewa, ale rekompensuje to, prowadząc wykłady o historii dla emerytów…
Pod koniec cała opowieść staje się nieznośną, naprawdę mieszanką, w której motywy, legendy i gatunki literackie łączą się w coś, co tylko najbardziej życzliwi mogliby nazwać sensownym zakończeniem. Książka sprawia wrażenie, jakby autorka nie bardzo wiedziała jaki gatunek literacki chce stworzyć, a na zabawy a’la postmodernizm nie bardzo starczyło talentu. Całość budzi podobne uczucia, jak Britney Spears, ubrana w skórzane spodnie i śpiewająca: I love Rock’ n’ Roll. Jedno z drugim nijak się łączy…


Tak na marginesie: serial nakręcony na podstawie ksiażki, o dziwo jest całkiem fajny

czwartek, 20 sierpnia 2009

Diabelnie kiepska literatura


Tak kiepskiej książki nie czytałam od dawien, dawna. Ani jedno z opowiadań mnie nie zainteresowało w minimalnym nawet stopniu. Kiepski warsztat, prostacki humor i ubogie słownictwo. Całość równie kiepska, jak okładka. Na deser kilka fragmentów przy których ryczałam ze śmiechu:

„Dezynfekcja i podawane leki okazywały się kompletnie nieskuteczne. (…) Lekarze byli bezradni. Gdy Konrad wpadł w śpiączkę, zaczęli coraz śmielej twierdzić, iż to początek końca. Niechętnie wypowiadali się na temat stanu jego zdrowia. Często, wędrując po holu, zatrzymywali się na moment obok sali, w której leżał, i dumali. Na ich twarzach malowała się konsternacja.” Nic dziwnego, że nasza służba zdrowia kuleje, skoro lekarze dezynfekują pacjentów, by potem wędrować po holu i dumać.

„Umarli, jak dwa klocki domino (…)”

„Coś wisiało w powietrzu. Coś nieuchwytnego, ledwo wyczuwalnego. Aura świętości, ciepła i czegoś, czego nie potrafił określić.”

I przepiękne dialogi:

„One spłonęły [chodzi o autografy zbierane przez bohatera], ale ty żyjesz. Czy to dla ciebie w ogóle się nie liczy?
To dla mnie nie ma znaczenia. Teraz już nie” Równie drewniany jest chyba tylko Pinokio…

I na koniec coś głębokiego:
„Życie jest grafomańskim wierszem. (…) To od człowieka zależy, jak będą się zmieniać wersy tego wiersza, w która stronę jego poezja ewoluuje.”

środa, 5 sierpnia 2009

Błeeeeeeeeee...



Kobiety mają obsesję na punkcie ukrywania tego co biologiczne. Fakt. Maskujemy zapachy naszego ciała, pozbywamy się zbędnego (albo za takie uznawanego) owłosienia, beknięcie w obecności osób trzecich traktujemy jak życiową tragedię. Fakt. Owłosione pachy? Ależ skąd! Antyperspirant? Absolutnie konieczny!
Dlatego zamysł „Wilgotnych miejsc” wydał mi się pomysłem ożywczym. Książka o poznawaniu własnego ciała? Łamaniu wszelkich tabu z nim związanych; dodatkowo reklamowana jako „poruszającą opowieścią o dysfunkcyjnej rodzinie, tragedii z dzieciństwa i ogromnej potrzebie miłości i akceptacji”.
Wzięłam „Wilgotne miejsca” do ręki i …dotarłam do drugiego rozdziału. Ilość wydzielin, dziwacznych praktyk i słownictwo autorki, przerosły mnie i moje najśmielsze oczekiwania. Nie mam pojęcia, jak zakwalifikować tą książkę o szczątkowej fabule, ale ogromnej częstotliwości występowania słowa „dupa” na jednej stronie. Wiem za to na pewno, że nie jest to pozycja dla mnie: łamanie tabu to jedno, epatowanie koprofilią drugie.

piątek, 31 lipca 2009

Cięgi dla pana Pilipiuka




"Operacja Dzień Wskrzeszenie."



