czwartek, 28 kwietnia 2016

Smakowite tomiszcze.


Soczysty kawał fantastyki, hojnie polany krwią i podsypany czarami- tego mi było właśnie trzeba.
            „Czerwony rycerz” zaczyna się dosyć tradycyjnie: najemnicy, pod wodzą tytułowego rycerza, zostają wynajęci przez klasztor: siostry zakonne i podlegające im ziemie atakowane są przez stwory z Dziczy. Kapitan i jego brutalna banda nastawiają się na łatwe zadanie: ot zabić jakiegoś potwora, zbałamucić kilka siostrzyczek, obić paru wieśniaków i zgarnąć sowitą zapłatę. Ale jak to w życiu bywa, okazuje się, że młody dowódca wplątał swoją drużynę w prawdziwą wojnę, wojnę z której mogą nie wyjść cało…
            Cameron kreśli wizję świata bardzo podobnego do naszego średniowiecza. Mamy klasztor zakonny, zakonnice, księży, średniowieczną wojskowość itd. Postępująca ekspansja cywilizacji spycha magiczne stworzenia na obrzeża. W mieście nie spotkamy smoka, ale wystarczy opuścić bezpieczne mury zamku, by skończyć jako posiłek w paszczy jakiegoś stwora. Dzicz jest potężna, zamieszkana nie tylko przez potężne bestie i pradawne ludy, ale także wypełniona magią, której poza nią jest coraz mniej. Przynajmniej tak głosi wersja oficjalna.
            Jest brutalnie, krwawo i brudno. Stracić życie w tym świecie jest naprawdę łatwo, ludzie giną rozrywani na strzępy przez stwory z Dziczy, zabijani przez wrogów lub po prostu znajdują się w złym miejscu o złej porze. W tak okrutnym świecie, siłą rzeczy,  nie mieszkają delikatni i wrażliwi ludzie. Intrygi, kłamstwa, fanatyzm i zdrady są porządku dziennym, tak samo jak gwałty i przemoc. Główny bohater, oprócz tego, że jest „pokręcony jak szalona żmija”, to sprawny dowódca i dobry kapitan, ale daleko mu do złotowłosych rycerzy z baśni i podań. Nie inaczej jest z towarzyszącymi mu mężczyznami i kobietami: to brutalna i okrutna banda, trzymana w ryzach jedynie przez swojego dowódcę,  spuszczenie ich z oka może skończyć się rzezią. Jednocześnie ci nieokrzesani i niedomyci zabijacy są wierni, dziko odważni i pokazują to na każdym kroku. Zdarza się im wymiotować ze strachu na widok jakiejś bestii z Dziczy, ale nie ustępują pola na krok.


            Pełni paradoksów i sprzeczności są wszyscy bohaterowie Camerona. Przeorysza skrywająca swoje tajemnice i budująca dosyć specyficzny konwent, czarodziej Głóg noszący maskę stetryczałego starca, młodziutka zakonnica na widok której Kapitan rumieni się jak sztubak. Kanadyjski pisarz nie poszedł na łatwiznę i również wrogów Czerwonego Rycerza obdarzył pełnowymiarowymi charakterami. Rycerze nie walczą z bezrozumną masą lecz istotami mającymi swoje motywacje, pragnienia i uczucia. Niezależnie od tego, czy są to demony czy zbuntowani ludzie, każdy z nich jest pokazany jako żywa istota.
            Nie można nie wspomnieć o militarnym aspekcie całej powieści: Cameron jest nie tylko historykiem ale także miłośnikiem rekonstrukcji militarnych, nic zatem dziwnego, że potyczki, bitwy i opisy oblężenia zajmują sporą część książki. Wszystko to jest wiarygodne, przejmujące i niezmiernie krwawe. Po obu stronach barykady leje się krew, giną wojownicy i postronni, a cała walka zdaje się nie mieć końca.
            Zakończenie przynosi chwilowy spokój bohaterom i czytelnikowi, pozostawiając jednak na tyle niedopowiedzeń, byśmy chętnie wrócili do mrocznego uniwersum w kolejnym tomie. 

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Mroczne tajemnice Alaski.

