środa, 21 grudnia 2011

Z cyklu próśb niecodziennych.

- Proszę mi polecić książkę, powiedzmy, że dla kobiety.

-Czy ma pani te książki z szeleszczącymi stronami?

-Naciśnij mnie... znaczy się, czy ta książka jest?

-Proszę mi polecić coś dla mamy, coś ambitnego, hm...o nowa Szwaja!

-Pani mi to zapakuje na prezent? ale taki męski papier poproszę (tutaj moja wizja papieru do pakowania prężącego muskuły i prezentującego macho zarost spowodowała u mnie gwałtowny atak czkawki)

-a Wałęsowa jest? (tak, trzymamy ją na zapleczu w szafie...)

I moje ukochane, standardowe: -Proszę mi polecić coś dla dziecka, które nie lubi czytać.

wtorek, 13 grudnia 2011

Magia świąt ....

...nie na każdego działa. Dowodem historia znajomego księgarza, zapytanego przez sympatycznego staruszka o cenę Biblii. Rzeczony staruszek,w odpowiedzi na cenę rzucił uprzejme: "zdechnij i złam nogę", po czym raźno wymaszerował z księgarnii. Riposty ciętej nie było, bo wszyscy z otwartymi ustami patrzyli na dziadygę...

Z góry uprzedzam- cena nie była powalająca;)....

I jak tu nie czuć atmosfery świąt?:)

wtorek, 6 grudnia 2011

Blondynka stulecia

Blondynka, której twarz zna prawie każdy mieszkaniec ziemi: twarz zdziwionego dziecka, będąca majstersztykiem sztuki fotograficznej i efektem długiej pracy makijażystów. „Metamorfozy…” są albumem poświęconym najsłynniejszej blondynce wszechczasów, nie starającym się analizować jej fenomenu, lecz przedstawić ewolucję od pulchnej Normy Jean do symbolu seksu.


Od razu trzeba zastrzec, że książka raczej nie zachwyci prawdziwych fanów M.M., jej autorzy skoncentrowali się przede wszystkim na fotografiach aktorki, opatrując je co prawda komentarzem w postaci jakiegoś cytatu, ale wartość literacka całości jest raczej znikoma. Nie podnosi jej także pompatyczny wstęp, rażący fatalnym stylem i cukierkowatą melodramatycznością: M.M. przedstawiona jest w nim „(…) niczym bogini obdarzona pięknem tak delikatnym, że może się ulotnić w każdej chwili”, zaś jej śmierć opisana jest następującymi słowami: „(…) jak Ikar opuściła świat w momencie, kiedy wnosiła się ku słońcu”.


Na szczęście główna wartość książki nie zasadza się na słowie pisanym, lecz na zebranych, licznych wizerunkach aktorki. Możemy bardzo dokładnie przyjrzeć się ewoluującemu jak wizerunkowi M.M, starannie wypracowanemu, lecz sprawiającemu bardzo naturalne wrażenie. W pamięci wielu widzów jest archetypiczne niemalże zdjęcie blondynki w białej sukni, która roześmiana stoi nad kratką metra, „Metamorfozy..” pokazują jednak wiele twarzy Normy Jean. Chronologiczny układ pozwala śledzić nie tylko zmianę wypracowanego image’u, ale także pokazuje, jak starannie i precyzyjnie był on adaptowany do każdej epoki. „W latach czterdziestych Monroe była typową powojenną modelką z pism dla mężczyzn, w latach pięćdziesiątych zamieniła się w bombową blondynkę ery atomowej, by w sześćdziesiątych stać się wyrafinowaną boginią o platynowych włosach.”




Przepiękne zdjęcia dokumentują pięć etapów z życia aktorki: początki kariery modelki, gdy była ciut pulchną, ale śliczną dziewczyną z sąsiedztwa. Moment, gdy od 1947 rozpoczęła karierę filmową i po raz pierwszy zafarbowała swoje włosy na blond. Chwilę wybuchu największej popularności, czyli datę 1952 i następujące kolejno trzy lata, gdy zachwycała widzów w „Jak poślubić milionera”, czy też „Mężczyźni wolą blondynki”. Ten okres to Monroe, jaką ludzie najczęściej kojarzą: seksowna, energiczna i wiecznie roześmiana. To z tego okresu pochodzą zdjęcia, które weszły na stałe do kultury popularnej: przytoczone już przeze mnie ujęcie ze „Słomianego wdowca”, aktorka odciskająca swoją dłoń w cemencie, czy też śpiewająca dla żołnierzy w Korei. Lata 1955-1961, to ciągle obcisłe suknie, lecz subtelniejszy makijaż i taki kinowy hit, jak „Pół żartem, pół serio”. Okres poprzedzający śmierć aktorki, to zdjęcia ukazujące subtelniejszą, dużo szczuplejszą Marilyn.
Piękne, różnorodne zdjęcia pozwalają na obcowanie z fenomenem nie tylko kina, ale kultury popularnej; z aktorką, która obok Audrey Hepburn stanowi ikonę kobiecości, ikonę stylu. Dlatego też pomimo drobnych wad, jakimi niewątpliwie są literackie wtręty, często ocierające się o grafomanię, „Metamorfozy…” stanowią prawdziwą gratkę dla miłośników samej aktorki, kina i pięknych zdjęć.

wtorek, 29 listopada 2011

Życie

" (...) Życie, wbrew temu, co wielu sądzi, nie toczy się cały czas. Kilka godzin w tygodniu, na tyle można było liczyć, w sumie czternaście dni w roku; pozostały czas- to szare, wlokące się bez końca pieprzone skaranie boskie-było czymś zupełnie innym"


"Drugie życie pana Roosa"
H.Nesser

środa, 23 listopada 2011

Gustaw i ja

Heh...Są ksiązki, które powstały właściwie nie wiadomo po co...i do takich niestety należy "Gustaw i ja".

Po biografii związku dwojga aktorów, ludzi którzy przeszli do historii kina i teatru, spodziewałam się dużo więcej. Zwłaszcza, że w pamięci mam setki anegdotek, którymi sypał Holoubek przy każdej okazji, jego cudowne poczucie humoru i niesamowitą inteligencję i wrażliwość.
Lektura zajęła mi niewiele czasu, ale i tak zamiast tego powinnam obejrzeć jakis odcinek "Pana Michała" i nie psuć sobie obrazu Magdy Zawadzkiej.
Nudna, uładzona, nudna, pełna gładkich słówek, niewiele wnosząca do obrazu aktorskiego małżenstwa, nudna i jeszcze raz nudna książka. Ciągle przypominały mi się wywiady z "Twojego Stylu"- mnóstwo banałów, gładkich słowek i tak naprawdę niewiele z nich wynika, nawet jesli rozmówca jest ciekawą personą, to i tak wszystko wygląda jak od jednej sztancy. Z książką pani Zawadzkiej jest tak samo, a najgorszy jest styl; oto jak wygląda relacja z wyjazdu na olimpiadę do Monachium:
"Niestety, radość i entuzjazm przerywa brutalny atak terrorystyczny-giną niewinni sportowcy. Zło zwycięża, zniszczono piękną ideę olimpijską. Pełni smutku i lęku wracamy do Warszawy". Kilkadziesiat stron dalej po ataku na Amerykę pamiętnego września, "pełni smutku i lęku" państwo Holoubkowie wracają do Polski...


I tak jest przez trzysta stron...dodatkowo objętość sztucznie napędzana przez fragmenty recenzji ale tylko jednego spektaklu, mnóstwo zdjęć i rozdziały, których idea pozostaje dla mnie zupełnie niezrozumiała: jak wynurzenia autorki o modzie.

Totalnie nieporozumienie, ale na pocieszenie dodam, że pięknie wydane;)

czwartek, 17 listopada 2011

Lubię ten listopad...

...bo sprzedaję na kopy mądrych książek, tonami "Cmentarz w Pradze", kilogramami "Marzenie Celta", nowego Konwickiego, kilkadziesiąt egzemplarzy "Cholonka" już poszło w świat.

Nowy "pan od banałów" leży i się kurzy, czasami jakaś egzaltowana nastolatka zapiszczy na jego widok i kupi egzemplarz, płacąc kartą z wizerunkiem szczeniaków, ale ogólnie rzecz biorąc nie jest źle. Daleko mi jeszcze do modelowej księgarni, jaką wyobrażałam sobie w dzieciństwie- panie ubrane na czarno sączą herbatę z filiżanek o omawiają perypetie księcia Myszkina, ale jest dobrze. Nareszcie nikt nie próbuje mnie przekonywać, że "Alchemik", to arcydzieło literackie na miarę "Imienia róży";)

Humoru nie psuje nawet odgórna dyrektywa wieszania ozdób świątecznych, co tam, od dwóch tygodni gapię się na choinki w sklepie naprzeciwko...

wtorek, 8 listopada 2011

O macierzyństwie na sześć głosów.

Autobiograficzna powieść Safak pokazuje, że można pisać o trudnych sprawach w sposób zrozumiały, ciekawy; bez przesadnego sentymentalizmu i popadania w patos. Aż trudno w to uwierzyć, ale historia zmagania się z własną cielesnością, buntowania się przeciw schematom i w końcu: opowieść o depresji poporodowej; mogą być lekturą nie tylko zmuszającą do myślenia, ale także sprawiająca po prostu przyjemność.
Najbardziej osobista książka tureckiej pisarki jest opisem: dojrzewania do macierzyństwa, strachu przed wtłoczeniem w schemat kobiety-matki; stawiającej swoje dziecko na pierwszym miejscu, zapominającej o własnych potrzebach i aspiracjach. Safak nie waha się pisać o macierzyństwie, jako o trudnej pracy, czymś niewdzięcznym i niełatwym, nie waha się także głośno zastanawiać, czy urodzenie dziecka jest warte możliwości zaprzepaszczenia kariery literackiej. „Czarne mleko” jest zapisem długich zmagań z samą sobą, rozpisanym na sześć głosów. Sześć miniaturowych kobiet odzwierciedla bowiem różne aspekty osobowości autorki- jej wewnętrzny harem składa się z skrajnie różnych postaci, choćby takich, Panna Ambicja Czechowska, czy też Panna Intelektualistka Cyniczna. W ten żartobliwy sposób Safak pokazuje swoje wewnętrzne rozdarcie, między pragnieniem posiadania dziecka, a próbą zachowania własnej autonomii. Miniaturowe kobietki walczą o władzę, co rusz próbując przekonać pisarkę do swojej wizji świata: tej z dziećmi i mężem, lub tej z majaczącą na horyzoncie Literacką Nagrodą Nobla.