Przyznam szczerze-nie lubię PilipiukaJ Czytam jego książki i czytam, i sama sobie dziwię dlaczego to robię, jedynym wytłumaczeniem jest chyba tylko moja bibliofilia.
Cyklu o Jakubie Wędrowiczu nie dałam rady zmóc, jakoś mnie nie śmieszy postać pijaka –egzorcysty, zaś cała przaśność cyklu wydaje mi się być nie zamierzoną stylizacją, tylko niedostatkiem warsztatu literackiego autora. Trzy tomy opisujące przygody trzech niewiast-nieśmiertelnej, jej kuzynki i wampirzycy, są po prostu nudne i mało w nich oryginalności.
Zabierając się za „Operację Dzień wskrzeszenia” nie miałam więc złudzeń co do jakości zawartości.
Cała historia opiera się na pomyśle podróży w czasie, wątku wielokrotnie eksploatowanym, zarówno w literaturze, jak i w filmie.
Wehikuł czasu jest jedynym ratunkiem dla ludzkości, po tym jak prezydent Polski (o wdzięcznym nazwisku Citko) wywołał wojnę światową. Wojnę krótką, jako że była to wojna na głowice atomowe…
Świat pogrążony jest w chaosie, prawie cała ludzkość zginęła; pozostali, którzy ocaleli są chorzy, ludzie skazani są więc na zagładę. W tym momencie właśnie okazuje się, że polscy uczeni dysponują wynalazkiem, który pozwala na podróż w czasie, podróż która może odwrócić cały bieg wydarzeń. Wystarczy udać się w przeszłość i zapobiec narodzinom feralnego prezydenta, poprzez wysterylizowanie chemiczne jego przodków.
Zadanie mają wykonać młodzi ludzie, którzy napotykają oczywiście na masę przeszkód. Jedni zostają zdemaskowani jako podróżnicy w czasie, inni trafiają w XVII wiek, kiedy to w Polsce szaleje zaraza…
Schematyczne rozwiązania, postacie szablonowe nie różniące się od siebie niczym, przebieg fabuły jakby wzięty rodem z kiepskiego filmu sf. Najbardziej kuriozalnym rozwiązaniem jest uczynienie głównymi bohaterami nastolatków i wyposażenie ich w ogromną wiedzę. I tak oto młodzian, który wylądował w XVII wieku, mimo, że miał się znaleźć w XIX, dysponuje wiedzą na temat ówczesnego warszawskiego burmistrza. Doskonale umie rozróżniać rodzaje dżumy i jest ekspertem od wszelkiego rodzaju chorób zakaźnych. I tak to się toczy…
Wszystkowiedzący bohaterowie, którzy są wycięci z jednego szablonu i oprócz kilku cech charakterystycznych, o których zostajemy poinformowani na początku, nie różnią się niczym.
Siłą rzeczy nie budzą ani zainteresowania ani sympatii.
Nie wspomniałam również o ich ogromnych zdolnościach adaptacyjnych, które pozwalają im porozumiewać się z ludźmi pochodzącymi z XVII wieku…Ach, ta uniwersalna polszczyzna!
Pilipiuk czasem przypomina sobie o różnicach i zmianach zachodzących w naszym języku przez lata i wprowadza toporną stylizację, która przypomina jako żywo podrabiane słownictwo bohaterów Trylogii.
Wiem, że literatura tego typu rządzi się własnymi prawami, ale nie musi to przecież oznaczać takich tandetnych rozwiązań…Doskonałym przykładem powieści realizującej ten sam temat (podróży w czasie) jest książka Connie Willis „Księga Sądu Ostatecznego”, którą mogę polecić z czystym sumieniem.
Myślę, że po przeczytaniu omawianej książki minie dużo czasu, zanim zdecyduję się na przeczytanie kolejnego „dzieła” pana Pilipiuka. Wydaje mi się, że gdyby autor zdecydował się na powrót do zawodu, grono jego „miłośników” zakupiłoby mu malutką działeczkę, na której mógłby sobie w spokoju grzebać w ziemi…

poniedziałek, 27 lipca 2009

Witam


Postanowiłam dołączyć do licznego grona ekshibicjonistów internetowych i uzewnętrzniać się publicznie.
Na (miejmy nadzieję) dobry początek recenzja: "Wojna zombie"