Na nową książkę Rosamund Lupton wierni fani musieli długo czekać. Niedługo po premierze pojawiły się głosy rozczarowania mówiące, że najnowsza powieść pisarki nie dorównuje „Potem” czy też „Siostrze”. Czy te zarzuty są słuszne?
            Historia rozpoczyna się, gdy Yasmin Alfredson, wraz ze swoją głuchą córeczką Ruby, przybywa na Alaskę, gdzie czekać powinien jej mąż. Matt zajmuje się kręceniem filmów dokumentalnych o zwierzętach i na miejsce swojego najnowszego filmu wybrał dzikie i nieprzyjazne tereny Alaski. Na miejscu okazuje się, że wioska w której przebywał filmowiec została doszczętnie zniszczona w pożarze i nikt nie ocalał…Yasmin nie dopuszcza do siebie myśli o śmierci męża i wbrew zdrowemu rozsądkowi rusza wraz z córką w głąb pokrytej śniegiem krainy, by odszukać Matta. Ich tropem wkrótce rusza tajemniczy prześladowca, starający się za wszelką cenę, by nikt nie poznał prawdziwej przyczyny tragicznego pożaru.
            Jak zwykle u Lupton, narracja podzielona jest między bohaterów, uczucia Ruby poznajemy z pierwszoosobowej narracji jaką prowadzi poprzez bloga. Z kolei poczynania Yasmin obserwuje wszechwiedzący narrator. Taka podwójna perspektywa pozwala na pełniejsze zrozumienie uczuć zarówno dziewczynki, jak i kobiety rozpaczliwie wypierających ze świadomości myśl o śmierci męża i ojca. Nawet gdy ceną za poszukiwania może być narażanie własnego życia.
            Pisarce świetnie udało się oddać klimat miejsca, gdzie w promieniu setek kilometrów nie ma żywego ducha, tylko śnieg i mrok. Złowrogie piękno Alaski kryje w sobie wiele niebezpieczeństw, o czym na własnej skórze przekonają się matka i córka, w trakcie swojej szalonej odysei.
            Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że zakończenie-choć dobrze uzasadnione- jest mało wiarygodne i przesadnie ckliwe. Niezbyt prawdopodobne wydaja się także od pewnego momentu poczynania Yasmin, która nie waha się narażać życia córki dla swojej- średnio uzasadnionej, bo opartej jedynie na przeczuciach- wyprawy. Pomimo starań autorki trudno też uwierzyć, że zwykła Amerykanka może niczym Bear Grylls przemierzać dzikie odstępy, za jedynego pomocnika mając jedynie radio samochodowe.
            Zawiedzeni czytelnicy trochę niesprawiedliwie ocenili „Barwę ciszy”, choć nie można ukryć, że jest to najsłabsza z powieści w dorobku tej pisarki. Ale nawet z kilkoma niedociągnięciami, nadal jest to książka warta lektury.

Recenzja dla portalu dlaLejdis.pl

środa, 20 kwietnia 2016

Muzyka lekiem na wszystko

Skacowany i nieco wypalony  producent muzyczny natrafia pewnego dnia na cudowną perełkę: śpiewające Rodzeństwo Thorsen. Tak zaczyna się „Pieśń harfy”.
            Śpiewające trio ma za sobą  koncerty w USA i setki tysięcy sprzedanych płyt ale to dawne czasy i żadne z nich nie kwapi się już do publicznych występów, poza sporadycznymi popisami w lokalnym kościele. Jim Gystad postanawia zrobić wszystko co w jego mocy, by namówić dwie siostry i brata do powrotu na scenę. Co okaże się być nie lada wyzwaniem w przypadku rodzeństwa zbliżającego się do 80, wycofanego dawno ze świata muzyki i nieco terroryzowanego przez najstarszego z nich, prawdziwego zrzędę.        
Nasz bohater zmierzyć się musi nie tylko z niechęcią do powrotu na scenę, ale także licznymi tramami jakich życie nie szczędziło każdemu z trojga muzyków. Nastawiony na zysk i zdobywanie nowych talentów Jim nagle orientuje się, że jego dotychczasowe życie jest puste i pozbawione tego, co naprawdę kocha: dobrej muzyki. Producent, który najlepsze lata ma za sobą, postanawia zainwestować całość środków i energii w trio starszych ludzi, bo reprezentują oni kunszt z którym dawno nie miał do czynienia.
Autor wykreował zajmujących bohaterów, pomimo licznych wad i przywar są sympatyczni i pełni życia, a ich doświadczenia z przeszłości naprawdę poruszają. Liczne sceny retrospektywne, przenoszące nas do Ameryki lat sześćdziesiątych, pozwalają na lepsze poznanie i zrozumienie  Timoteusa, Tam oraz Marii.  Każde z nich ma do opowiedzenia swoją historię, żadna z nich nie kończy się szczęśliwie, ale pozwala na dopełnienie całościowego wizerunku każdej z tych postaci.
„Pieśń harfy” stanowi jedno wielkie wyznanie miłości skierowane ku muzyce. Wiara w jej uzdrawiającą moc przebija z każdej strony. Cytaty z piosenek przeplątają się z anegdotkami z życia muzyków,  a sceny z koncertów należą do naprawdę przejmujących. Tak barwnie i żywo potrafi pisać jedynie ktoś, kto naprawdę wierzy w magię muzyki. Akcja toczy się nieśpiesznie i brak w niej porywających zwrotów akcji, ale przepełniona jest humorem i ciepłem, nawet w gorzko-słodkich momentach jakich nie szczędzi nam autor.
Całość to pogodna, pełna miłości opowieść przywodząca na myśl książki Jan Karon. Subtelnie i mądrze mówiąca o religii i wierze. Z kolei niespodziewane, wzruszające i pełne melancholii zakończenie pozwala czytelnikowi docenić kunszt pisarski Henriksena, autora zdecydowanie uciekającego od sztampowych rozwiązań.