Spotkanie mężczyzny życia, ślub z nim i ciąża stają się wydarzeniami, które wstrząsają dotychczasowy życiem autorki, dając asumpt do rozmyślań nad rolą kobiety we współczesnym świecie, macierzyństwem. Również trwająca rok depresja poporodowa zostaje przepracowana i staje się materiałem literackim, który może pomóc innym kobietom.
Przejmujący tekst oprócz bycia autobiograficzną historią, jest także erudycyjną lekcją literatury-turecka pisarka przygląda się życiu kobiet parających się twórczością literacką i w ich postępowaniu szuka wskazówek. Pisze o tych, które wybrały „rodzenie” książek, zamiast dzieci i o tych, które godziły wychowywanie swoich pociech z tworzeniem narracji. Dostajemy zatem do rąk krótkie eseje poświęcone Virginii Woolf, Sylvi Plath, czy też Doris Lessing. Niezwykła książka, godna polecenia, która : „(…) została napisana nie tylko dla matek, które przeżyły albo przeżyją podobną depresję, ale dla wszystkich – dla mężczyzn i kobiet, dla osób samotnych i małżeństw, dla rodziców i dzieci, dla pisarzy i czytelników – którzy czasami nie radzą sobie w życiu z mnogością ról do odegrania i obowiązków do spełnienia”

piątek, 28 października 2011

Na szybko

Szybki rzut oka w to miejsce i smutna konstatacja: skromna zawartość wpisów z października sugeruje, że w mijającym miesiącu było u mnie krucho z lekturami. Tymczasem jest wręcz przeciwnie: było tych książek dużo, niestety czasu na ich skomentowanie znacznie mniej. Zatem szybkim galopem podsumuje moje czytelnicze dokonania, by zniwelować przykre wrażenie zakurzonego bloga.


Książki Ch. Link- w ramach szukania dla klientów czegoś, co mogłabym porównać z dokonaniami pani Lackberg ( jest taki typ ludzi, którzy zaczynają wizytę w księgarni od prośby- „proszę mi coś znaleźć w stylu…”), sięgnęłam po kryminały niemieckiej pisarki i w ciągu tygodnia pochłonęłam wszystkie. Najbardziej urzekł mnie „Dom sióstr”, a rozczarowała „Wina aniołów”. Wciągająca intryga, szeroko zarysowane realia (odradzam czytelnikom, którzy nie lubią w kryminałach przebijać się przez długie opisy czyichś domów, ubrań itp.) Niektóre rozwiązania fabularne często się powtarzają-jak choćby morderca w postaci osoby uważanej za powszechną sierotkę, nie każdemu może się spodobać watek miłosny dominujący często intrygę, ale ja cieszę się, że pani Link napisała swoich książek aż 17.




Seria o wścibskiej reporterce autorstwa Marklund. „Studio Sex” czytałam jeszcze w wakacje, ale jakoś mnie nie wciągnęło. Jednak postanowiłam dać autorce drugą szansę i nie żałuję. Na blogu „Miasto książek” znalazłam zdanie pod którym podpisuje się obiema rekami: cała seria oparta jest na postaci, która można polubić, albo znienawidzić od razu. Annika jest bohaterką trudną do zaakceptowania- pozornie zimną, zawładniętą przez pracę. Silną kobietą, która nie dała się posadzić w domu przy dwójce dzieci, lecz nawet za cenę małżeństwa chce robić swoje. Opisy pracy gazety są równie wciągające, jak zagadki rozwiązywane przez dziennikarkę, choć rozwiązania niektórych są troszkę wydumane, z racji „Testament nobla”- jest według mnie najsłabszy.

„Siedlisko”- uwielbiałam ten serial z Anną Dymną, wychwalający wiejskie uroki na długo przed prozą pani Kalicińskiej. Książka nie zachwyciła nie w takim samym stopniu, głównie przez postać Krzysztofa, który w serialu był uroczym panem, granym przez Leonarda Pietraszka, a na kartach powieści bywa seksistowskim facetem, drobnymi krokami zmierzającym w kierunku kryzysu wieku średniego. Ale całość jest lekka, bynajmniej nie głupia- bez sentymentów odmalowany wizerunek mazurskiej wsi, gdzie bywa biednie, gdzie chłopi lubią sobie popić do nieprzytomności, a baby hodują kołtuna na głowie. Nie ma tutaj nic z sielskich wizerunków miejsca, gdzie wystarczy zapał i kilka desek, a znamy takie, oj znamy…




„Czarne mleko”- urzekła mnie ta autobiograficzna powieść, próba odpowiedzenia sobie na pytanie: czy literatura może być czymś najważniejszym w życiu kobiety? plus niezwykła erudycja autorki opowiadającej nam o kobietach parających się literaturą na przestrzeni dziejów i ich zmaganiach się z kobiecością, macierzyństwem, feminizmem.

poniedziałek, 10 października 2011

Pistolet zamiast szminki.

Najpierw była seria rozmów publikowanych w „Twoim Stylu”, teraz otrzymujemy do rąk zbiór wywiadów z „wojennymi dziewczynami”, historie jedenastu polek, których młodość przypadła na czas drugiej wojny światowej. Łukasz Modelski oddaje głos niezwykłym kobietom, zadającym kłam stwierdzeniu, że wojna to męska rzecz.
Żadna z nich nie chce być nazywana bohaterką, wszystkie przyznają, że robiły tylko to co uważały za słuszne- ratowały żydowskie dzieci, brały udział w spektakularnych akcjach odbijania więźniów, egzekucjach na zdrajcach; jedna z bohaterek zapisała się do oddziału żywych torped…Codzienność zwykłych kobiet w czasie okupacji, to nieustanny sprawdzian odwagi, zaradności, zwykłego człowieczeństwa; Modelskiemu dane było rozmawiać z kobietami, które ten sprawdzian zdały na piątkę. Bez patosu, wielkich słów, kobiety z małych miasteczek, wsi i metropolii opowiadają o tym kawałku swojego życia, który odcisnął na nich największe piętno.




Każda z nich w momencie rozpoczęcia wojny żegnała się z dzieciństwem, najstarsza miała 21 lat, najmłodsza 14. Najbliższą przyszłością miały być studia, małżeństwo, kolejna szkoła, matura, życie szybko zweryfikowało te plany. Szeroki jest przekrój społeczny, jaki jawi się naszym oczom: odchuchana panienka z dobrego domu, córka marszałka Piłsudskiego, niezamożna maturzystka, czy prosta dziewczyna z zapadłej wsi. Każda z nich ma do opowiedzenia niesamowitą historię przyspieszonego dojrzewania z heroizmem w tle. Autor pozwolił swoim bohaterkom mówić o wszystkim, co wynikało z pożegnania dotychczasowego życia i konsekwencjom wynikających z odmówienia stania obok wobec następujących nieubłaganie wydarzeń.
Dla Modelskiego dziewczyny wojenne są ciekawsze niż, „Kolumbowie”, jak sam pisze: „ (…) wojna nie była czymś w co się bawiły w dzieciństwie. Nie stroiły się w oficerki, nie chciały być żołnierzami. (…) wojna była, jak zjazd po poręczy, który zaczęły dziewczyny, a skończyły kobiety wysadzające budynki, biorące udział w wykonywaniu wyroków śmierci, prowadzące samoloty, noszące meldunki, ukrywające Żydów, uwodzące oficerów wroga, katorżniczki, czy skazane czekające na śmierć”.

czwartek, 22 września 2011

Mdły debiucik

Wrześniowa „Nowa Fantastyka” uraczyła swoich czytelników dodatkowym bonusem, w postaci darmowej książki dołączonej do numeru. „Rezydent wieży” jest debiutem literackim Andrzeja Tuchorskiego i zarazem zwycięzcą konkursu ogłoszonego przez redakcję czasopisma. Całość opowiada o magu, tytułowym rezydencie wieży, człowieku, którego zadaniem jest pomaganie zbłąkanym wędrowcom, sprzedawanie magicznych artefaktów i udzielanie wskazówek, gdy rzecz tyczy się magii. Klavres mógłby spędzać życie w swojej wieży, spoglądając z wyższością na poszukiwaczy przygód i guzów, ale jest w nim coś, co powoduje, że bez przerwy ładuje się w rozmaite tarapaty. Nietrudno tutaj o skojarzenia z Rincewidem, magiem tchórzliwym i nieudolnym , który mimo tego nieustannie grał pierwsze skrzypce w sytuacjach, gdy światu zagrażało niebezpieczeństwo. Niestety, pan Tuchorski nie jest Pratchettem, a wykreowane przez niego uniwersum nie mogłoby nawet pretendować do miana kiepskiego klona Świata Dysku.


Założeniem powieści, składających się z kilku przygód naszego bohatera, była zapewne niezobowiązująca fantastyka: coś lekkiego i przyjemnego w lekturze. Wyszło nawet lepiej, niż autor planował, gdyż „Rezydent wieży” jest tak lekkostrawna literaturą, że po jej lekturze czytelnik ma wrażenie obcowania z pustymi stronami. Kilka dni po przeczytaniu całości trudno przypomnieć sobie dystynktywne cechy bohatera, czy też którąś z jego przygód. Całość sprawia wrażenie naprędce skompletowanego zbioru anegdotek, historyjek i pomysłów, które nie miały szans, by dojrzeć. Bohater nie wyróżnia się niczym, świat przedstawiony nie wyróżnia się niczym, postacie drugoplanowe nie wyróżniają się niczym...Oczywiście nie każdy twórca z dziedziny fantastyki musi kreować oryginalne uniwersum i bohaterów na miarę tych tolkienowskich, ale wypadałoby choć posiedzieć nad całością, by nie była tak mdła i bezbarwna.
Humorystyczna fantastyka to gatunek do którego trzeba szczególnego talentu, nie wystarczy co kilka stron upakować jakiegoś ( w zamierzeniu zgrabnego) bon motu, czy też nieco odwrócić klasyczne schematy. Niestety, Andrzejowi Tuchorskiemu nie udało się stworzyć nawet namiastki tego, czego oczekiwałabym od lekkiego fantasy.


czwartek, 15 września 2011

Na pohybel pani Meyer, czyli nie taki straszny wampir, jak PRL.

Czystym truizmem byłoby stwierdzenie, że wampiry opanowały kulturę popularną; wszak tylko pustelnika zaszytego w najdzikszej głuszy, ominęła fala histerii na punkcie Edwarda i jego boskiego, skrzącego się w słońcu ciała. Jak to zwykle bywa, na fali sukcesu jednej książki zaczęły powstawać jej klony, żerujące na popularności „dziełka” pani Meyer i odwiecznej skłonności nastolatek do kiepskiej literatury bazującej na opisach głębokich spojrzeń i namiętnych pocałunków.
Romans paranormalny ma się dobrze, mimo że upłynęło już sporo czasu od momentu, gdy chudy Edward wychynął na światło dzienne (jakkolwiek by to głupio nie brzmiało w kontekście postaci wampira). Czytelnicy przyzwyczaili się już do setek takich książek okupujących półki w księgarniach; książek charakteryzujących się pseudo mrocznymi okładkami, na których skąpo odziane dziewoje eksponują swoje wdzięki i szczerzą kły, czy to co tam każda ma do szczerzenia. I nagle, jak powiew świeżości pojawia się książka Pilipiuka, niemiłosiernie nabijającego się z mody na wampiryczne klimaty, przy okazji dworującego sobie niecnie z twórczości pani Meyer.




