wtorek, 14 stycznia 2014

Niewidzialny strażnik


Wydawnictwo Czarna Owca, po raz pierwszy w swojej historii, wydało powieść łączącą w sobie kryminał z elementami fantastyki i mitologii baskijskiej zarazem. Jak wypadł ten niecodzienny mariaż?
Historia zaczyna się od znalezienia zwłok nastolatki w małej mieścinie Elizando- brutalnie zamordowaną dziewczynę ktoś dziwacznie upozował, potęgując tym niepokój miejscowej policji. Śledztwo zostaje powierzone detektyw Amaii Salazar, która przy jego okazji musi powrócić do rodzinnego miasteczka, gdzie przeżyła ciężkie chwile w swoim niewesołym dzieciństwie. Mroczne lasy ujawniają kolejne ciała i staje się jasne, że przeciwnikiem jest seryjny morderca, który nie przestanie mordować, dopóki nie zostanie złapany. Amaia musi się zmierzyć nie tylko z przebiegłym psychopatą, ale także z mrocznymi tajemnicami swojej rodziny, które sprawiają, że w pewnym momencie śledztwo schodzi na drugi plan. Dodatkowo, okazuje się, że gęste lasy skrywają obecność kogoś jeszcze, istoty o której istnieniu mówili miejscowi już od dawna, ale tylko w formie starych podań.
Największym problemem „Niewidzialnego strażnika” jest warsztat, jakim dysponuje autorka. Od strony technicznej książka prezentuje się wręcz niechlujnie: pełno jest w niej powtórzeń, bywa, że kolejne akapity wykluczają się wzajemnie- coś jest eleganckie, by za chwilę być groteskowe. Sam styl bywa nieznośnie pretensjonalny i egzaltowany: „(…) trząsł się w konwulsjach, wydawał urywane dźwięki prosto z żołądka i przeszywająco szlochał”. Całość sprawia wrażenie, jakby zabrakło troskliwej opieki redaktora, który pousuwałby zbędne ozdobniki i powstrzymał rozbuchany styl Redondo.  Nie lepiej jest z drewnianymi dialogami, a także długimi monologami bohaterów, stanowiącymi praktycznie wykłady na temat historii, medycyny, w których suchy wywód goni inny suchy wywód.


Sama historia opowiedziana jest w miarę sprawnie, jeżeli przymknie się oczy na styl, ale niewiele wnosi nowego do historii kryminałów. Do połowy książki jedynymi elementami baskijskimi były wtrącane gdzieniegdzie słówka w języku Basków. Ciekawy pomysł nasycenia całej powieści elementami regionalnych wierzeń nie wynagradza czytelnikowi niespójności opowiadanej historii, czy też braku pełnowymiarowych bohaterów. Ciekawie zbudowana jest główna bohaterka: silna i dominująca w życiu zawodowym, skrywająca zarazem  pod maską profesjonalistki ogrom cierpienia, ciągle powracając do koszmarów dzieciństwa. Niestety inni bohaterowie, to płaskie i jednowymiarowe postacie, sprawiające wrażenie statystów.
Elementy fantastyczne pojawiają się z większą częstotliwością pod koniec i niestety osłabiają finał, sprawiając wrażenie dokooptowanych na siłę. Prowadzone śledztwo nie jest w połowie tak interesując, jak powrót do przeszłości głównej bohaterki i tą historią, moim zdaniem,  powinna zająć sie autorka na poważnie. Przejmująca opowieść o niekochanym dziecku, głęboko skrzywdzonym przez najbliższą jej osobę, byłaby świetnym punktem wyjścia do mocnej powieści obyczajowej. A tak czytelnik został z książką, w której kilka wątków nijak nie łączy się w spójną całość, a finał rozczarowuje.


Recenzja napisana dla portalu dlaLejdis.pl

piątek, 10 stycznia 2014

Klub porcelanowej filiżanki


Wydawnictwo Świat Książki po raz kolejny zaprosiło czytelniczki do krainy łagodności, jaką jest seria Leniwa Niedziela. „Klub porcelanowej filiżanki” brytyjskiej pisarki Vanessy Greene, to lekka i mało absorbująca lektura, idealnie zgrywająca się z ciepłym kocem i kubkiem, wróć! - filiżanką dobrej herbaty.
Książki wydawane w wspomnianej już serii nie mają przesadnych ambicji, to przyjazne i ciepłe historie, optymistycznie zakończone,  przeważnie serwujące porządną porcję wzruszeń i lekkiego humoru. Nie inaczej jest w przypadku „Klubu…” koncentrującego się na trzech bohaterkach, które pewnego dnia spotykają się na targu staroci sięgając po ten sam serwis porcelanowych filiżanek. Jenny, Maggie i Alison zamiast spektakularnej kłótni o pierwszeństwo kupna, wybierają kompromis i decydują się na wspólny zakup serwisu marzeń, rozpoczynając w ten sposób nowy rozdział w swoim życiu. Skrajnie różniące się od siebie, powoli odkrywają świat damskiej przyjaźni i wzajemnego wsparcia, które jak się okaże, będzie potrzebne każdej z nich.