Recenzja dla portalu dlaLejdis.pl 

Bloger kontra ojcostwo


Tomasz Bułhak jest autorem poczytnego bloga, opisującego rodzicielstwo z punktu widzenia ojca, a „Tata w budowie” stanowi zbiór felietonów, w zamierzeniu mających oddać wszystkie emocje jakie pojawiły się wraz z narodzinami córki dziennikarza.
            Całość składa się z króciutkich teksów, które nie są niestety ani przesadnie odkrywcze ani dowcipne. Każdy z nich traktuje o różnorodnych aspektach rodzicielstwa: karmieniu, przewijaniu, spacerach itd., ale żaden nie pozostaje w pamięci na dłużej.
            Wydawcy udała się nie lada sztuka: felietoniki, które razem nie zajmują zbyt dużo miejsca, rozdęto do rozmiarów sporej książki. Sztuczka ta udała się dzięki wielkiej czcionce tytułów, sporym marginesom i licznym ilustracjom. Niestety, co z tego, że całość ma ponad 200 stron, gdy lektura zajmuje tyle czasu, co przeczytanie grubszego czasopisma.
            Codzienność z małym dzieckiem może być fascynującym doświadczeniem, niestety nie widać tego po „Tacie w budowie”. Wina leży po stronie zupełnie bezpłciowego sposobu opisywania rzeczywistości jakim posługuje się autor. Parę rzeczy może śmieszyć, ale nie jest to śmiech zamierzony przez Glogera. Trudno jednak  nie uśmiechnąć się czytając fragment o ogromnym stresie jakim jest podróżowanie z niemowlakiem, stanowiące wyczyn godny odkrywcy Ameryki, opisywane przez człowieka posiadającego własny samochód i podróżującego nie do nędznego szałasu w górach lecz wynajętego studio w Krakowie… Co mają zatem powiedzieć rodzice, których środkiem lokomocji jest autobus, a u celu podróży czeka obskurny motelik?
            Kolejne strony pokonuje się błyskawicznie, jednocześnie  zastanawiając się nas sensem wydawania takiej książki. Nie jest to w żadnej mierze poradnik ani leciutka odskocznia dla znerwicowanych rodziców, którym nie zaimponują opowieści o zjadaniu piasku, nie rozbawi ich także wysilony humor pojawiający się co i rusz w kolejnych felietonach. Jako opis doświadczania rodzicielstwa z punktu widzenia ojca, książka również wypada bardzo słabo. Czy naprawdę zaangażowany w wychowanie dziecka ojciec, to aż tak rzadki twór, że nie liczy się zupełnie jakość jego tekstów? Nie trzeba być dobrze piszącym tatą, porywającym czytelników wzruszającymi i dowcipnymi tekstami, wystarczy być tylko piszącym tatą, by doczekać się wydania książki?
            Autor zmiksował dużo banałów, kilka truizmów, parę mocno fizjologicznych historyjek i dodał do tego parę „złotych myśli”, powstała w ten sposób całość niestety zupełnie nie porywa.

Tekst dla portalu dlaLejdis.pl