By rzecz miała dodatkowy smaczek, Pilipiuk osadza akcję swojej powieści w smutnych latach osiemdziesiątych , w pewnym kraju nad Wisłą. Wieczne kolejki, problemy z zaopatrzeniem w sklepach, smutni panowie w prochowcach, brak papieru toaletowego-ot, szara rzeczywistość. Gdzieś w środku tego wszystkiego znajduje się główna bohaterka, która z właściwą dla nastolatek rozwagą, postanawia popełnić samobójstwo na wskutek sercowych kłopotów. Miast być pięknym trupkiem, Małgorzata staje się zdezorientowanym wampirem, który z początku nijak nie wie, jak się zachować. A trzeba dodać, że otaczający ją świat nie jest przyjazny wampirom. Własna babcia strzela do ciebie z dubeltówki, jedwabnych fatałaszków jest jak na lekarstwo, a w kryptach wieje i pachnie wilgocią. Ratunkiem staje się grupa cudacznych osobników, w której jest i hrabia i komunista, a nawet robotnik –przodownik. To właśnie co dziwaczni i kiepsko dobrani towarzysze staną się dla Gośki przewodnikami w jej nowym życiu, po życiu.

Zestawienie przaśnej rzeczywistości późnego PRL-u z wyrafinowaniem, z jakim zazwyczaj utożsamiamy wampiry, daje komiczny efekt. Autor nie żałuje także rożnych intertekstualnych wtrętów, w książce pojawia się pan Samochodzik, Jakub Wędrowycz, czy tez sam Van Helsing. Nie zawsze jest to humor najwyższych lotów, ale miłośnicy Wielkiego Grafomana na pewno pokochają i tą książkę.

poniedziałek, 5 września 2011

I znów sie dałam wystraszyć...

Wielokrotnie w twórczości S. Kinga pojawia się motyw człowieczeństwa wystawionego na próbę. Amerykański pisarz uczynił wręcz swoim znakiem firmowym bohaterów, którzy postawieni w sytuacjach krańcowych maja dwa wyjścia: starać się w miarę możliwości zachować przyzwoicie, bądź pozwolić, by „ciemna strona mocy” zatriumfowała. Niezależnie od tego, czy mowa o wielkiej epidemii wyniszczającej świat, czy też o dziwacznej kopule odgradzającej małe miasteczko od świata zewnętrznego, King zawsze formuje dwa obozy: tych dobrych i tych złych, a potem obserwuje co wynika z wzajemnych interakcji.
Najnowsza książka Króla Horroru poświęcona jest w całości ludziom postawionym pewnego dnia w nietypowej, czasami mocno skrajnej sytuacji. Mottem każdego z nich mogłyby być słowa jednego z bohaterów: "Wierzę w to, że w każdym człowieku jest drugi człowiek, obcy..."Ten drugi, obcy nie jest kimś, kogo chcielibyśmy ujawniać światu. Wręcz przeciwnie: to ta cząstka nas samych, o której wolimy nie myśleć za często, do której wstydzimy się przyznawać. Jest też tą, która bierze górę w działaniach wszystkich bohaterów „Czarnej bezgwiezdnej nocy”… Począwszy od farmera mordującego żonę, chcącą sprzedać jego ziemię, przez autorkę kryminałów biorącą odwet na swoim gwałcicielu, aż po zwykłego uprzejmego sąsiada, któremu ktoś proponuje naprawdę paskudny interes. Nie zapominajmy też o przemiłej kobiecie w średnim wieku, odkrywającej nagle, że jej mąż, to psychopatyczny morderca, od lat bezkarnie mordujący kobiety. King pokazuje zwykłych, szarych mieszkańców Ameryki w zetknięciu z zupełnie niezwykłymi sytuacjami. Jak się zachowają? To pytanie jest jednocześnie zadawane czytelnikowi, który nie jest w stanie kontynuować lektury bez zastanowienie się: co by było gdybym był/była na jego miejscu?


Jest jak zwykle mrocznie i brutalnie, King zawsze stawiał na mocne efekty, więc przygotować się trzeba na drobiazgowe opisy rozkładającego się ciała, czy też ran odniesionych na wskutek wielokrotnego gwałtu. Jednak najbardziej przerażającą częścią, jest ta w której łapiemy się na kibicowaniu kobiecie planującej morderstwo z zimną krwią. Łatwo jest pozwolić temu „drugiemu” wyjść na zewnątrz…

piątek, 2 września 2011

Kocury trzy

Małe podwórko przy zadbanej kamienicy, zamykana na domofon brama,- jakiś klomb, jakiś trzepak. Anonimowe miasto, anonimowi ludzie, mieszkańcy jednej kamienicy znający się z widzenia, kilku wymienia grzecznościowe pozdrowienia na schodach, kilku wie o sobie coś więcej, niż nazwisko i imię- powierzchowne kontakty, powierzchowne znajomości.



Pewnego dnia to wszystko się zmienia-na podwórku zwyczajnej kamienicy zjawiają się trzy koty: matka z dwoma młodymi, zaniedbane, chude, nieufne. Zycie kota we współczesnym mieście jest trudne: „Miasto przestało być dla niech przyjazne; kocie życie najeżone było trudnościami”. Stopniowo znikała kocia nieufność i bariery między ludźmi, sąsiedzi zaczęli mieć imiona, osobowość, nawyki: Pani Irena, to ta która pierwsza zaczęła karmić kocić rodzinę, Hubert, to nastolatek budujący domek z kartonu, pan Darek kupił elegancką budę dla psów, gdy skromny karton począł uczucia estetyczne niechętnych kotom mieszkańców kamienicy. I tak od kawałka wątróbki, miseczki mleka, zwykłego ludzkiego odruchu Nowakowski wyprowadza poczucie wspólnoty łączące kamienice i jej mieszkańców.
Autor tworzy ciepłą, optymistyczną bajkę, nawet tragiczna śmierć jednego z kotów nie zakłóca sielskiej atmosfery opowieści. Historia jest tyle ciepła, co błaha. Kilka banalnych przemyśleń na temat kotów: „kot to nomada”, „koty chodzą własnymi ścieżkami”, styka się z optymistycznymi prognozami: „świat się zmienia, ale zawsze znajdzie się miseczka mleka dla bezdomnego kota, bo nie wszyscy ludzie są źli”. Dramatyczne wydarzenia, które wstrząsają lokalną społecznością (zniknięcie kotów, tajemnicza śmierć jednego z nich) nie zakłócają radosnego wydźwięku całej opowiastki o kotach trzech jednoczących prawie całą kamienicę.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Z cyklu przychodzi pani do księgarni powkurzać księgarza...

Wyjątkowo ten sezon podręcznikowy obfituje w spokojnych, zrównoważonych klientów, zaopatrzonych w rzetelne listy podręcznikowe, którzy nawet potrafią zapamiętać do której klasy ich dziecię uczęszcza.Niestety, zdarzają się także jednostki "wybitne", przez które nabawiłam sie kilkakrotnie czkawki (sprobujcie rozmawiać z człowiekiem, jednocześnie wyjąc w środku ze śmiechu-czkawka murowana).

-Dzień dobry, czy obsługujecie podręczniki? (taaaaa..., czeszemy, malujemy, nawet jakiś masaz możemy im strzelić...)

-Taka ksiażka, "Jezus kocha i zabawia" jest? ( w tym momencie kolega prychnął, schylił sie i udając, że naprawia drukarkę, zaczął bezgłośnie łkać w mankiet)

Stoję przy witrynie i przyczepiem mocno absorbujący oko (by nie rzec oczoje...)plakat, na którym dominują barwy czerwona i żołta oraz wielki napis: "Rabat na podręczniki". Podchodzi do mnie pani, zerka, jak morduję się z wieeeeeelka płachtą papieru i tasma klejąca, po czym oczywiście pyta: "Podręczniki som?" ( z naciskiem na końcowe "m")


-Dzien dobry, czy są podręczniki? w sumie to jeszcze listy nie mam, tylko chciałem zapytać o cenę kompletu do III c...

Najlepsza i tak była pani, ktora wydała 200 złotych na pomoce naukowe, z rozbrajającym usmiechem mówiąc przy kasie: "Bo mój syn, to strasznie głupi jest"...nie ma jak wsparcie od własnej matki...

niedziela, 21 sierpnia 2011

Nakręcana dziewczyna

Dawno nie utknęłam na tak długo w czyimś świecie, na tydzień porzuciłam nawet swój zwyczaj czytania kilku książek na raz, była tylko „Nakręcana dziewczyna…”

Jestem zagorzałą miłośniczką fantasy, smoki zawsze przemawiały do mnie bardziej , niż statki kosmiczne. Mam wprawdzie na półce kilka tomów wydawanych sto lat temu przez Prószyńskiego antologii opowiadań nagradzanych Nebulą, ale książki te giną w zalewie opowieści o elfach, magach i wielkich facetach z jeszcze większymi mieczami. Zaufałam jednak pewnemu księgarzowi, który Bacigalupiego zachwalał i utknęłam na dobry tydzień w niesamowitym świecie.

To proza mocno zaangażowana, na tyle, że autor zyskał łatkę pisarza zajmującego się fantastyka ekologiczną; poniekąd to nie dziwi, dużo miejsca w jego twórczości zajmuje genetyka, zmiany spowodowane w świecie przez ingerencję człowieka w naturalne prawa, autor kreuje przerażające wizje świata, który tak naprawdę nie ma prawa już istnieć: wyeksploatowanego do cna, zaludnionego przez ludzi walczących o każdy kolejny dzień. Nie jest to jednak proza oferująca spektakularne kataklizmy w rodzaju wielkich wybuchów, czy też epidemii. Wyniszczenie i degradacja gatunku ludzkiego są naturalną konsekwencją trwających od wielu lat działań ludzi. Modyfikowane genetycznie zwierzęta, coraz liczniejsze odmiany chorób, na które nie ma lekarstwa, kurczące się zasoby żywności, coraz bardziej widoczny podział na bogatych i biednych.
Książka dzieli się na dwie części: opowiadania i powieść „Nakręcana dziewczyna”. Tematyka jest przeróżna: modyfikowana genetycznie żywność (temat jakże na czasie), mutacje, jakim podlega ludzkość, ingerowanie w organizm człowieka (przejmujące „Maleńkie ofiary” i doskonała „Fletka”). Pisarz pokazuje, że twórczość wynikająca w dużej mierze z osobistych zapatrywań na świat nie musi być ordynarną propagandą, lecz może być naprawdę świetną prozą.