Najmłodsza, Jenny, przygotowuje się do ślubu z ukochanym mężczyzną, radosne wydarzenie jednak w każdej chwili może zostać zepsute przez gorzkie tajemnice rodzinne. Maggie z kolei  jest rozwódką, która ułożyła sobie życie, zakładając własną kwiaciarnię i stając  się coraz prężniej działającym przedsiębiorcą, a zarazem spełnioną  kobietą. Do czasu gdy w jej życiu nie pojawia się ponownie były mąż… Najstarsza Alison, to matka dwóch córek i mężatka, borykająca się z dorastającymi córkami i współmałżonkiem, który niedawno stracił pracę i pewność siebie. Skazana na walkę z rachunkami i buzującymi  hormonami, Alison czasami ma naprawdę dość…
Spotkania trzech kobiet początkowo związane tylko z przekazywaniem sobie wspólnego serwisu, stają się coraz częstsze, a bohaterki czerpią z tej relacji coraz więcej radości. Całość jest niewątpliwie hołdem złożonym prawdziwej damskiej przyjaźni i  solidarności, poza tym jednak nie wyróżnia się niczym specjalnym. Nieskomplikowane bohaterki gładko prześlizgują się przez kolejne strony, a kolejne trudności pokonywane są bez trudu i nie naruszają zbytnio słodkiej i pogodnej rzeczywistości świata przedstawionego. Różniące się wiekiem i doświadczeniem życiowym Jenny, Maggie i Alison nie są nadmiernie oryginalnymi kreacjami literackimi i nie angażują przesadnie czytelniczki  w swoje perypetie.
Łatwa, lekka i przyjemna lektura może nieść ze sobą jednak trochę więcej- udowodniła to już Fannie Flagg, czy też całkiem niedawno Edward Kelsey Moore. Autorce „Klubu…” nie udało się jednak stworzyć choćby namiastki atmosfery książek w rodzaju „Smażonych zielonych pomidorów” lub „Tria z Plainview”. Trawestując B. Darską można by rzecz, że w powieści Vanessy Greene jest sentymentalizm, banał i miejscami lekko romansowy kicz; zamiast wzruszeń i  zakorzenienia w codzienności, a całość to urocza błahostka do zapomnienia zaraz po odłożeniu jej na półkę.

Recenzja napisana dla portalu dlaLejdis.pl


czwartek, 9 stycznia 2014

W łóżku z Nabokovem


Zdawałoby się, że w temacie kobiety po przejściach, radykalnie zmieniającej swoje życie po rozstaniu z mężem, niewiele jest już do powiedzenia. Leslie Daniels pokazuje jednak, że lekko surrealistyczny humor i wyalienowana, nieco dziwaczna rozwódka, to wyśmienite połączenie.
            Barb Barrett, zdominowana całkowicie przez swojego niesympatycznego małżonka, pewnego dnia postanawia od niego odejść. Niestety nie zdaje sobie sprawy z przykrych konsekwencji, jakie niesie opuszczenie tyrana, całkowicie przekonanego o trafności swoich wyborów życiowych i narzucającego swoje zdanie innym: „"Utraciłam dzieci w tamtej właśnie chwili. Przed kubkiem do kawy ja i mój eks byliśmy jeszcze wojującym małżeństwem. Po kubku już nie, co więcej - nie miałam już dzieci." Pozbawiona alimentów, a co gorsza praw rodzicielskich, skazana na weekendowe odwiedziny swoich ukochanych dzieci, Barb wegetuje gdzieś na obrzeżach „normalnego” życia. Przełomem staje się kupno małego domu, w którym niegdyś mieszkał Nabokov i znalezienie starego rękopisu w biurku należącym do pisarza.


            Przekonanie o autentyczności nieznanego dzieła zmusza bohaterkę do działania: najpierw w kierunku publikacji powieści, potem realne staje się odzyskanie dzieci. Żeby tego jednak dokonać kobieta musi znaleźć dochodową pracę, poszerzyć kręg znajomych i znaleźć hobby: słowem odnaleźć  się w społeczeństwie, jako wartościowa jednostka, co przychodzi wyalienowanej Barb z dużym trudem. Bardzo krytyczna wobec samej siebie kura domowa stopniowo rozkwita, niespodziewanie znajdując licznych sojuszników swoich niecodziennych pomysłów. Bolesne doświadczenia przekute zostają w mądrość, nie łamiąc Barb lecz dodając jej siły w procesie poznawania samej siebie, Daniels pokazuje, ale bez niepotrzebnej łopatologii, że nigdy nie jest za późno na zmiany, nawet te najbardziej radykalne.
            Proces odzyskiwania przez Barb wiary w siebie i w ludzi pokazany jest fantastycznie: ironicznie, z humorem, ale bardzo przekonywująco. Z wielką sympatią obserwujemy zmagania bohaterki- ponownie randkującej, spotykającej się w interesach, poznającej nowych ludzi. Autorce udało się stworzyć nietuzinkową postać- nieco zwariowaną ekscentryczkę, lekko odstającą od rzeczywistości, ale pełną ciepła i pozytywnych emocji. Barwni drugoplanowi bohaterowie również mają sporą zasługę w kreowaniu niepowtarzalnego klimatu książki, mało prawdopodobnej lecz niezwykle sympatycznej.
            Seria „Leniwa niedziela” jest dosyć nierówna, jednak trafiają się w niej czasami takie perełki, jak „ W łóżku z Nabokovem”, po którą naprawdę warto sięgnąć, choćby po to, by przekonać się, jak szybko można zarabiać pieniądze w małym mieście pełnym stłamszonych kobiet…

Recenzja napisana dla portalu dlaLejdis.pl