To był koszmar, który spowodował zagładę znanego nam świata, już nic nie będzie takie samo; rzeczywistość jaką znamy obróciła się w proch za sprawą tajemniczego wirusa zmieniającego ludzi w …zombie…
Przyznacie sami, że niezbyt to oryginalny pomysł na fabułę książki, prawda? Ileż to razy biedny czytelnik katowany był opisami żywych trupów, wyżerających wnętrzności ślicznym blondynkom, czy też powoli snujących się w kierunku skamieniałych z przerażenia ofiar. Mnogość zombiaków przewijająca się przez karty książek oraz ekrany kinowe, naprawdę może przyprawiać o zawrót głowy. Powiedzmy sobie szczerze: nie jest to temat nowy, w dodatku ostatnimi laty szczególnie eksploatowany przez kino amerykańskie. Trudno się oprzeć swoistemu urokowi martwych ciałek powolutku przesuwających się tu i tam, nadgryzająch wszystko co się rusza. Ach, te możliwości opisywania wyżeranych mózgów, czy też malownicze opisy hord zombiaków otaczających kilka, ocalałych po zagładzie, osób!
Nie można się więc dziwić, że literatura poruszająca ten jakże wdzięczny temat, to zazwyczaj literatura niezbyt wysokich lotów. Koncentrująca się zazwyczaj na krwawych szczegółach i epatująca okrucieństwem na wszelkie możliwe sposoby.
„Wojna zombie” na szczęście jest inna. To książka skonstruowana tak, by dać nam pozór świadectwa czasów po pogromie: pseudo-dokument sporządzony przez anonimowego naukowca, badającego kwestię zombie.
„Ta wojna miała wiele nazw: Wielki Kryzys, Lata Ciemności, Chodząca Zaraza, a ostatnio doszły także nowsze i bardziej chwytne, jak Światowa Wojna Z., czy też Pierwsza Wojna Z. (…) Jak dla mnie, to była po prostu Wojna Zombie.” Tymi słowy narrator rozpoczyna swoją relację z gigantycznej pracy wykonanej na polecenie Komisji Raportu Powojennego ONZ. Pracy, którą było zebranie wywiadów z ocalałymi z pogromu, zapoznanie się z doświadczeniami przeróżnych ludzi w odległych od siebie krajach, ta relacja składa się właśnie na materiał z którego powstała książka.
Całość raportu podzielić możemy na trzy części: w pierwszej rozmówcy opisują początki wojny, błyskawiczne rozszerzenie się zarazy, narastanie paniki, która bardzo szybko zastąpiła niedowierzanie. Druga, to przebieg samej wojny, opisy rozmaitych strategii stosowanych przez poszczególne kraje, do walki z hordami zombie. To także relacje ze starć pojedynczych ludzi, którym przyszło się zmagać z żywymi trupami. Część trzecia to „teraźniejszość:, czyli usuwanie skutków wojny oraz próba spojrzenia w przyszłość, zastanowienia się co czeka ludzkość zdziesiątkowaną w tak brutalny sposób.
Na każdy rozdział składają się „relacje” przeróżnych ludzi: żołnierzy, polityków, lekarzy, dzieci, nawet buddyjskiego mnicha. Każdy z nich dokłada element, z którego wyłania się przerażający obraz świata, który o mało nie został zniszczony przez bezrozumną i przerażającą siłę.
Brooks doskonale przedstawił wszelkie bolączki współczesnego świata, jego książka to także nie głupawa opowieść o zombiakach, lecz naprawdę wiarygodna opowieść o tym, co dzieje się z ludźmi w sytuacjach skrajnego zagrożenia. Rodzice porzucający własne dzieci, politycy rozkazujący gazować rodaków, by wyeliminować spośród nich zakażonych, siostra zakonna broniąca podopiecznych przez dwa dni, mając za broń jedynie metalowy świecznik, japoński chłopak, który nawet nie zauważył śmierci rodziców, czy też mężczyzna na wózku inwalidzkim, pragnący dołączyć do straży obywatelskiej; to tylko nieliczni z bohaterów opowieści . Opowieści o świecie zaawansowanej techniki, która okazała się nic nie warta w starciu z bezrozumna masą „ludzi”, których nie da się zabić. Brooks ustami swoich bohaterów opowiada o konieczności adaptacji do nowych warunków: świat, który pozostał po Wojnie Z., to świat, w którym brak jest dosłownie wszystkiego: ludzi, prądu, benzyny itd. Anonimowy autor raportu nie sili się na optymizm, „donosi” o ciągłych przypadkach odnajdywania zombiaków, o potencjalnym zagrożeniu, które w każdym momencie może ponownie zaatakować, nie ma wiec mowy o klasycznym happy- endzie.
„Wojna Zombie” w znakomity sposób łączy w sobie odpowiednie dawki horroru, sentymentalizmu, ba: nawet patosu. Przerażające opisy mordowania ludzi mieszają się z równie przerażającymi opisami ludzkiej chciwości, głupoty, czy też okrucieństwa. Brooks jednak łagodzi ten negatywny wydźwięk także pozytywnymi przykładami, dającymi pewną nadzieję oraz pozwalającymi nie myśleć, że tak naprawdę, cała ludzkość zasługiwała, by ją zeżreć…