Każde z opowiadań przynosi inną , lecz za każdym razem przejmującą, wizję przyszłości. Mamy zatem Nowy York zalany wodą, w którym ludzie poprzez przyjmowanie pewnego leku mogą żyć wiecznie. To świat celebrujący sztukę, w którym próby muzyczne trwają nawet kilkanaście lat, to także świat w którym walką z przeludnieniem jest …strzelanie do „nielegalnie” rodzonych dzieci. Mocne? A co powiecie na rzeczywistość zmuszającą kobiety do rodzenia zdeformowanych , skazanych na śmierć zaraz po urodzeniu dzieci, tylko po to by oczyścić organizm matki, na tyle by mogła rodzić kolejne, tym razem zdrowe?
Bohaterowie innych opowiadań żyją na pustyni, gdzie wodą rządzą korporacje, także korporacje odpowiedzialne są za plagi, ciągle mutujące choroby atakujące wszystko, co żywe. Jest także opowiadanie w którym ludzie są praktycznie niezniszczalni, odporni na choroby i urazy, dzięki zaawansowanym technologiom mogą żywić się choćby piaskiem i odcinać swoje kończyny dla perwersyjnych zabaw.


To książka „wielokrotnego użytku”, jedna z tych do których można wracać co jakiś czas i zawsze znaleźć coś nowego. Bogactwo szczegółów, wielowymiarowość relacji międzyludzkich, złożone postacie, fascynujące wizje przyszłości-to wszystko sprawia, że recenzja „Nakręcanej dziewczyny” może być tylko jednym, wielkim peanem pochwalnym.
Autor: Paolo Bacigalupi
Wydawnictwo: Mag
Wydanie polskie: 1/2011
Seria wydawnicza: Uczta Wyobraźni
Liczba stron: 720
Cena z okładki: 55 zł

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Jedna z tych strasznych bajek…

Debiutancka powieść Petera Brett’a szybko zdobyła wielbicieli na całym świecie, dość powiedzieć, że prawa do niej zakupiono w 11 krajach. Co takiego jest zatem w tej historii, że zabrała kilka nocnych godzin także i mnie?




Przede wszystkim na uwagę zasługuje świat: Brett stworzył uniwersum w którym ludzie są stworzeniami skazanymi na strach przed ciemnością. Kiedy świeci słońce ich egzystencja wygląda w miarę normalnie, jednak z chwila gdy zapada zmrok, na powierzchni pojawiają się demony. Trzebiona ich atakami ludzkość skrywa się za murami otoczonymi magicznymi runami i stara się dotrwać do pierwszych promieni słonecznych.
Osady ludzkie pozbijane są w małe grupki, podróżowanie między miastami jest praktycznie niemożliwe-noc na szlaku to pewna śmierć. Demony są wszędzie: morskie, powietrzne, pustynne, drzewne; coraz liczniejsze i coraz bardziej bezczelne w świecie, gdzie tylko nieliczni ośmielają się z nimi walczyć, a cała reszta chowa się za osłoną runów, których mocy tak naprawdę nikt już nie rozumie.



Autorowi udało się stworzyć spójną i przekonywującą rzeczywistość, w której jedynymi łącznikami między miastami są dzielni konni Posłańcy z przenośnymi kręgami runicznymi. To oni podróżują między jedną osadą, a drugą przewożąc przyprawy, lekarstwa i przede wszystkim listy. Jest to praca ogromnie niebezpieczna, jeżeli człowiek, wie, że nawet podmuch wiatru może odwrócić run i uszkodzić osłonę za która wedrą się głodne demony. Mimo takich ograniczeń, ludzie żyją, kochają się, knują, biją, politykują- to wszystko co zwykli robić ludzie, nawet jeśli nocami płaczą w poduszkę ze strachu, bądź opłakują utraconych bliskich.

Autor wprowadza na scenę trojkę protagonistów, rodem z klasycznej bajki: mamy zatem rycerza, piękną dziewczynę i grajka. Zanim jednak się nimi staną są dziećmi, które po kolei coś tracą.
Posłaniec Arlen przez tchórzostwo ojca stracił matkę i w konsekwencji rodzinę, piękna Leesha staje się obiektem nienawiści własnej matki i całej wsi, tracąc poczucie bezpieczeństwa, zaś mały Rojer, w przyszłości świetny minstrel, musi patrzeć na śmierć rodziców, atak demonów dodatkowo przypłacając utrata palców. Te okrutne wydarzenia są udziałem wielu współczesnych naszych bohaterów, jednak w ich przypadku ofiara poniesiona w dzieciństwie staje się pewnego rodzaju zapłatą za przyspieszone dojrzewanie i niezgodę na otaczającą rzeczywistość. Każdy z bohaterów pójdzie inna drogą, ale cała trójka napędzana będzie jednym pragnieniem: pozbycia się tych cholernych demonów raz na zawsze!

Czytelnikowi dane będzie oglądanie procesu dojrzewania dzielnej trójki, z których na pierwszy plan wybija się Arlen, początkowo zwykły Posłaniec, ogarnięty jednak pragnieniem eksplorowania coraz większych terenów zapuszcza się nawet w pustynne kraje, gdzie poznaje plemię, które walczy z demonami. Walka ramię w ramię z ludźmi, których życiowym celem jest zgładzenie jak największej ilości demonów zmienia Arlena całkowicie, tak, jak tajemnicze znalezisko w opuszczonych ruinach.

Historia tocząca się przez kilkaset stron nie nuży ani przez chwilę, narrator naprzemiennie ukazuje nam losy całej trójki bohaterów, nie zaniedbując przy tym ani trochę otaczającego ich tła. Drobiazgowo opisany świat jest wspaniałym tłem dla poczynań interesujących bohaterów; koniecznie trzeba tez wspomnieć o demonach, których różnorodność naprawdę robi wrażenie. Nie mamy do czynienia z kilkoma stworami wrzucanymi co kilka stron na zasadzie ‘kopiuj-wklej”, tylko przebogatym bestiariuszem, który naprawdę robi wrażenie.

Zatem; czytać, nie wahać się ani trochę.

czwartek, 4 sierpnia 2011

piątek, 29 lipca 2011

Odwyk

Wpis dedykowany tym, którzy maja podobne problemy, w tym mojemu guru chowającemu książki w kuchennych szafkach.

Byłam ostatnio u rodziców, w moim dawnym pokoju odkryłam trzy półki (o których zapomniałam, tak można zapomnieć o trzech półkach wypełnionych książkami-to się chyba nazywa wyparcie) pełne książek, których istnienie zepchnęłam bardzo daaaaaaaaaaleko …
Dowody mojego nałogu leżą także w kuchni u mojej rodzicielki (to taki sam mól książkowy jak ja, więc już dawno temu zdecydowała się na wielki regał w kuchni) , a także na komodzie , gdzie odkładane są paczki przynoszone przez moja dzielną listonoszkę.
Nowe miejsce zamieszkania już wygląda jak składzik makulatury, szczególnie wdzięcznym miejscem są parapety, gdzie książki utrzymywane są w ryzach tylko przez doniczki z bazylią.

Pukam się w głowę i przekonuję samą siebie: Kobieto, coraz starsza jesteś, oczy nie te, tych stosów już masz na dobrych kilka lat czytania, weź se na wstrzymania potem na widok kartonu z nowościami zaczynają mi podejrzanie latać ręce…
Moja druga połowa ze stoickim spokojem znosi na razie moje lekkie uzależnienie, choć nie wątpię, że kiedyś będę musiała ukrywać nowe zakupy. Jedna ze stałych klientek ma na to patent: zakupione książki przysypuje stosem bułek, choć mówi, że jej mąż podejrzanie patrzy na ogromne reklamówki z pieczywem




Powoli zaczyna brakować miejsca, więc mówię sobie dość-najwyżej jedna książka kupiona i góra trzy zamówione u moich „dilerów”… Na szczęście wczorajsze zakupy jeszcze się nie liczą :P Tutaj pozdrowienia dla Ani, której karta zniżkowa zadecydowała o zakupieniu „Służących”.

piątek, 22 lipca 2011

Zgliszcza pourlopowe

No troszeczkę przesadziłam: urlop był udany. Także dzięki temu, że dzieciki nie dzwoniły zbyt często, za to spowodowały konflikt na lini kierowca-ochrona, zepsuły napis nad wejściem, leciutko pozarli sie z ochroniarzem (ALE AKURAT TEGO PANA NIE LUBIMY), spaprały kilka zamówień na podręczniki.

I co? Jakoś działamy,a ja uzbrojona z pourlopowe zblazowanie nawet się nie denerwuję, z anielskim usmiechem przesuwając się między regałami, nawet gdy odnajduję "Kubusia Puchatka" na półce z fantastyką.




Mimo wszystko nie narzekam, pesymistycznie zakładałam, że będzie o wiele gorzej, drużyna spisała sie i tak znakomicie, jak na grono nowicjuszy zostawionych samym sobie.

Pozdrawiam moje szkodniki;)

sobota, 16 lipca 2011

Pan od małp

Pobieżną wiedzę na temat Darwina ma każdy (przynajmniej ja żywię taka nadzieję), ale wiedzieć więcej zawsze warto, więc na stosiku wylądowało tomiszcze sporej objętości, opowiadające o życiu Karola Darwina.

Autora biografii Darwina znam i cenię za książki o Vincencie van Goghu i Freudzie: szczegółowe historie pełne namiętności, w żywych kolorach obrazujące „ życie i twórczość”.
Historia Darwina rozpoczyna się w momencie, gdy młody człowiek dostaje jedyną i niepowtarzalną ofertę: wypłynięcia w kilkuletnią wyprawę na statku „Beagle”, jako naturalista- człowiek odpowiedzialny za zbieranie wszelkich okazów zwierząt, minerałów, owadów itd.
Pięcioletnia wyprawa jest nie tylko wspaniałą przygodą, ale także „terminowaniem dla przyszłości”, człowiek który schodzi ze statku, to człowiek w którego głowie drzemią już wywrotowe teorie, zmieniające oblicze nauki.
Stone dzieli swoją opowieść na dwie części: pierwsza jest opowieścią o pięcioletnim rejsie, druga, to odmienianie świata przez Darwina i jego liczne publikacje naukowe. Początkowo byłam nieco rozczarowana książką, wydawało mi się, że nie posiada tego uroku, co poprzednie biografie tegoż autora, nie wyczuwałam pasji, jaką przesiąknięci byli poprzedni bohaterowie Stone’a. Stopniowo jednak swego rodzaju szaleństwo, tak charakterystyczne dla bohaterów amerykańskiego pisarza, udzieliło się również statecznemu angielskiemu dżentelmenowi i Darwin dołączył do grona ludzi nie wahających się przeciwstawiać konwenansom, utartym schematom, do cna oddanym swoim pasjom i zainteresowaniom, zmieniających oblicze swojej współczesności.


