Do momentu postawienia ostatniej
kropki, nie wiedziałam, jaką ocenę postawić książce Ketchuma. W każdej recenzji
„Dziewczyny z sąsiedztwa” pojawiają się przymiotniki: wstrząsająca,
poruszająca, przerażająca.
Fakt, byłam wstrząśnięta: swoim
brakiem reakcji po lekturze. Ketchum nie opowiedział mi historii, która zmieniłaby moje postrzeganie
świata, nie poruszył żadnej czułej struny, nie wstrząsnął mną do głębi. Być
może jestem do cna pozbawiona wszelkich złudzeń. Być może dlatego opowieść
Ketchuma nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, jak na innych recenzentach
szafujących dramatycznymi przymiotnikami.
Człowiek to nie jest piękne
zwierzę, nie ma chyba na świecie tragiczniejszego osądu, który nie byłby
jednocześnie truizmem. Zaprzeczyć temu mógłby tylko skrajny fantasta, bądź
niepoprawny optymista.
Ketchum jako inspirację wymienia
„Władcę much” oraz wydarzenia, który miały miejsce naprawdę: kiedy to Gertrude
Baniszewski, razem ze swoimi dziećmi i dziećmi sąsiadów zakatowała na śmierć w
piwnicy Susan Likens. Narratorem powieści jest David Moran, niegdyś słodki
dzieciak, obecnie pozbawiony złudzeń dwukrotny rozwodnik, powracający
wspomnieniami do koszmarnego lata, kiedy to dane było mu się przekonać o
prawdziwości stwierdzenia profesor Skargi. Cofamy się do magicznego czasu dzieciństwa Davida,
kiedy to łowił raki, pił ogromne ilości coli i poznał tytułową dziewczynę z
sąsiedztwa, starszą od siebie Meg. Megan wraz z siostrą, po tragicznej śmierci
rodziców, przeprowadziła się do swojej najbliższej krewnej, Ruth. Pierwowzorem
tej postaci była Baniszewski. Początkowa niechęć starszej kobiety do dziewczynki
zmieniła się niepostrzeżenie w wyrafinowane torturowanie dziecka: zarówno
psychiczne, jak i fizyczne. W krąg przemocy zostały wciągnięte okoliczne
dzieciaki, które pod batutą Ruth stały się małymi oprawcami. Gdzieś z boku
pozostał David, na tyle silny by nie brać udziału w torturach, zbyt słaby by je
przerwać. Betonowy schron, tak charakterystyczny dla domostw amerykańskich z
lat pięćdziesiątych, stał się prawdziwym piekłem dla nastolatki i jej
siostry.
Ketchum stworzył sugestywną
opowieść o narastającym szaleństwie, kręgu przemocy powoli pochłaniającym coraz
większa ilość ludzi. Tortury, jakim poddawana była Megan, stawały się coraz
bardziej wymyślne: Ruth, jak stręczycielki z powieści De Sade’a, nie ustawała w
wymyślaniu kolejnych sposobów, by „ukarać dziewczynę”. Powieść Ketchuma jest
rodzajem „120 dni Sodomy” w miniaturze, gdzie jedno ciało dostarczyło „zabawy”
kilkunastu uczestnikom, zaś Ruth jawi się, jako pilna uczennica słynnego
markiza. Dzieci tracą niewinność, ktoś ginie, świat nigdy nie będzie taki sam.
Ketchum każe nam postrzegać jako tragedię, nie tylko fakt przerażających czynów
dokonanych w małej piwnicy, ale także opłakuje utraconą niewinność okolicznych
dzieciaków. Ale chyba nikt już nie wierzy w czyste dziecięce duszyczki… Dzieci
nie są złośliwe, są złe, słowa Freuda zobrazował Golding i uczynił to
bardziej przekonywająco, niż Ketchum. Jeżeli chodzi o przerażające obrazy
bezsensownej przemocy, pokazujące dobitnie zło czające się w zwykłym obywatelu,
cóż: w tej materii trudno przebić „American Psycho”.
Nie chodzi mi o wyliczanie, kto i
kiedy bardziej przekonywająco opisał tą ciemną stronę ludzkości. Nasuwa mi się
proste pytanie: po co powstała ta książka? Powieści De Sade’a były równie
okrutne i epatowały przemocą, ale były jednocześnie wykładnią filozofii
życiowej, której markiz hołdował i którą wcielał w życie. Być może odpowiedzią
na moje pytanie miał być odautorski komentarz, w którym Ketchum wyznaje, że
ludzie pokroju Mansona go wkurzają… Trywializacja wymowy całej książki
została dokonana przez jej autora: Nie chodzi o to, że wczuwam się w
sytuację ofiar, ale ja też mam przecież sutki – wypowiedź w nawiązaniu do
Teda Bundy’ego, który je odgryzał swoim ofiarom…
Po lekturze zarówno książki, jak
i komentarza autora trudno mi uwierzyć w jego społeczne zaangażowanie. Nie,
jest dla mnie raczej kimś pokroju autorów książek „Stu najohydniejszych
zbrodniarzy świata”, dziełek które pod pretekstem uczenia historii sprzedają
coś w rodzaju pornografii przemocy. I tym dla mnie jest „Dziewczyna z
sąsiedztwa”: żerowaniem na ludzkiej tragedii, pod płaszczykiem wzniosłych
haseł. Efekciarską pornografią, nie wnosząca nic nowego do literatury.
Polscy czytelnicy czekali
dwadzieścia lat na głośną książkę Ketchuma, nie potrafię jednak oprzeć się
wrażeniu, że było to trochę za długo…
A Pani już nie ma co czytać tylko jakieś takie badziewia? Polecam "Białe" o Szpicbergenie!
OdpowiedzUsuńBadziewie czasami się samo w łapy wsunie;) "Białe" też mam w planach czytelniczych, więc spokojnie;)
UsuńTo jest takie żerowanie na tym, że ludzie uwielbiają czytać o przemocy. Krew się sprzeda, seks się sprzeda. Fuj.
OdpowiedzUsuńNajgorsze jest to, że pomysł chwycił i wszystkie książki tego autora, to jedno wielkie babranie się w tej tematyce i to w najgorszy możliwy sposób, że Cię zacytuje: fuj!
Usuń