Ze strony na stronę coraz bardziej przekonywałam się do „Opowieści o Darwinie”, będącej nie tylko biografią niezwykłego człowieka, ale także prawdziwą kopalnią szczegółów, drobiazgowo rekonstruowanych realiów, iście balzakowskich opisów wiktoriańskich domów, strojów, zwyczajów. Nawet jeśli nie wszystkie dialogi brzmiały przekonywująco, a przeskakiwanie z jednego wątku do drugiego w obrębie jednego akapitu bywało czasami męczące, to po raz kolejny Stone urzekł mnie swoją książką, nawet jeśli nie był ten sam zachwyt, jak w przypadku „Pasji życia”.

piątek, 8 lipca 2011

Kumulacja "szczęścia"

Jestem, żyję, coś nawet czytam;) Pozdrowienia dla Joanny, która zagląda tutaj z nadzieją, że zobaczy nową notkę o książkach. Cóż... Ponad rok temu narzekałam na ogrom pracy związany z kierowaniem własną księgarnią, teraz mogę prychnąć z pogardą i powiedzieć "a co ty tam gupolu wiedziałaś o byciu kierownikiem?"

Kolejna księgarnia, trzy razy większa, pięcioosobowa ekipa i otwarcie na kolejny sezon podręcznikowy.Ha! Czterech nowicjuszy, do przyuczenia i to w najgorszym momencie sezonu.


Ale jakoś dajemy radę,nawet znajduję czas, by poczytać, jestem kolejną osoba zainfekowaną "Pieśnią lodu i ognia", chociaż "Starcie królów" ciążko wozić autobusem w torebce;)

piątek, 17 czerwca 2011

Uwiedziona po raz drugi

Każdy ma jakieś cudaczne upodobania literackie, moim zawsze będą opowieści rozgrywające wyświechtany, ale niezmiernie atrakcyjny motyw: „od zera do bohatera”. Jeżeli do tego cała historia rozgrywa się z udziałem magii i miecza, to już jestem kupiona. Zachwycałam się już w tym roku „Drogą cienia”, zachwycałam „Niecnymi dżentelmenami”, czas zatem na drugi tom przygód zdetronizowanej księżniczki.
„Achaja 2” rozpoczyna się tak, by czytelnik miał wrażenie, że dopiero skończył lekturę tomu pierwszego: krwawa rzeź zgotowana wrogom przez niewinnie wyglądające dziewczę właśnie dobiegła końca: dymiąca krew nie zdążyła wyschnąć na mieczu, a mężczyźni nie otrząsnęli się z szoku, jakim był widok skąpo odzianej dziewczyny bezlitośnie wyrzynającej przeciwników.
Achaja za swój wyczyn zasłużyła na nagrodę i dozgonną wdzięczność dwóch oszustów: pokaźna sakiewka ma wystarczyć na rozpoczęcie nowego życia. I nawet udaje się naszej księżniczce zasmakować na krótko tego normalnego życia: do momentu gdy zewnętrzny świat się o nią nie upomni. Wcielona za karę do wojska ponownie staje w samym środku konfliktu.
Pojedynki ( w tym jeden z szermierzem natchnionym), tajemnicze wyprawy, spiski, ciągle zagrożenie- to codzienność w jakiej będzie się musiała odnaleźć Achaja.




Ziemiańskiemu ponownie udało się stworzyć wciągającą opowieść, rozgrywająca się w bardzo brutalnym świecie, w którym nie ma miejsca na sentymenty, gdzie ludzkie życie jest niewiele warte, a konflikty zbrojne wywołuje się w kilka sekund.
Można narzekać na wybujałą fantazję autora, który każe kobiecemu wojsku jeździć konno bez majtek i w skórzanych gorsetach, ale zrzuciłam to na konwencję fantasy, której przecież zawdzięczamy setki wizerunków skąpo odzianych niewiast z wielkimi dekoltami i równie wielkimi mieczami.
Formacja w której przyjdzie służyć głównej bohaterce jest jak jeden mąż piękna, nie do końca odziana i może średnio rozgarnięta , ale walczy aż miło. Zdecydowanie przypadły mi do gustu sceny w których długonogie niewiasty wypruwają flaki złym mężczyznom, ot takie niewinne skrzywienie krwiożerczego czytelnika.



Wciągająca opowieść, w której odpowiednio wyważona dawka patosu i humoru tworzy mieszankę na długo zapadającą w pamięć.

wtorek, 7 czerwca 2011

Nudnawo, aczkolwiek w zbożnym celu.

Tytuł niniejszego tekstu jasno pokazuje, że jego autorka nie dala się uwieść debiutowi literackiemu Atticy Locke, scenarzystki filmowej i telewizyjnej, mocno zaangażowanej w ruch na rzecz praw obywatelskich. „Czarna woda” jest dosyć niesprecyzowaną gatunkowo opowieścią, której przyświecały dobre intencje autorki, aczkolwiek nie idące w parze z umiejętnością tworzenia interesujących historii.
Punktem wyjścia jest autentyczna historia z dzieciństwa Locke: wspomnienie podróży wynajętą łodzią, w trakcie której cała rodzina autorki usłyszała strzały, a potem krzyki kobiece. Na łodzi wybuchł spór, czy oddalić się z miejsca wydarzenia, czy też pomóc wołającej; wygrała opcja druga: ratowanie się i nie angażowanie w ewentualne kłopoty. Wezwanie policji po przybiciu do brzegu nie ukoiło wyrzutów sumienia członków wyprawy i kwestia ta powracała przez całe dzieciństwo Locke. W swojej debiutanckiej powieści autorka postanowiła zmienić bieg wydarzeń: jej bohater ratuje kobietę i tym samym uruchamia całą lawinę wydarzeń, które nie dadzą mu spokoju aż do ostatnich kart książki.
Jay Porter, gdyż tak jest na imię dzielnemu młodemu człowiekowi, jest czarnoskórym amerykańskim prawnikiem, ledwo wiążącym koniec z końcem w ciężkich latach osiemdziesiątych. Ma podupadającą kancelarię prawniczą, ciężarną żonę i jedną klientką: taniutką call- girl. Wynajęcie łodzi z okazji rocznicy ma być chwilą odskoczni i próbą przekonania żony, że nie są w aż tak poważnych tarapatach finansowych. Romantyczny rejs przerywa krzyk kobiety, Porter ją ratuje, wplątując się tym samym w poważne tarapaty: dochodzenie w sprawie zabójstwa, zagrożona staje się jego praca, rodzina, w końcu nawet życie.



Autorce dobrze wyszło sportretowanie społeczeństwa borykającego się z kwestiami dyskryminacji: nasz bohater walczył niegdyś o swoje prawa środkami niezbyt mile widzianymi przez prawo. Teraz stara się być praworządnym obywatelem, w czym niestety przeszkadza mu angażowanie się w strajk czarnoskórych robotników, traktowanych o wiele gorzej, niż ich biali koledzy. Zmuszony przez ciężkie okoliczności Porter wielokrotnie będzie musiał dokonywać trudnych wyborów, od których będzie zależało naprawdę wiele.
Jednak jeżeli chodzi o tempo akcji, umiejętność budowania napięcia itd., Locke zupełnie się nie sprawdza. Brak tego „czegoś”, co powoduje, że z wypiekami na twarzy sekundujemy bohaterowi w jego trudnych wyborach, intryga momentami mocno nuży zamiast wciągać, w wyniku czego „Czarną wodę” czyta się dosyć beznamiętnie i bez żalu odkłada się ją po lekturze na półkę, tam gdzie leżą książki, do których nie zamierzamy już nigdy wracać.

Recenzja dla dlaLejdis.pl

piątek, 13 maja 2011

stosikowo

Cosik mi zeżarło wczorajszego posta...grrrrry...

Ponownie zatem wklejam zdjęcie wczorajszej przesyłki i ponownie chyle czoła przed moim listonoszem, a Martę Kucharz z Fabryki Słów serdeczniepozdrawiam:)

środa, 11 maja 2011

Wspomnienia o matce

Wydawnictwo Albatros zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie decydując się na wydanie wspomnień o Audrey Hepburn, spodziewałabym się raczej kolejnej powieści sensacyjnej. Opowieść o filigranowej aktorce została wydana w sposób , który do przemówił do mnie od pierwszej strony. Ilość zdjęć odpowiadająca wydawnictwom Taschena, ale doprawiona odpowiednią ilością tekstu.





Biografowie zawsze mieli problem z Audrey Hepburn: była za grzeczna. Dwa niemalże wzorowe małżeństwa (niemalże, bo jednak zakończone rozwodem), żadnych kochanków, używek (poza czekoladą zjadaną w sporych ilościach), skandali wywoływanych w celu podsycenia gasnącej sławy. Skromna, mila, nudna? Otóż nie, w całej tej prostocie i skromności jest cos naprawdę fascynującego: rzadko się przecież zdarza, by gwiazda prowadziła tak… eleganckie życie. Dodajmy do tego wspaniałą filmografię i ikoniczny sposób ubierania się, by otrzymać spójny obraz zjawiskowej kobiety.




Sean Ferrer nie należy do tego "słodkiego" grona dzieci sławnych ludzi, które namiętnie wyszukuje brudy w życiu swoich rodzicieli i niczym Midas zamienia je w złoto. To syn godny swojej matki: powściągliwy, nie epatujący rodzinnymi tajemnicami, jego książka jest hołdem, nie żerowaniem na sławie matki.
Można by się zżymać na cukierkowy ton całości, ale wystarczy zajrzeć do innych biografii aktorki, by zorientować się, że taka jest reguła, możliwe, że doczekam książki, która udowodni, że Hepburn była anorektyczną zołzą, bijącą swoje dzieci, na szczęście na razie wszyscy zgodnie uderzają z pochlebne tony.




Dla wielbicieli piekna:)-„Audrey Hepburn” zawiera prawie 300 zdjęć, w tym także tych nigdy nie publikowanych oraz reprodukcje jej prac.

poniedziałek, 2 maja 2011

Szybki kurs japońskiego.

Rafał Tomański, zapalony wielbiciel Japonii i wszystkiego, co japońskie, postanowił przybliżyc polskiemu czytelnikowi ten kraj zadziwiających kontrastów.
Dowcipnie i interesująco omawia poszczególne aspekty z codziennego życia Japończyków: od sposobu siadania przy stole, przez najbardziej popularne hobby, aż do problemów dręczących statystycznego współczesnego mieszkańca Japonii.





Tomański nie stara się opisywać szczegółowo każdego omawianege przez siebie zagadnienia, jego książka nie pretenduje do miana encyklopedii, czy też monografii, jak sam pisze: "to cos w rodzaju minirozmówek przydatnych w podróży. Nie aspiruje do kategorii wyczerpująca monografia, nie ma na celu naukowego dowodzenia poruszanych teorii. Jest to książka dla tych, których Japonia fascynuje".Fascynację samego Tomańskiego widać na każdym kroku, autor z zapałem obala stereotyp milczącego Japończyka, zakutego w uniform i zapalczywie fotografującego wszystko dookoła. Pokazuje rozerwanie w jakim żyje współczesny Japończyk, jedną noga stojący po stronie tradycji, ale też ciekawie zerkający ku możliwościom oferowanym przez XXI wiek. Kobiety w kimonach. ale także te poprzebierane za postacie z mangi; mężczyźni zapracowywujący się na śmierć, ale i ci w średnim wieku utrzywani przez
rodziców. Tomański pokazuje te kontrasty starając się jednocześnie wybić nas z stereotypowego myślenia.

Całość zaczyna sie od opisu wyglądu, potem analizy języka, pisma, gesty, by zająć się nastepnie sposobem mieszkania, przemieszczania, rodzajem spożywanych pokarmów, rodzajem najpowszechniejszej rozrywki-wszystko, po to by rozgryźć Japończyków.

"Takami kontra krzesła" sa wciągającą lekturą, stworzoną żywym i dowcipnym językiem, autor na każdym kroku udowadnia swoją kompetencję,poszerzając naszą wiedzę o Japonii bezboleśnie i zajmująco.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Zmęczone pycho księgarza a jego ortografia

Wypisuję fakturę, kobieta dyktuje dane:
"...Chopina 16, to się pisze C-H-O-P-I-N-A"

Teraz wyobraźcie sobie, jak muszę być zmęczona, że wyglądam na kogoś, komu trzeba dyktować takie rzeczy...ale pani dziekujemy za dobre chęci, nawet jakoś siły nie było, żeby się wrednie odciąć:)

niedziela, 10 kwietnia 2011

Z serii: a idże se pan stąd...

Czasami człowiek ma ogromną ochotę zasugerowac słowami z tytułu posta, by szanowny klient zechciał opuścić progi księgarni, zwłaszcza, gdy słyszy, że tania książka psuje rynek:

"Kiedyś książka była towarem (sic) elitarnym, a teraz byle kto może sobie na nią pozwolić, bo macie takie ceny"

Szanownemu klientowi zapewne marzy się powrót do średniowiecznej ceny: książeczka za wioskę...

czwartek, 24 marca 2011

Lektury obowiązkowe

Książkę nabyłam, jeszcze nie przeczytałam ,ale nie mogłam się oprzeć przed wrzuceniem okładki:)


Takie czytelnictwo to ja rozumiem;)

wtorek, 22 marca 2011

Niebiesko i bezkompromisowo.

„Wolni Ciut Ludzie” ukazali się po raz pierwszy w Polsce w roku 2005, wtedy to też po raz pierwszy Pratchetta nie tłumaczył Piotr Cholewa, lecz Dorota Malinowska- Grupińska. Całość była doskonałym przykładem, jak ogromną rolę w recepcji książki ma jej tłumacz. Zniknął gdzieś niewymuszony humor, cudowne dialogi i swobodny styl, charakteryzujący dotychczasowe części cyklu. Na szczęście wydawnictwo postanowiło wznowić „Wolnych Ciut Ludzi” w przekładzie niezawodnego Cholewy. Dzięki temu uzyskałam jasny obraz tego, jak bardzo delikatną materią jest przekład dzieła literackiego; jak doskonałym słuchem językowym, intuicją dysponuje wieloletni tłumacz Pratchetta, przy jednoczesnym ogromnym poczuciu humoru i zdolnościach literackich. Niech ta recenzja będzie peanem nie tylko ku czci Pratchetta, ale także jego największego ambasadora- bo tak trzeba nazwać kogoś, kto niewątpliwie przyczynił się do ogromnego sukcesu tego autora w Polsce.

„Wolni Ciut Ludzie” są pozycją przeznaczoną dla młodszego czytelnika, stąd jego bohaterka jest nastolatka: Tiffany Obolała, inteligentna córka farmera, mająca wszelkie zadatki na prawdziwą czarownicę, ale taką, jaką są czarownice ze Świata Dysku. Przenikliwie patrzącą na otaczający ją Świat, czasami trochę cyniczną, odważną i dbającą o innych. Życie Tiffany mija spokojnie, dziewczynka zajmuje się młodszym braciszkiem, dogląda owiec, czasami bierze lekcje u wędrownych pedagogów. Pewnego dnia w ten uporządkowany, i powiedzmy sobie szczerze nieco nudnawy, świat wkracza magia i nic już nie jest jak dawniej
W realną rzeczywistość zaczynają ingerować czarodziejskie moce: po ścieżkach galopują rycerze bez głowy, w jeziorkach czają się potwory, znika mały braciszek porwany przez Złą Królową. Tiffany musi podjąć niebezpieczną podróż, nie tylko by ocalić brata, ale także swój świat. Na szczęście nie wyrusza sama, w sukurs przychodzą bowiem tytułowi Ciut Ludzie: mikrego wzrostu, niebieskiej barwy i paskudnego charakteru niewielkie ludziki, obdarzone ogromną siłą i wybuchowym temperamentem.
Pratchett wyciska co się da z typowej powieści inicjacyjnej, przy okazji wywracając do góry nogami większość nauk wyniesionych z baśni. Dziewczynka ratująca brata, nie jest słodką istotką jak Gerda, lecz dziewczęciem w wielkich butach uzbrojonym w dużą patelnię, z której potrafi zrobić doskonały użytek. Wiernymi towarzyszami naszej nietuzinkowej bohaterki jest gromada ostro popijających brutali, nijak nie pasujących do bajkowych towarzyszy. Śnieżka miała siedmiu słodkich krasnali, zaś kompania Tiffany kradnie owce, bije koty i plądruje spiżarnie, bojąc się tylko prawników i słowa drukowanego. Po raz kolejny pisarz udowadnia, że jest mistrzem nie tylko ciętych dialogów, czy też zabawnych opisów, ale także doskonale radzi sobie z tworzeniem pouczających i zajmujących historii, które zupełnie „bezboleśnie” uczą. Pozory mylą, najważniejsze i zarazem najtrudniejsze jest myślenie wbrew schematom- te wszystkie prawdy poznaje Tiffany w trakcie swojej wędrówki, a my razem z nią. Wszystko to zaś podane jest nam bez „dydaktycznego smrodku”, w doskonale nam znanej przezabawnej formie.


Recenzja dla portalu dlaLejdis.pl

czwartek, 17 marca 2011

Faceci...

Telefon od zaaferowanego mężczyzny (głos dosyć dorosły, więc nie mógł to być dwunastolatek:), który koniecznie chciał zakupić "Perfekcyjną panią domu"-konieczna do porządków wiosennych, bo biedaczek nie za bardzo wiedział jak się za nie zabrać...

wtorek, 15 marca 2011

Uczciwość w narodzie

Całkiem niedawno zostałam poproszona o "pożyczenie" podręcznika na sekundkę dosłownie, gdyż czcigodna matka dzieciom chciała skserować kilka stron...by zrobić z nich ściągę dla synka...

Prawie uklękłam z szacunku dla systemu wartości tej pani. Kserowanie na ściągę to chyba jakieś kombo nieuczciwości...

sobota, 12 marca 2011

Durnowate wampiry

Zamiast sesji przed komputerem-spacer,więc tylko szybka wrzuta starej recenzji. Zerwało mi się za nią niegdyś od małoletnich fanek, oj zerwało...

Po przeczytaniu kilkudziesięciu stron, odłożyłam owe „dzieło” i popadłam w głęboką zadumę, rozważając stan umysłów oraz stopień obycia literackiego tych tysięcy fanów radosnej twórczości pani Meyer…Samą książkę przyszło mi odkładać kilka razy, gdy poziom irytacji wzrastał niebezpiecznie i zachodziła obawa, że po prostu rzucę nią w kogoś. Przyznam szczerze: gdyby nie obowiązek recenzentki, nikt nie zmusiłby, żebym przeczytała cały ten horrorowaty romans do końca…

Pani Meyer stworzyła niezwykle nudną oraz mało oryginalną historię, zaludniając ją sztampowymi bohaterami, a główną postacią czyniąc wiecznie przestraszone oraz irytujące dziewczę.
Bella Swan, bo tak się nazywa owa nieszczęsna istota, to licealistka zakochana, z wzajemnością , w wampirze o wdzięcznym imieniu Edward. Jako że książka przeznaczona jest głównie dla nastolatek- wątek miłosny wybija się na pierwszy plan. Piękny wampir dochodzi do wniosku, że jego miłość naraża ukochaną na niebezpieczeństwo, więc decyduje się ją opuścić, Bella wpada w czarną rozpacz, z której pomaga jej się wydostać nowy przyjaciel- młody Indianin. Gdzieś tam, w tle pojawia się wilkołak, starzy wrogowie oraz powraca Edward. Cała akcja spokojnie mogłaby zostać opisana na kilkunastu stronach, zaś autorka rozwleka ją w sposób niemiłosierny na ponad czterysta.



Każdy wątek, każdy pomysł jest wtórny, ze stronic wieje nudą, a kolejne rozwiązanie fabularne jest przewidywalne do bólu. Autorka podsuwa tropy tak oczywiste, że aż obrażające inteligencję czytelnika, jak np. wątek indiańskich legend i nagłego pojawienia się w okolicy wilkołaka. Zakończenia można domyślić się już w połowie książki, co nie najlepiej świadczy o wyobraźni twórcy.
Przewidywalnej fabuły nie ratują także bohaterowie. Bella jest nieznośnie sentymentalna i irytująca. To bohaterka, której nie można polubić: ciągle się czegoś boi, ma wiecznie depresję i jest niesamowicie zakompleksiona. Zdawać by się mogło, że to czyni ją bardziej wiarygodną i „ludzką”, nic z tych rzeczy- rażące braki warsztatowe autorki są najbardziej widoczne właśnie w konstrukcji tej postaci. Gdyby coś ją zeżarło zaraz na drugiej stronie, książka mogłaby wiele zyskać…Działania bohaterki sprowadzają się do zachwytów nad urodą Edwarda, potem do rozpaczania nad jego stratą i bycia przestraszoną. Jak heroina z filmu klasy B, potrafi tylko piszczeć i bać się.

Również reszta postaci nie zachwyca: wampiry są bardzo stereotypowo ukazane. Co jakiś czas zmuszona byłam do czytania o urodzie i wdzięku tych istot, które nawet stoją z gracją (sic !) Cała książka jest tak nieznośnie lukrowana, wszystko jest piękna i estetycznie ukazane, nawet wilkołaki przemieniają się w mgnieniu oka i bez żadnych naturalistycznych szczegółów. Ot: puff ! i mamy wilka… Oczywiście nie ma mowy o drastycznych scenach, bądź dylematach moralnych tych istot: wilkołaki i wampiry z otoczenia Belli są niewinne, jak owieczki i bronią uciśnionych ludzi na wszelkie sposoby.
Język całości jest niesamowicie sentymentalny i tandetny: serce bohaterki zostaje złamane i rozbite w proch, miłość jest aż po grób, każde wspomnienie ukochanego wywołuje spazmy bólu (dosłownie) i rozdarcie na nowo „brzegów wirtualnej rany”; oczy wampirów ciskają błyskawice, a pocałunki odbierają oddech. Danielle Steell byłaby zapewne dumna z warsztatu literackiego autorki „Księżyca…”


Powieść jest sztampowa i w dodatku źle napisana, twierdzenie, że to połączenie horroru i romansu, to jakaś kpina. Wampiry i wilkołaki nie sprawią, że tandetna historyjka o głupiej gęsi będzie horrorem. Książka pani Meyer jest straszna, ale z zupełnie innych względów, niż zapewne zamierzała autorka. Naprawdę dawno nie zdarzyło mi się mieć do czynienia, z czymś tak wtórnym i mało interesującym.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Komisarz Maciejewski

„Nie miał wątpliwości, że nie jest całkiem normalny (…)”- te słowa wydają się doskonale charakteryzować komisarza Maciejewskiego, bohatera retro kryminału, rozgrywającego się w Lublinie lat trzydziestych.



Zygmunt (dla przyjaciół – Zyga) Maciejewski to mężczyzna pełen sprzeczności i nie dający się łatwo zaszufladkować. Doskonały bokser i właściciel tzw. „zakazanej gęby”, jest jednocześnie znawcą literatury pięknej, potrafiącym wszędzie dostrzec odniesienia do niedawno przeczytanych dzieł .Wielbiciel „Procesu” Kafki oraz mocnych alkoholi, które wlewa w siebie hektolitrami. Jego nieciekawa fizjonomia skrywa cięty język oraz dociekliwy umysł, dzięki któremu Maciejewski radzi sobie z różnymi, nawet najbardziej zawikłanymi sprawami. Tak, trzeba przyznać, że Zyga to dosyć nietuzinkowa postać.
Maciejewski oraz jego współpracownicy tworzą nader malowniczą kompanię, która charakteryzuje się jedną wspólną cechą: dosyć niskim poziomem szacunku dla litery prawa. Notorycznie łamane przepisy, przymykanie oczy na błędy i omijanie procedur, drobne oszustwa i naginanie prawdy – oto jak wygląda rzeczywistość służb porządkowych w Rzeczpospolitej lat trzydziestych.
Trzon powieści to śledztwo prowadzone w sprawie makabrycznego morderstwa, dokonanego na redaktorze naczelnym jednej z lubelskich gazet. Maciejewski, wraz ze swoimi oddanymi pracownikami, przemierza ulice Lublina, by przekonać się, że nic nie jest tak jasne, jak na to wygląda.
Świat opisany w powieści Wrońskiego to niezbyt przyjemne miejsce: alkoholicy w mundurach ścigają równie pijanych przestępców, w każdej bramie czai się cwaniak gotów „sprzedać cegłę”, a żony uciekają z bogatszymi i przystojniejszymi. Przyjaciel zazwyczaj okazuje się być wrogiem, przyjaznego szefa odwołują, a biurokracja naprawdę daje w kość. Nie dziw, że Maciejewski ostro popija i czasami zdarza mu się postępować niezgodnie z przepisami. Pomimo tych, jakże licznych wad, Zygmunt M. budzi sympatię – jego cięty humor i bystry umysł czynią z niego doskonałego przewodnika po przedwojennym Lublinie.
Mieście opisanym tak plastycznie i barwnie, że staje się ono równorzędnym bohaterem powieści. Ciemne uliczki, obdrapane kamienice… To wszystko ożywa na kartach kryminału, pozwalając czytelnikowi przenieść się w czasy ostrej cenzury gazet, urzędników węszących wszędzie komunistyczne spiski oraz amantów, wzorujących się na pięknym Rudolfie Valentino.
Autor dodatkowo wzbogaca historię o liczne „smaczki” w postaci autentycznych nagłówków z lubelskich gazet, prawdziwych osób wprowadzanych w powieść pod fikcyjnym nazwiskiem, bądź cytowaniu autentycznych historyjek krążących po Lublinie lat trzydziestych. Nie skąpi nam też szczegółów życia codziennego mieszkańców miasta: począwszy od rodzajów trunków podawanych w ówczesnych lokalach, przez warunki pracy milicjantów , na wyglądzie kobiecych fryzur skończywszy.
Sama akcja toczy się wartko, jak na rasowy kryminał przystało, kilkakrotnie autor rzuca nam fałszywy trop i myli ślady, by całą historię uczynić zdecydowanie mniej oczywistą, niż mogłoby się to wydawać.
Żywe tempo oraz pełnokrwiste postacie, których nie sposób nie polubić. Do tego świetnie oddany klimat epoki. To wszystko razem składa się na retro – kryminał, od którego trudno się oderwać.
Malkontenci mogą narzekać na podobieństwa z cyklem M. Krajewskiego, ale byłoby sporym nadużyciem sugerować, że Wroński wzorował się na kryminałach o Breslau. Jego książka ma zupełnie inny klimat, jest mniej mroczna, chociaż nie należy do opowieści z happy endem. Różnice widać także w konstrukcji głównego bohatera i to nie tylko w zupełnym braku zainteresowania swoim wyglądem zewnętrznym, jakie przejawia Maciejewski. Podobieństwa są, ale rzecz głównie w wysokim poziomie rozrywki, jaki zapewnić mogą dzieła obu twórców.

czwartek, 10 lutego 2011

W łeb zamiast całusa

Z sentymentem odkurzyłam półkę z fantastyką, z rozczuleniem wspominając, jak dobrze bawiłam się przy pierwszym tomie tej trylogii, a jakim rozczarowaniem były dla mnie ostatnie dokonania literackie pana Ziemiańskiego...

Nie da się ukryć, że kobiety we fantastyce, funkcjonują już w zupełnie inny, niż kiedyś sposób.
Twórcy takiego Conana, na przykład, nie przyszłoby do głowy, żeby uczynić płeć piękną głównym bohaterem- bohaterką opowieści. Jeszcze dwadzieścia lat temu, niewiasty były tylko pięknym ozdobnikiem akcji; w ramionach których, mógł odpocząć, utrudzony bojami bohater.
Współczesna literatura fantasy obfituje w dokonania dzielnych niewiast, których piękne długie nogi rozdają mocne kopniaki, a delikatne rączki walą panów w mordy.
Panteon dzielnych dziewoj, w roku 2002, został poszerzony o stworzoną przez Andrzeja Ziemiańskiego, postać księżniczki Achai.
Tom pierwszy przygód dziewczyny, to klasyczne fantasy w którym dzielne dziewczę, wskutek intryg złej macochy (młodszej o rok), zostaje wyrwane z ciepłych domowych pieleszy i skierowane do wojska.
Dalej historia toczy się znanym torem- od zera do bohatera, ciepła klucza pod wpływem ciężkich przeżyć, w wojsku, a potem w niewoli, zmienia się w doskonałą maszynę do zabijania; po drodze zbierając kolejno: piętno niewolnika na pupie i tatuaż prostytutki na twarzy.


Równolegle pisarz prowadzi dwa inne wątki, które przenikają się i łączą ze sobą pod koniec powieści. Rzecz cała dzieje się w ciekawie pomyślanym świecie, a opowiedziana jest w naprawdę interesujący sposób.
Podobać się musi także konstrukcja głównej bohaterki, której perypetie zostają opowiedziane, jakby w opozycji do stałego schematu, rodem z filmów amerykańskich, gdzie nieokrzesane i brzydkie dziewczę zostaje pod koniec damą.
Ziemiański odwraca sytuację. I tak, pod koniec książki, zamiast pięknej i delikatnej księżniczki, czytelnik „widzi” żylastą dziewczynę, oszpeconą tatuażem, który jednoznacznie określa jej status społeczny i sposób zarabiania pieniędzy. Miast gładkich słówek i cytowania poezji, dziewczę owo rzuca gęsto cholerami. W końcowej scenie zaś, nie odchodzi z księciem w pięknej sukni, lecz siedzi w obsikanej kiecce pod drzewem, umęczona rzezią, której dokonała przed chwilą. Rzezi, która ocaliła pięknego księcia…Wspaniałe odwrócenie klasycznej sytuacji fabularnej, które raduje bardzo moje serce damskiego szowinisty .
Historia toczy się wartko, zatwardziałym zwolennikom „męskiej” fantasy oferując trzech, drugoplanowych bohaterów płci męskiej. Ziemiańskiemu udało się stworzyć spójną wizję świata, w której czasami pojawiają się , na zasadzie „mrugnięcia okiem”, odniesienia do naszej współczesności.
„Achaja” to naprawdę godna polecenia lektura, której pozostałe dwa tomy mam nadzieję niebawem również opisać.

wtorek, 1 lutego 2011

Czy ma pani...?

Pytanie: Czy ma pani "Anię z zielonego Wzgórza" nie brzmi dziwnie, za to niektóre tytuły nie powinny występować w jednym ciągu z powyższym pytaniem. Powiedzcie sami, jak zachować powagę, gdy klient pyta:

Czy ma pani "Dżumę"?
Czy ma pani "Chłopów"?
Czy ma pani "Udrękę"?

Koleżanka w pierwszym przypadku odpowiedziała: Miałam, ale się już lepiej czuję:)

Równie niefortunne są pytania w stylu: "Krzyżacy" są?Zawsze mnie korci, by się rozejrzeć i z ulgą w głosie oznajmić: "No, na szczęście już poszli"

Następnym razem, gdy zapytacie księgarza, czy ma dżumę, nie zdziwcie się, gdy zacznie melodramatycznie rzęzić...

czwartek, 20 stycznia 2011

Kartografia


W momencie rozpoczęcia opowieści Karim i Raheen są przyjaciółmi: połączył ich niezwykły związek, gdy byli jeszcze niemowlętami. Powiedzieć, że są bratnimi duszami, to niedopowiedzenie- jedno kończy zdania rozpoczęte przez drugie, porozumiewają się kodem anagramów, którego nie jest w stanie pojąć nikt poza nimi. Można rzec, że są idealnym spełnieniem platonowskich słów o dwóch połówkach: zawsze obok siebie, wspierają się i podtrzymują na duchu. A wsparcie jest im niezbędne: oboje mieszkają w Karaczi, mieście tyleż pięknym, co niebezpiecznym, które niemalże codziennie jest areną dla zamachów na tle religijnym, bądź etnicznym. Niebezpieczeństwo czyha nawet na zamożne dzieciaki, a takimi są nasi bohaterowie. Nieco pod kloszem, izolowani od niebezpieczeństw, jakie są chlebem codziennym dla uboższych mieszkańców Karaczi, pielęgnują swoją przyjaźń. Jednak sytuacja w mieście pewnego dnia staje się na tyle groźna, że rodzice Karima decydują się je opuścić. Przeprowadzka z Pakistanu do Londynu staje się początkiem zmian w przyjaźni. Mijają lata, a wraz z upływem czasu powstają kolejne pytania: czy nasi bohaterowie rozstaną się na zawsze? Będą tylko zwykłymi znajomymi, połączonymi wspomnieniami kolorowego dzieciństwa? Znienawidzą się, poróżnieni przez gorzkie słowa? A może powtórzą los rodziców, połączonych burzliwą miłością, wielokrotnie narażaną na szwank?
Shamsie nie oszczędza swoich bohaterów, niczego im nie ułatwia. Gwałtowne zwroty akcji wytrącają nas z kolein przyzwyczajenia, w które jesteśmy skłonni wpadać podczas lektury kobiecych opowieści. Miłość nawet, gdy zdaje się być przeznaczona dwojgu ludzi, nie jest czymś prostym, zwłaszcza gdy mieszka się w Karaczi. Doskonale rozegrała autorka kontrast między beztroskim dzieciństwem, rodem z „Dzieci z Bullerbyn”, a dramatycznym rozwojem akcji lat późniejszych, kiedy to ulice Karaczi spływają krwią mieszkańców.
Rodzinne miasto pisarki poraża bogactwem zapachów, smaków i kolorów. Shamsie stworzyła piękny obraz wyjątkowego miasta, tyleż pięknego, co niebezpiecznego. Bengalczycy, Pasztuni, Pendżabczycy zaludniający różne dzielnice- odseparowane od siebie potężnym murem nienawiści- sprawiają, że mieszkanie w Karaczi, to ciągłe wyczekiwanie na wybuch: który prędzej, czy później nastąpi.
Wystawiana na próbę miłość do ludzi i miejsc jest główną siła napędową tej książki, w której do końca nic nie jest pewne. Warto po nią sięgnąć, by zobaczyć, jak potoczyły się losy dwóch połówek jednej duszy.

wtorek, 18 stycznia 2011

Nie bierz do ust ręki umarlaka

Lubicie „Kryminalne zagadki …”? Jeżeli tak, to lepiej nie czytajcie wspomnień pani Kollmann. Autorka „Nie bierz do ust ręki umarlaka” to specjalistka od kryminalistyki sądowej z jedenastoletnim stażem i jej życie zawodowe znacznie odbiega od tego, co widzimy na ekranach telewizorów. Autorka nie żałuje nam wszystkich detali, których nie uświadczymy nawet w najbardziej „realistycznym” serialu. W jedenastu rozdziałach z humorem, nieraz mocno czarnym, rozprawia się z naszymi wyobrażeniami na temat swojej pracy. „W Kryminalnych zagadkach Miami” nikt nie włazi w gówno”- to tylko jeden z przykładów rubasznego języka, jakim posługuje się autorka, ale trudno oczekiwać kwiecistych opisów brudnych śmietników, czy też naprawdę ohydnych miejsc zbrodni, gdzie części ciała walają się na podłodze, wymieszane z opakowaniami po frytkach.


Bardzo rzeczowo i bardzo dosadnie Kollmann pokazuje, co tak naprawdę jest chlebem powszednim kryminalistyka sądowego: brudna i bardzo niewdzięczna praca, nierzadko w warunkach zagrażających zdrowiu, także psychicznemu. Czarny humor, który dominuje w całej opowieści, to reakcja obronna autorki, jak sama podkreśla: wielokrotnie jedynym wyjściem był płacz lub obrócenie wszystkiego w żart. Trudno się dziwić takim reakcjom, gdy czytamy o domu pełnym karaluchów, pijaczce szczującej policję wściekłym psem dingo, czy też ojcu, wzywającym gliny do „ukradzionych” świątecznych prezentów.
Cała książka to rezultat obcowania ze światem w którym „(…) ludzie dzwonili na policję, by zgłosić, że widzieli obcych w telewizorze i kangury na obwodnicy miasta. Kraina w której świnie i psy dingo zastępowały zwyczajnego psa, czy kota, a rodzinnego grilla urządzano na linoleum. Kraina, w której ludzie umierali, zaciskając kurczowo w dłoniach opakowania po pizzy, a ich ciała porzucano obok znaku „ślepa ulica” czy tablic w rodzaju: „nie wyrzucać śmieci”. Demaskowanie przekłamań produkcji hollywoodzkich, to jedno. Z drugiej strony Kollmann dzieli się z nami wieloma tajnikami swojej pracy, dzięki czemu możemy się przekonać jak NAPRAWDĘ działa luminal i jak pobiera się odciski palców osób dawno zmarłych. Dowiemy się także jak nie należy się ubierać, gdy człowiek zostaje wezwany na miejsce zbrodni i czy kryminalistycy przesłuchują aresztowanych.
Już nigdy nie będę patrzyć na Gila Grissoma tak samo…

środa, 12 stycznia 2011

Książę mgły

Pewnie nie wypada się przyznawać na forum, że człowiek dożył prawie trzydziestki i nie sięgnął do tej pory po Zafona. Jednak ja to wyznanie popełnię, licząc na szeroko pojętą wyrozumiałość. Po prostu staram się szerokim łukiem omijać głośne powieści, książki okrzyknięte wydarzeniem roku, ba nawet dekady. Trochę z powodu przekory („nie będę podążać za stadem”), trochę z powodu tego, że przeważnie te szumne hasła reklamowe nijak się mają do rzeczywistości. Czasami jednak się przełamuję, stąd lektura „Księcia mgły”.



Wyszło nawet chronologicznie, skoro pierwsza powieść Zafona, jaką dorwałam w swoje łapy, to także jego debiut. Bez uprzedzeń, bez porównań z innymi dziełami (a zwłaszcza z głośnym „Cieniem wiatru” ) połknęłam cieniutką opowieść w jeden wieczór.
Historia opowiada o trzynastoletnim chłopcu, Maxie, który wraz z całą rodziną wyprowadza się do niewielkiej rybackiej wioski. Przeprowadzka związana jest z próbą uchronienia dzieci przed koszmarem drugiej wojny, jak się jednak okazuje ciche miasteczka także potrafią być groźne. Dom, w którym zamieszkać ma chłopiec należał niegdyś do chirurga i jego pięknej żony, którzy niestety stracili w nim swojego jedynego syna.
Urządzanie się, poznawanie miejsc i ludzi wkrótce przerodzi się w dramatyczną walkę o przetrwanie, w której Max weźmie udział wraz z nowym przyjacielem i starszą siostrą.

Zafon czerpie z dosyć oklepanych motywów: nawiedzony dom, tajemnica z przeszłości, upiorny człowiek zawierający z ludźmi tajemnicze pakty. Nie ma także nic odkrywczego w historii chłopca zmuszonego nagle do walki z niepojętą i groźną siłą, wdzierającą się nagle do spokojnego miasteczka. A jednak historia porywa. Pisarz tworzy zajmującą opowieść o przeznaczeniu przed którym nie da się uciec, potrafi też bez „smrodku dydaktycznego” pokazać wartości takie jak poświęcenie, czy odwaga.

W pamięć zapada także niepokojący nastrój, pogłębiający się ze strony na stronę. Książka dla młodzieży, czy nie, ale zdarzyło mi się z niepokojem spoglądać na własną szafę (ci którzy czytali na pewno wiedzą dlaczego). Zafon umiejętnie buduje napięcie, prowadząc do zaskakującego finału.
Kto wie, czy jednak nie sięgnę po „Cień wiatru”…

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Narodziny legendy

Robert Capa, dzięki zdjęciom wykonanym podczas hiszpańskiej wojny domowej, zdobył światową sławę. Kolejne prace, takie jak fotoreportaże z frontów II wojny światowej, tylko umocniły jego pozycję najgłośniejszego fotoreportera wojennego swoich czasów. Jako reporter 1942 roku przepłynął Atlantyk, by wyruszyć z wojskami sprzymierzonymi przez Północną Afrykę, Włochy aż do Francji, fotografował także naloty na Londyn, a w 1943 przebieg kampanii w północnej Afryce i na Sycylii oraz walki we Włoszech, w tym wyzwolenie Neapolu. Szóstego czerwca 1944 fotografował lądowanie w Normandii. Wraz z pierwszą grupą amerykańskich żołnierzy wylądował na plaży Omaha. W 1945 wraz z Amerykanami lądował w Niemczech, gdzie fotografował zwycięstwa aliantów w Lipsku, Norymberdze i Berlinie. Był jednym z dwudziestu fotografów odznaczonych amerykańskim Medalem Wolności. Zginął w Indochinach, jako jedna z pierwszych ofiar wojny w Wietnamie w 1954 roku. Człowiek legenda, reporter, który wymyślił siebie od początku do końca.
Susana Fortes skoncentrowała się na związku Capy z „małym, rudym liskiem”- Gerdą Taro, tworząc opowieść o wielkiej miłości w niebezpiecznych czasach. Autorka czyni z Taro równorzędną bohaterkę, stawiając ją w roli nie tylko kochanki, ale także muzy, przyjaciela, impresaria, w końcu rywala Capy. Mocno dramatyczna historia życia obojga układa się w bardzo podobny sposób-oboje poznali się, gdy byli emigrantami, szukającymi schronienia w Paryżu dwudziestolecia międzywojennego. Oboje mocno zaangażowani politycznie, bezkompromisowi i odważni. Fortes umiejętnie odmalowuje gorączkową atmosferę miasta tuż przed wybuchem wojny, podniecenie udzielające się młodym ludziom, ich gorączkowe dyskusje o życiu, sztuce i odwadze, toczone w zadymionych knajpkach, nad lampką wina. Capa i jego ukochana odmalowani są wyrazistymi barwami, wykreowani na młodych bogów: pięknych, młodych i nie lękających się niczego. Niestety czasami autorka ulega skłonności do taniego melodramatyzmu, ocierającego się nieraz o kicz. Tworzenie historii o żołnierzach umierających z obrazem ukochanej przed oczyma, to jeden z przykładowych tanich chwytów powtarzających się kilkakrotnie. Nieznośne są też niektóre dialogi, toczone w napuszonym tonie, zniekształcające obraz pary protagonistów.


Takie okazyjne wycieczki w kierunku literatury spod znaku Mniszkówny są na szczęście rzadkie. Przez większość czasu, bez uciekania się do tanich chwytów, Fortes potrafi zajmująco opowiadać, tworząc swoją własną wersję opowieści o tragicznej miłości Capy i Taro. Oprócz biografii dwojga nietuzinkowych osobowości, otrzymujemy także ciekawie podane refleksje na temat psychiki człowieka zarabiającego na życie fotografowaniem śmierci innych, żyjącego w ciągłym zagrożeniu, w końcu: nie potrafiącego egzystować w „normalnych warunkach”.


Recenzja dla portalu "dlaLejdis.pl"
http://www.dlalejdis.pl/artykuly_kultura/75-recenzja/7859-narodziny-legendy